Złoty pociąg nie był pierwszym skarbem, którego poszukiwano na Dolnym Śląsku. To region, w którym od lat szuka się ukrytych w czasie II wojny światowej kosztowności i dóbr kultury. Hitlerowcy zwozili tu to, co zrabowali w Polsce, na Ukrainie i w Rosji, ale starali się też ukryć prywatne kolekcje. Wielu cennych dzieła sztuki nie odnaleziono do dzisiaj
Wałbrzych na całym świecie jest dziś kojarzony jako miasto, gdzie może być ukryty „złoty pociąg” nazistów z bezcennymi skarbami. Ale tak po prawdzie, to cały Dolny Śląsk jest miejscem ważnym dla każdego poszukiwacza skarbów. W 1944 roku kiedy płonęła Warszawa, do niemieckiego Breslau dopiero dochodziły ponure odgłosy frontu. Nic dziwnego, że to na Dolny Śląsk zwożono z Generalnej Guberni zrabowane obrazy, meble, rzeźby czy kosztowności.
Tutejsze góry, a szczególnie sztolnie wybudowane przez więźniów obozu Gross Rosen, którego filie istniały niemalże w każdy większym mieście, do dzisiaj kryją w sobie więcej pytań niż odpowiedzi. I wciąż odkrywane są nowe korytarze choćby kompleksu „Rhiese” (czyli „Olbrzym”).
Günther Grundmann, urodzony w mieście Hirschberg, czyli w Jeleniej Górze, historyk sztuki, malarz i konserwator zabytków na rok przed przejęciem przez Adolfa Hitlera władzy w Niemczech został prowincjonalnym Konserwatorem Zabytków Dolnego Śląska i był nim aż do końca wojny. Zmarł w 1976 roku, mając 84 lata, w Hamburgu, gdzie od 1950 roku był Krajowym Konserwatorem Zabytków Wolnego Miasta...
Pan profesor z racji funkcji wiedział, co kryją właściciele pałaców i zamków, których na Dolnym Śląsku było naprawdę dużo (dość uświadomić niezorientowanych, że w samej Dolinie Ogrodów i Pałaców, czyli w Kotlinie Jeleniogórskiej, jest ich więcej niż w Dolinie Loary) - wysłał listy do prywatnych kolekcjonerów z prośbą o podanie szczegółów dotyczących ich zbiorów i wyszczególnienie dzieł, które ich zdaniem należy zabezpieczyć przed zniszczeniem. Na 250 wysłanych próśb przyszło ponad 160 odpowiedzi. Kolekcjonerzy wytypowali 552 obrazy, 90 rzeźb, 373 meble, grafiki i kilka tysięcy przedmiotów rzemieślniczych. I kiedy stało się jasne, że tylko Wunderwaffe może zmienić losy wojny rozpętanej przez Hitlera 1 września 1939 roku, Günther Grundmann uznał, że bezcenne rzeźby, obrazy, kosztowności, meble należy ukryć.
Skrytka, wódka i Rosjanie
„Wyruszyliśmy z Warszawy ciężarówką, zaopatrzeni w kilka skrzyń nie pieniędzy, ale alkoholu - nie dla własnego użytku. Wiadomo było, że to najpewniejszy środek płatniczy załatwiający np. tak ważne dla nas zaopatrzenie w benzynę. Poza tym mięliśmy przepustkę na tereny, na które nie wolno było wyjeżdżać. To wszystko. Nasza właściwą bazą były Katowice. Jechaliśmy na Śląsk, przede wszystkim do Świdnicy.
Było to duże centrum niemieckie, a od kolejarzy mięliśmy wiadomości, że pociągi dochodziły właśnie do Świdnicy i tam były rozładowywane” - wspominał profesor Jan Zachwatowicz, generalny konserwator zabytków w latach 1945-1957, uczestnik ekspedycji kierowanej przez profesora Stanisława Lorentza. Specjalna grupa, jeszcze przed kapitulacją III Rzeszy, ruszyła za frontem, by ratować to, co z Polski wywieźli Niemcy. Również przed Armią Czerwoną. Bo na Dolnym Śląsku Niemcy ukryli dzieła zrabowane w początkach wojny i te, które kradli w czasie powstania warszawskiego.
