Co dzieci widziały we wrześniu 1939
Krakowski Oddział IPN i „Dziennik Polski” przypominają: II wojna światowa. 1 września Luftwaffe zbombardowała Gdynię, Grodno, Katowice, Kraków, Warszawę, ale także niewielkie Wadowice. W ciągu kilku dni okoliczne drogi wypełniły się tłumem uchodźców i chaotycznie wycofującymi się żołnierzami z rozbitych polskich oddziałów.
O pierwszych tygodniach wojny napisano całe tomy. Pisali politycy, stratedzy, dowódcy i szeregowi żołnierze, także wielu cywilnych obywateli RP. Spotykane są również wspomnienia wojennego dzieciństwa. Większość jednak napisano wiele lat po wojnie. Zostały „skażone” wiedzą uzyskaną z różnych źródeł w późniejszym czasie.
Do unikatów należą te spisane we wrześniu lub październiku 1939 r. Wśród nich zbiór ponad 100 wypracowań uczniowskich z jesieni 1939 r., z Wadowic, na zadany temat: „Moje wspomnienia wojenne”. W efekcie powstała zbiorowa fotografia, a raczej mozaika kampanii wrześniowej widzianej oczyma dzieci, po latach przypomniana w wydanej przez Wadowickie Centrum Kultury książce „Wrzesień 1939. Wspomnienia uczniów wadowickiego gimnazjum i liceum”.
Szkoła życia
Pod koniec sierpnia 1939 r. dorośli rozważali czy będzie wojna, czy nie? Dzieci myślały raczej o pójściu 1 września do szkoły. Tym razem wrzesień miał przynieść wielu z nich twardą szkołę życia.
29 sierpnia zarządzono w Polsce mobilizację powszechną. Po kilku godzinach, pod naciskiem sojuszników z Londynu i Paryża, odwołano ją, a 30 sierpnia ponownie ogłoszono. W Wadowicach, gdzie znajdowały się koszary 12. pułku piechoty, pojawił się tłum rezerwistów. Nie wszyscy myśleli tylko o obronie Ojczyzny. Wielu przyjechało pijanych i przeklinających wszystko i wszystkich. Nie mogło to umknąć oczom jednego z uczniów, zafascynowanego wojskiem Romka Zielińskiego.
1 września wczesnym rankiem Luftwaffe zbombardowała Gdynię, Grodno, Katowice, Kraków, Warszawę, ale także niewielkie Wadowice. Bombowce nurkujące Junkers Ju-87 Stukas, obserwowane m.in. przez Mietka Oleksego, podjęły próbę zniszczenia mostu na Skawie, wadowickich koszar i pozycji wojskowych w okolicy.
W późniejszym okresie kampanii Luftwaffe równała z ziemią miasteczka pełne uchodźców i żołnierzy. Józek Ogiegło widział niemal całkowitą bezkarność napastników, ale także zaciekłą obronę przeciwlotniczą wszędzie tam, gdzie było czym się bronić. Widział działa przeciwlotnicze, karabiny maszynowe, a nawet zwykłe mauzery, z których strzelano do nisko lecących maszyn.
Podziw budziły zwłaszcza myśliwce PZL P-11, z charakterystycznymi wywiniętymi w górę skrzydłami, które np. zestrzeliły na oczach Władka Bryndzy w rejonie Myślenic rozpoznawczego dorniera. Tego, że myśliwców było zbyt mało dziecięce oczy omamione propagandowymi plakatami nie widziały.
Za to już 3 września zobaczyły chaotyczny odwrót oddziałów rozbitych nad granicą przez niemieckie czołgi. Szli żołnierze bez dowódców i oficerowie daremnie poszukujących swoich podwładnych. Do tego tłum uchodźców, którzy nawet dla najmłodszych obserwatorów, takich jak Romek Zieliński, stanowili przeszkodę dla maszerującego wojska. Zresztą wielu z tych obserwatorów wkrótce samych zostało uchodźcami. Niektórzy wzięli udział w zorganizowanej, przynajmniej w początkowej fazie, ewakuacji.
Wojewodowie wydali rozkaz ewakuacji urzędników państwowych, skarbowych, policjantów i kolejarzy z rodzinami. W bezpieczne miejsce miały ich zabrać pociągi, które nie dotarły nawet w rejon Tarnowa, ponieważ mosty na Dunajcu zostały wysadzone przez polskich saperów. Takim pociągiem jechał m.in. Jędrek Kasprzycki. Inni, jak Kazik Korzeniowski, wyjechali z rodzicami ciężarówkami wywożącymi akta państwowych urzędów.
Ta grupa dojechała w rejon Tarnowa. Potem zabrakło paliwa. Jan Żydek, junak z Przysposobienia Wojskowego, otrzymał polecenie zgłoszenia się do najbliższej Komendy Uzupełnień i dołączenia do jednostki wojskowej. Jego koledzy, Stefan Kądziołka, Leszek Styckarski i Jacek Gącki, 19 września z karabinami w ręku brali udział w ostatniej - nieudanej - próbie przebicia się Armii „Kraków” w kierunku Lwowa.
Cywile posuwali się przed wojskiem, za nim, a często bezpośrednio pomiędzy kolumnami taborowymi. Pieszo, rowerami i furmankami. Wojskowi woźnice starali się w miarę swoich skromnych możliwości pomagać uciekinierom. Takie przemieszanie z wycofującym się wojskiem dawało czasem dziecięcym uciekinierom, m.in. Julkowi Piotrowiczowi i Józkowi Wolasowi, okazję do obejrzenia spektakularnych wydarzeń, takich jak wysadzanie przez saperów mostów przed nadchodzącymi Niemcami. Inni chłopcy mieli okazję zobaczyć na swym tułaczym szlaku nieliczne wraki spalonych niemieckich i polskich czołgów.
