Co to za normalne życie, kiedy nawet psu trzeba dać wódkę z masłem, aby się nie bał
- W Awdiejewce, po jednej stronie miasta słychać wystrzały, po drugiej działa dyskoteka, a ludzie jedzą sushi w barze - opowiada Wojciech Grzędziński, fotoreporter wojenny, autor wystawy zdjęć „Ludzie tu żyją” o dziwnej wojnie na Ukrainie.
Jak blisko trzeba podejść, by zrobić tak intymne zdjęcia?
Niebezpiecznie blisko. Czasami jestem nieuczestniczącym uczestnikiem wojny, innym razem, i tak też bywało na Ukrainie, jej bardzo realnym ogniwem. Zdarzało się, że zanim wyciągnąłem aparat, musiałem udzielić komuś pomocy, bo oprócz mnie nie było nikogo, kto by potrafił. Na karetkę, na linii frontu wciąż czeka się czasami godzinami. Przyjeżdża albo nie przyjeżdża wcale.
Dla ciebie to jakiś wybór?
Między zrobieniem dobrej fotografii a ratowaniem życia? Nie, nigdy.
Gdy wchodzi się tak głęboko, pękają granice?
Staram się być zawsze jak najbliżej, nie wybieram sobie miejsc bezpiecznych, nie tworzę granic. Jeśli tylko mogę, śpię w domach swoich bohaterów. Niektórzy są zaskoczeni, mówią: nikt z przyjezdnych nie chciał tu nocować, bali się. Ale kiedy chcę opowiedzieć tak osobiste historie, nie wyobrażam sobie stać z boku, czy pracować od godziny dziewiątej do piątej, a potem iść do hotelu.
A ty się nie boisz?
Boję, ale dopiero później. W momencie kiedy robię zdjęcia, jestem na linii frontu, nie czuję strachu. Nie wiem, wyłączam na ten moment instynktowną chęć ucieczki.
Jak oswajasz ludzi?
Nie oswajam. Przychodzę do nich taki, jakim jestem. Nie ukrywam aparatu w plecaku. Zostaję z nimi, zawieram czasową znajomość, na dłuższy albo na krótszy moment. To jakiś etap.
I wtedy chcą, byś fotografował ich cierpienie?
Nie, oni pokazują mi, jak wygląda ich codzienność. Jak w tych nienormalnych warunkach, próbują normalnie funkcjonować. A wschodnia Ukraina to miejsce, w którym nienormalność stała się normalnością. Tylko co to za życie, gdzie psu trzeba dać wódkę z masłem, aby się nie bał?
Strzelają i to jest dla nich normalne?
Tak, tam tak jest. Spędzasz na linii frontu kilka tygodni i też zaczynasz się przyzwyczajać. Oswajasz się z sytuacją, że raz na tydzień ktoś zginie, dom sąsiadów zostanie ostrzelany. Przyzwyczajasz się, że nie działa poczta, nie masz dokumentów, więc nie istniejesz i właściwie nie masz z czego żyć, bo przecież na tym terenie nie ma żadnej pracy. Człowiek ma tak niebywale rozwinięte systemy adaptacyjne, potrafi dostosować się do czegoś, co przecież jest okrutnie niszczące. Przywyknąć do eksplozji i ostrzałów. W Awdiejewce, po jednej stronie miasta słychać wystrzały, po drugiej działa dyskoteka, słychać głośne basy, a ludzie jedzą sushi w barze. Nad jeziorem jest hotel, bilard klub. Ludzie giną, rodzą się dzieci, funkcjonuje szkoła, a trzy kilometry dalej przez jezioro przechodzi linia frontu. Kiedy jechałem tam trzy lata temu, wyobrażałem sobie, że ludzie na Ukrainie będą zachowywać się trochę tak jak w oblężonym Sarajewie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wjechałem z żołnierzami na ich pozycje, które znajdują się w opuszczonych czy zajętych domach i widzę panią, która podlewa wężem ogrodowym swój trawnik. Gdzie ja jestem!?, pomyślałem z przerażeniem. To może dziać się w wiosce 50 kilometrów od linii frontu, a nie na linii. To się nie mieści w głowie. Ciężko to zrozumieć, ale w każdej wiosce frontowej, takiej, przed którą przebiega linia frontu, życie wygląda tak samo jak gdzie indziej.
Gospodarstwo pani Haliny, która mieszka w miejscowości Trojeckie zostało już dwa razy trafione. Przeżyła, ale jej sąsiedzi, którzy wybudowali tam daczę, mieli tragicznego pecha. W ostrzale zginął i ojciec, i syn, a żona godzinami była uwięziona pod ciałem męża, bo pomoc nie przychodziła. Kto jedzie wypoczywać tak blisko linii frontu?