W Świdnicy polska ekspedycja odnalazła magazyny, w których miały być ukryte dzieła sztuki. Ale w tych magazynach byli też Rosjanie, więc profesor Zachwatowicz jako argumentu w rozmowach z nimi użył skrzynki wódki. Alkohol rzeczywiście rozwiązał języki i przy okazji otworzył drzwi, ale okazało się, że w magazynach są tylko ubrania - III Rzesza nie gardziła bowiem żadnym łupem. Polacy nawet nie kryli zawodu, ale wtedy jeden z oficerów przyprowadził im niemieckiego magazyniera, siedzącego u nich pod kluczem. Jakich użyto argumentów, nie wiadomo, ale faktem jest, że Niemiec najpierw przekonywał, że nie ma zielonego pojęcia o jakichkolwiek dziełach sztuki, ostatecznie jednak ujawnił miejsce ukrycia ksiąg magazynowych.
"1. Adelsdorf koło Goldbergu - podobno w starym spichrzu: rękopisy Ossolineum i kilkaset skrzyń książek z Biblioteki Jagiellońskiej; 2. Seichau, powiat Jaworze (Jauer) - w zamku Richthoffenów: zbiory z Wawelu, Muzeum Czartoryskich i inne; 3. Warmbrunn koło Jeleniej Góry (Hirschberg) - w zamku Schafgotschów: zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie, podobno 3 czy 5 wagonów kolejowych; 4. Bauten w zakładzie karnym: archiwalia z Warszawy; 5. Kuhnau koło Wrocławia - zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie i inne; 6. Świdnica - zbiory z Warszawy” - to tylko część zapisów z owych ksiąg, które jak wspominał profesor Zachwatowicz, okazały się dla polskiej ekspedycji bezcenne. Na liście (która kończy się na 21 czerwca 1944) znajdowało się około 80 miejsc na terenie Dolnego Śląska - kościołów, pałaców, piwnic, sztolni, wyrobisk i innych obiektów. najprawdopodobniej jednak Grundmann wyznaczył kolejnych 100 miejsc, które do tej listy nie zostały już dopisane.
Grafiki króla w wychodku
Dzięki owym niemieckim księgom magazynowym Polacy dotarli między innymi do willi w Muhrau. I znów oddajmy głos generalnemu konserwatorowi zabytków: „Weszliśmy do środka. W salonie urządzone były legowiska dla żołnierzy. Z czego zrobione? Ułożone jedne na drugich leżały tam, zrabowane jeszcze w 1939 roku z Gabinetu Rycin Uniwersytu Warszawskiego, albumy Stanisława Augusta. W skórzanych oprawach, ze złoconymi literami, tak łatwe do rozpoznania... Później obszukiwaliśmy jeszcze starannie okolice willi i znajdowaliśmy grafiki zmięte dla higienicznego użytku. Zbieraliśmy je starannie i potem profesor Lenart w swojej pracowni wszystko to jakoś wyczyścił, odmył, tak że udało się je odratować”.
Wymieniony na liście składnic Seichau, czyli Sichów koło Jawora, był siedzibą rezydencji barona Manfreda von Richthofena, sławnego „Czerwonego barona”, lotnika, który walczył i zginął w czasie I wojny światowej. To tam, z rozkazu Wilhelma Ernsta Palezieux, architekta i doradcy ds. sztuki rządzącego Generalną Gubernią Hansa Franka, trafiły dobra kultury wywiezione z GG, w tym te bezcenne: Leonarda da Vinci, Rembrandta, Rubensa, Cranacha, Breugela, Guardiego, Dürera.
O bezcennych skarbach pisał też Günther Grundmann w swoich wydanych w 1972 roku w Monachium wspomnieniach, który w lutym w owym Muhrau, czyli dzisiejszej Morawie niedaleko Świdnicy odkrył pochowane skarby: arrasy z Wawelu, obrazy ołtarzowe z kościoła Mariackiego w Krakowie, słynne dzieła mistrza Caneletta. I zdecydował o wywiezieniu ich w bezpieczne - wydawało się - okolice Jeleniej Góry.
