Co się działo na A-B
Obyczaje. Ta część Rynku była targowiskiem próżności. Starsi panowie pachnieli naftaliną, wodą kolońską i wanilią. Hajda na plantację!
Chyba każde europejskie miasto, zwłaszcza na południu kontynentu, miało swoje corso, promenadę, plac, ulicę, po których można było dreptać, wymieniać ukłony, gawędzić, szeleścić sukniami - najlepiej nowymi! W Krakowie takim miejscem była oczywiście przyrynkowa linia A-B. Rzecz dziwna, ale inne boki Rynku, nazwane liniami, nie wryły się w świadomość krakowian tak mocno jak linia A-B. Ani linia C-D, między ulicą św. Anny a ulicą Szczepańską, ani E-F, od Grodzkiej do Wiślnej, ani wreszcie linia G-H, biegnąca od pl. Mariackiego do ulicy Grodzkiej.
Niegdyś pojawiał się tu „cały Kraków” (ach, te ciastka, te sławne czekoladki i nalewki u Maurizia!) i dosłownie cały Kraków obserwował A-B, targowisko próżności, miejsce prezentacji panien na wydaniu, zwane Cielętnikiem. Było tak, jak w wierszyku Boya:
Ach, czy już pani wie,
Moja pani, moja pani,
Ach, czy już pani wie,
Co się stało na A-B?
Mojej szwagrowej brat,
Moja pani, moja pani.
Mojej szwagrowej brat
Widział wszystko akurat.
I tak przez wiele zwrotek, a każda zwrotka - to plotka.
Jeszcze kilka lat po wojnie linia A-B - podobnie jak Maurizio, nazwany już kawiarnią „Antyczną”, podobnie jak „Noworol”, wówczas już „Sukiennice” - była matecznikiem, rezerwatem dawnych czasów. Zbiorowisko ubiorów, min i obyczajów mocno przedwojennych. Staroświecko prezentowali się starsi panowie, w niedzielne przedpołudnie rozsiani wzdłuż linii A-B. Podobni do Augusta Bęc-Walskiego, wyśmiewanego w „Przekroju” bezeta, czyli byłego ziemianina, wąsami, laskami, sutymi futrami odbijali od codziennej komunistycznej szarzyzny, ale także od pstrokatych, kolorowych niczym papugi bikiniarzy, zwanych też dżolerami lub dżolami. Byli godni i osobliwi jak mamuty, którym udało się przeżyć własny gatunek. Osobliwy był też sposób noszenia przez nich - już tylko przez nich - zakupionych w cukierniach ciastek. Stara tradycja nakazywała zajadać po niedzielnym obiedzie ciastka kupione w którejś ze znanych krakowskich cukierni - u Wintera lub Scherharda, a jeżeli mieszkało się na Zwierzyńcu - u Janasa z ulicy Felicjanek. Starsi panowie przedwojennym sposobem, z wystudiowaną niedbałością, nosili paczki ciastek przytroczone do guzików długich, ciemnych futer. Rozsiewali woń naftaliny, wody kolońskiej i wanilii.
Odkąd zburzono mury obronne i powstały Plantacje, zwane dzisiaj Plantami, krakowianie zyskali nową trasę spacerową. Jak pisała Maria Estreicherówna:
Codzienne spacery ograniczano przeważnie do Rynku i Plantacji, a i to nie wszyscy ich używali. (…) Wuj Czechówny, Józef Mączeński, długoletni sekretarz Chłopickiego i gorliwy zbieracz podań i tradycji krakowskich, co dzień obchodził Plantacjami miasto wkoło; gorący miłośnik Krakowa nawet w śmiertelnej chorobie nie mógł oderwać myśli od pamiątek miasta i majaczył ciągle o obrazie M.B. Różańcowej u Dominikanów. O którym umieścił felieton w „Czasie” na kilka dni przed zgonem. Również biskup Łętowski używał co dnia tej przechadzki z nieodstępną laseczką w ręce.
Plantami dreptano w stronę dworca kolejowego, nie tylko po to, aby wstąpić do dworcowej lub przydworcowej knajpy. Pod koniec lat czterdziestych XIX stulecia gapienie się na cugi, czyli pociągi - i na przyjezdnych - stanowiło dla wielu krakowian ulubioną rozrywkę. Prowincjonalną, wręcz małomiasteczkową, ale w końcu ówczesny Kraków nie był wielkim miastem.