Na co dzień mieszkali w bloku, dziesięć, piętnaście minut drogi od Trojecka. Mieli tam pewnie jakieś warzywa, czy inne uprawy. No widzisz, to pokazuje, że tak mocno musieli przywyknąć do rzeczywistości, która jest nienormalna, że przestali zachowywać się racjonalnie. Dla nas nie jest normalne wyjechać na linię frontu do pracy, dla nich jest normalne jechać tam na weekend, by posiedzieć w ogródku.
To życie w pułapce, z której oni nie do końca chcą uciec?
Dla nich nie ma ucieczki, a przynajmniej ja takiej nie znam. Pomoc humanitarna tam nie dociera, żaden kierowca z transportem tam nie pojedzie, bo się boi. Samochody docierają do Switłodarska, reszta jest odcięta. Mentalność ukraińska jest inna od naszej, bo w Polsce ludzie zaczęliby sobie od razu pomagać. Tam, jak ktoś nie ma rodziny, zostaje sam.
Zapomniana wojna?
Absolutnie zapomniana i coraz ciszej jest o niej także w naszej świadomości. Ten konflikt oczywiście jest potrzebny Rosji, bo w cudowny sposób destabilizuje Ukrainę, pozbawia ją żądań NATO-wskich itp. I dopóki wojna będzie trwała w stanie takiego uśpienia, gdzie postrzelają się raz na tydzień albo częściej i kilka osób w miesiącu zginie, jest ona Rosji na rękę. Szkoda tylko, że nikt u nas nie mówi, że ta wojna stworzy gigantyczne traumy na następne lata i że potrafimy jedynie dyskutować o Ukraińcach, którzy przyjeżdżają do nas, do pracy. A ja się im wcale nie dziwię. Dobra pensja w Kramatorsku to równowartość około 200 dolarów, średnia to 130-140 dolarów. Jak nie uciekać?
A kto zostaje?
Zostają ci, którzy nie mają gdzie, albo do kogo jechać. Są sami, chorzy, nie mają pieniędzy żeby uciec, posiadają tylko rodzinny dom. I to jest ta pułapka, o której mówimy, bo każda decyzja jest zła.
Oksana uciekła z Doniecka z trzytygodniowym dzieckiem, jest pod opieką psychologa z Polskiej Akcji Humanitarnej. Daję radę?
Tęskni. Takich historii jest wiele i na szczęście niektóre kończą się pozytywnie. O wiele tragiczniejsze są jednak losy tych, którzy zostali po tej drugiej stronie i jedyne co mogą zrobić, to handlować. Ceny poszły bardzo mocno do góry, emerytury nie były wypłacane, wszystkie świadczenia były wstrzymane, emeryci musieli jeździć na drugą stronę, by wypłacić jakiekolwiek pieniądze na życie. Ta wojna ma wiele powierzchni i wiele dramatów. To, z czym ja mam wielki problem, to że tak mało mówi się o jego wielowarstwowości. O tym, że mamy gigantyczny problem u naszych granic i nie próbujemy z nim nic zrobić. Nawet zrozumieć. Redakcje przestały tam nawet wysyłać korespondentów. A wojna, o której się nie pisze, nie istnieje.
Wojna cię uzależnia?
Uzależnia mnie prostota tego, na czym muszę się skupić w jej trakcie, bo to raptem trzy rzeczy: wstać, przeżyć i położyć się spać. To nie jest tak, jak niektórzy myślą, że ja potrzebuję adrenaliny, że jeżdżę bo się od niej uzależniłem. Gdyby tak było, to bym sobie poszedł skoczyć raz na jakiś czas na bungee.
Może po prostu wierzysz, że twoje zdjęcia są w stanie zmienić świat i ludzi?
Na pewno są zdjęcia, które zwracają uwagę i stają się jakimś trybikiem w maszynie. Takie na pewno były moje fotografie z Gruzji z wojny 2008 roku. Przypominanie o konflikcie na Ukrainie nie zmieni go, ale może pomóc zmienić życie kilku konkretnych osób. Ktoś rzuci złotówkę czy 50 złotych do puszki pomocowej i okaże się, że przez kolejne kilka miesięcy jakaś osoba na Ukrainie dostaje pomoc w wysokości stu złotych miesięcznie. Dla nas niewiele, dla nich to emerytura, która pozwala im kupić zupełnie podstawowe przedmioty.
Jak wiadro, które za pieniądze PAH kupił Aleksij z żoną.
Nie dziw się, oni żyją bez ogrzewania i zimą siedzą przy sklepach, bo tam jest ciepło. Tak więc uwierz, że to wiadro na wodę czy węgiel ma dla nich wielkie znaczenie.