Świdnica, Prudnik, Dusznik - kolejne miejsca odsłaniały przed Polakami tajemnice. Tylko w maju i w czerwcu 1945 roku do Warszawy z Dolnego Śląska wyjechało sto ciężarówek z odnalezionymi skarbami, choć niejako „przy okazji”, wywożono stąd również dzieła, których wywozić nie należało, jak choćby obrazy słynnego śląskiego Rembrandta, Michała Wilmanna, które „zasiliły” warszawskie kościoły ogołocone przez Niemców.
Swoistym odkryciem na miarę tego, jakiego dokonał Schliemann szukający starożytnej Troi, okazało się jednak odnalezienie w gospodzie Waldschloesschen w Hein, czyli w Przesiece, skrzyni z obrazami Jana Matejki: „Rejtanem”, „Batorym pod Pskowem” i „Unią lubelską”.
Gorączka poszukiwaczy
To między innymi z tamtego „rajdu” w poszukiwaniu skradzionych dóbr kultury wzięła się legenda Dolnego Śląska - regionu pełnego skarbów. Jak widać, mająca zresztą pokrycie w faktach, choć im dalej od wojny tam bardziej rozrastająca się w fantastyczne rejony. Przykłady?
Bursztynowa Komnata systematycznie rozpalająca wyobraźnię wielu, zaginiona w tajemniczych okolicznościach w Królewcu (w dodatku z tym zaginięciem związana jest postać konserwatora Grundmana), co jakiś czas powraca, budząc nadzieje na odnalezienie. Niedawno próbowano ją odkopać w Ma-merkach na Mazurach, ale kto wie, czy nie najwięcej wysiłku w jej poszukiwanie włożył oficer Służby Bezpieczeństwa, major Stanisław Siorek, który oparł się na opowieści kapitana Herberta Klosego, jedynego znanego, domniemanego świadka ukrywania depozytów bankowych i ludności cywilnej podczas oblężenia Festung Breslau. Siorek zainteresował swoimi poszukiwania samego generała Czesława Kiszczaka, stojącego na czele peerelowskiej bezpieki, ale Bursztynowej Komnaty nie odnalazł...
To z Klosem związana jest legenda wrocławskiego złota, która stała się podstawą poszukiwań złotego pociągu.
W sierpniu 1944 roku Breslau ogłoszono twierdzą. Prezydium Policji wydało odezwę do ludności cywilnej, zgodnie z którą mieszkańców miasta zobowiązano do deponowania kosztowności oraz zasobów pieniężnych we wrocławskich bankach. I wielu z nich karnie swoje schowane na ostatnią chwile kosztowności i pieniądze do tych banków zaniosło, wierząc, że gdy tylko wojna się skończy, odzyskają swoją własność.
20 stycznia 1945 roku na rozkaz gauleitera Dolnego Śląska Karla Hankego rozpoczęła się przymusowa piesza ewakuacji większości pozostającej jeszcze w mieście ludności cywilnej. W tym marszu śmierci zginęło około 90 tysięcy kobiet, dzieci, starców. Wojska radzieckie miasto okrążyły w nocy z 15 na 16 lutego. Do czasu zamknięcia pierścienia wokół twierdzy miasto opuścił transport, który wywiózł w nieznanym kierunku sztaby złota, zasoby zakładów jubilerskich i nie ukryte przez Grundmanna dzieła sztuki popakowane do 23 skrzyń.
Ślad konwoju urywał się na trasie, prowadzącej w kierunku Jeleniej Góry. Misję wyszukiwania skrytek i ukrycia depozytu powierzono czterem zaufanym oficerom, w tym standartenführerowi SS Egonowi Ollenhauerowi i hauptmannowi Herbertowi Klosemu, który po wojnie nie wyjechał do Niemiec, ale osiadł ożenił się i zamieszkał w dużym gospodarstwie rolnym u podnóży góry Wielisławka, trzy kilometry od Nowego Kościoła.