Takie widoki odpowiadały pokrzepiającym plotkom opowiadanym przez dorosłych. Angielski desant wsparty działaniami Armii „Pomorze” miał zdobyć Gdańsk. Polska kawaleria rzekomo zajęła Prusy Wschodnie. Polacy skutecznie nacierają w kierunku Gliwic. Polskie myśliwce rozgromiły niemiecką wyprawę bombową. 47 żołnierzy w schronie na Śląsku zatrzymało trzy dywizje - to wyolbrzymiona wersja obrony Węgierskiej Górki. Takie plotki przypominali w swoich wypracowaniach Tadeusz Brońka i Jurek Sikora. Oficjalne komunikaty radiowe nie różniły się wiele od tych podawanych z ust do ust: „Westerplatte broni się nadal, Naczelny Wódz pozdrawia Lwy z Westerplatte”.
Ciemne strony tułaczki
Nie wszyscy mieszkańcy zachodniej i centralnej Polski poddali się owczemu pędowi ucieczki na wschód. Wielu pozostało całymi rodzinami w domach. Mimo pogłosek o niemieckich mordach (Wadowice nie istnieją, trupy na półtora metra - wspominał o tym Janek Klęczar), to oni mieli rację. Uniknęli marszu pod bombami, bez spokojnego odpoczynku i jedzenia. Jednemu z nieznanych z nazwiska uczniów zabraniano nawet jedzenia znalezionych gdzieś przypadkiem smakołyków, bo plotka głosiła, że Luftwaffe zrzuca zatrute cukierki w kolorowych opakowaniach.
Jeszcze gorszym doświadczeniem było pragnienie. Armia (a z nią tysiące uchodźców) cofała się przez tereny całkowicie nieprzygotowane na przyjęcie wojsk, gdzie wcześniej nie przewidywano działań wojennych, a więc nie zgromadzono też odpowiednich zapasów. Zdarzało się, że „wojsko pod groźbą użycia broni wymuszało od ludności żywność” - jak wspominał Antek Banaś - i siłą brano wodę dla setek koni z artyleryjskich i taborowych zaprzęgów wojskowych i cywilnych, z wyczerpywanych do dna studni, których bronili miejscowi chłopi.
Uciekinierom towarzyszyła wizja szpiegów i dywersantów kierujących nalotami Luftwaffe i podpalających lasy. Nikt nie wie, ilu z tych, których zatrzymywała policja i żandarmeria było naprawdę wrogami, a ilu nieszczęśnikami, którzy w wojennej zawierusze stracili dokumenty. Wielu z nich oddano do dyspozycji polowych sądów, wielu zostało zastrzelonych bez wyroku. Ciągłe naloty na maszerujące wojsko i niebronione artylerią przeciwlotniczą cywilne transporty wydawały się usprawiedliwiać takie postępowanie, ale - co zastanawiające - dzielący się takimi wątpliwościami uczniowie woleli nie podawać swoich nazwisk.
Jedyną pewną ochroną przed bombami stały się nocne marsze. Wtedy jednak rosła groźba zagubienia się członków rodzin. Wystarczyło na chwilę odejść od posuwającej się w ciemnościach kolumny, aby nie móc już powrócić na swoje miejsce i stracić kontakt z najbliższymi, co spotkało Jurka Banasia.
Zmorą byli rodzimi przestępcy, którzy kradli uchodźcom najcenniejsze przedmioty, pieniądze i dokumenty. Część mieszkańców pobliża bombardowanych tras kolejowych rabowała transporty rozbite lub zablokowane zniszczeniami torów i mostów. Tak sporo mienia straciła rodzina Ludwika Pindela. Władek Radwan widział, jak rozbijano sklepy w poszukiwaniu cennych towarów, a także żywności. Idealnym źródłem nieuczciwie zdobywanego majątku stały się także porzucone gospodarstwa tych, którzy poszli na tułaczkę, a po powrocie zastawali domy ograbione. Taki los spotkał m.in. rodziny Banasiów i Dziewitów.
Zdarzały się oczywiście wyjątki od tej tułaczej reguły. Nieliczni uciekinierzy mieli szczęście i ich dzieci mogły ten exodus potraktować jak wycieczkę. Należeli do nich posiadacze własnych samochodów, którzy zdecydowali się na szybką jazdę znacznie wyprzedzając główną falę uciekinierów. Dodatkowym atutem takiej „wycieczki” było posiadania rodziny, a więc punktów oparcia na trasie ewakuacji. Jedynym zmartwieniem był brak paliwa.
Powroty i nadzieje
Po zakończeniu walk nadszedł czas powrotów. Stefan Kądziołka i Leszek Styckarski skorzystali z pomocy cywilnej ludności i Polskiego Czerwonego Krzyża. Innym pomagali w powrocie sami Niemcy, podwożąc ich wojskowymi ciężarówkami lub częstując wojskowymi racjami żywnościowymi. Czasami był to odruch serca żołnierzy jeszcze nie do końca zdemoralizowanych wojną, ale znacznie częściej propagandowe działanie mające podbudować wizerunek Wehrmachtu w oczach uchodźców, a zwłaszcza dzieci.
Nie na wiele się to zdawało. Roman Zieliński napisał wprost o swoich marzeniach: „Polska przegrała tę kampanię, ale wygra wojnę. Z pomocą sojuszników lub bez niej. A potem Ojczyzna odrodzi się dzięki pracy jej Obywateli. Bez oglądania się na sąsiadów”.
WIDEO: Nowy dyrektor Muzeum II Wojny Światowej: Nie ma na świecie muzeum, które nie zmieniłoby swego kształtu