Wśród miejscowych dawny hauptmann uchodził za weterynarza. W 1953 roku aresztowała go bezpieka, a z dokumentów ujawnionych w początkach lat 90. przez Urząd Ochrony Państwa wiadomo, że w czasie wojny służył w SS Schutzpolizei we Francji i w Belgii, a do Wrocławia trafił w 1942 roku z Katowic. Według polskiego kontrwywiadu po kapitulacji III Rzeszy był szefem grupy dywersyjno-sabotażowej na teren powiatu złotoryjskiego - części Wehrwolfu, do której zadań należała m.in. ochrona ukrytego gdzieś na Dolnym Śląsku depozytu.
Czy tak było istotnie? Do dzisiaj historycy spierają się o faktyczne znaczenie i istnienie Werwolfu, nie kryjąc, że władzy ludowej, niepewnej na ziemiach zachodnich włączonych do Polski, był on skutecznym straszakiem i spoiwem łączącym nową ludność, a niekoniecznie istotnym narzędziem oporu. Tak siak, Klose w obliczu przesłuchującego go oficera stalinowskiej bezpieki stał się nadzwyczaj rozmowny. Nie tylko, że opowiedział o cennym depozycie wywiezionym z Festung Breslau, ale też podał siedem skrytek, gdzie ów depozyt miał zostac ukryty: Śnieżkę, Cieplice, Ostrzycę, Ślężę, zamek Grodziec, podziemia Twierdzy Kłodzkiej i górę Wielisław-ka.
Klosemu nie uwierzono. Po latach, ale jeszcze w czasie istnienia PRL, dotarło do niego dwóch dziennikarzy Telewizji Polskiej - niczego sensacyjnego od 70-letniego pana się nie dowiedzieli. Ale historia „złotego depozytu”, zaczęła żyć swoim życiem. Do Wielisławki zaczęli ściągać poszukiwacze skarbów, przekonani, że gdzieś w zboczach góry musi istnieć schowek, który kryje złoto. Jak dotąd niczego tam nie odnaleziono, choć górę ponoć - ku irytacji mieszkańców - zryto niemalże wzdłuż i wszerz.
A może jednak?
„Złoty pociąg” doczekał się hasła w Wikipedii - z niego możemy się dowiedzieć, że 12 wagonów z depozytem wrocławian wyruszyło w rejon Gór Sowich. Pociąg miał dotrzeć do Świebodzic i odjechać w kierunku Wałbrzycha, jednak skład nigdy tam nie dotarł. Za Świebodzicami został zatrzymany, a załogę - niemiecką - wymordowano. Mieli ją zastąpić esesmani. Czy tak było naprawdę?
Naprawdę był złoty pociąg - wyjechał pod koniec kwietnia 1945 r. z Budapesztu, a odkryli go amerykańscy żołnierze. W Tunelu Tauryjskim w pobliżu Bockstein w Austrii. Dwadzieścia cztery wagony wyładowane były kosztownościami zrabowanymi zamożnym Węgrom pochodzenia żydowskiego: złota, diamentów, biżuterii. W skrzyniach było też ponad 1000 cennych obrazów.
Na Dolnym Śląsku „złotego pociągu”, czy bardziej precyzyjnie - transportu - szukano nie tylko w Wałbrzychu, ale też w Srebrnej Górze, gdzie jest jeden z najcenniejszych europejskich zabytków fortyfikacyjnych. Jak po wojnie twierdzili różni świadkowie, w marcu 1945 r. do twierdzy wjechało od strony Ząbkowic Śląskich kilkadziesiąt ciężarówek. Esesmani kazali mieszkańcom zostać w domach, ale jakimś sposobem świadkowie zauważyli, że ciężarówki wyjechały ze Srebrnej Góry puste, a wcześniej było słychać serię wybuchów. Cóż, mimo najszczerszych chęci, skarbów w Srebrnej Górze nie odnaleziono.
Nie pomógł też poszukiwaczom pewien niemiecki saper major Hans von Schreck w swoim testamencie odnotował „W Górach Sowich, w podziemiach, ukryliśmy skrzynie z cenną zawartością”, nie precyzując jednak, w której dokładnie części gór owe skarby ukryto...
Kilka lat temu Dolny Śląsk w kampanii reklamowej użył hasła „Piękno tajemnicy. Do odkrycia”. I choć nie zabrakło głosów krytykujących ową kampanię, wychodzi na to, że rzeczywiście jest tu jeszcze wiele tajemnic do odkrycia.
Katarzyna Kaczorowska