LEONARD PIETRASZAK - niezapomniany pułkownik Wareda z „Kariery Nikodema Dyzmy”, pułkownik Dowgird z „Czarnych chmur”, doktor Karol z „Czterdziestolatka” i Kramer z „Vabanku” Aktor skończył 80 lat.
Jest Pan aktorem, ale przecież niewiele brakowało, żeby został Pan chemikiem albo dziennikarzem. Prawda?
Tak. Gdy zbliżała się matura i trzeba było się zdecydować na jakieś studia, pociągało mnie dziennikarstwo i zdawałem na nie, ale bez powodzenia.
Przez pewien czas pracował Pan jednak w „Ilustrowanym Kurierze Polskim”?
Przygotowywałem wzmianki, które były tam bardzo ładnie zredagowane. Dawałem temat, że gdzieś się kopci albo, że gdzieś się coś nie odbyło. Takie drobnostki dzielnicowe. Ale na dziennikarstwo się nie dostałem, więc zacząłem studiować chemię. Ale to było króciutko, bo szybko zdecydowałem się zdawać do szkoły aktorskiej.
Debiutował Pan w Bydgoszczy. Pamięta Pan to wydarzenie?
W Bydgoszczy przez pewien czas było takie studio teatralne przy ognisku kulturalno-społecznym. I my, uczestnicy tego studia, statystowaliśmy w „Otellu” Williama Szekspira. Ale mój prawdziwy debiut był w Poznaniu. Bo w latach 1956-1960 studiowałem w szkole aktorskiej i pierwszym teatrem, który mnie zaangażował, to były Teatr Polski i Nowy w Poznaniu, które miały wtedy jedną dyrekcję. Teatr Polski miał wielu znakomitych aktorów średniego i starszego pokolenia. Nie było jednak teatralnej młodzieży. Dyrektor Jan Perz przyjechał do Łodzi, aby zobaczyć nasz dyplom. Postanowił zaangażować cały rok, ale znalazło się tylko sześciu absolwentów, którzy zgłosili swój akces do Poznania. I wszyscy ten wybór potem bardzo chwalili. Ja również, bo w Poznaniu zagrałem mnóstwo ciekawych ról ze wspaniałymi ludźmi. Takich ról już potem nigdy nie zagrałem. Byłem tam pięć sezonów. Pobiłem rekord, który już się potem nigdy nie powtórzył. Zagrałem 68 przedstawień w miesiącu!
Jakie to były role?
Debiutowaliśmy w „Ślubach panieńskich”, gdzie grałem Gustawa. Mój przyjaciel z roku, już nieżyjący, niezapomniany Andrzej Nowakowski, grał Albina; Mirka Lombardo, też z tego roku, grała Anielę; Jaga Żywczak, też z roku, grała Klarę i tak dalej. Dyrektor Jan Perz rzucił mnie na głęboką wodę i za to mu jestem bardzo wdzięczny. Potem były „Don Juan” Moliera, Romeo u Szekspira.
W swojej książce pt. „Ucho odśledzia” mówi Pan, że to były złote lata...
Tak, i to pod każdym względem. Spotkałem się z tak wspaniałym człowiekiem teatru, jakim był Stanisław Hebanowski, który założył „Teatr Pięciu”. Teatr dyskusyjno-literacki, który grywał tylko w poniedziałki, kiedy mieliśmy wolne w swoim macierzystym teatrze. Wystawiał znakomite pozycje. Był wielką postacią.
Grał Pan też w Scenie na Piętrze z Gabrielą Kownacką w „Edukacji Rity” Williego Russela.
Tak, ale Scena na Piętrze to także „Policja” Sławomira Mrożka w reżyserii i z udziałem Jana Świderskiego. Grałem też razem z Krzysztofem Kolbergerem sztukę „Detektyw” w reżyserii Janusza Warmińskiego. Wielu widzów stwierdziło, że to im dużo dało. Zobaczyli, że można walczyć z przeciwnościami i nie poddawać się. Sztuka ta zdziałała więc dużo dobrego.
Miał Pan swoje ulubione miejsce w Poznaniu?
Tak, to była nieistniejąca już dziś restauracja „Smakosz”, naprzeciwko Teatru Polskiego. To był taki klub aktorski. Było też takie miejsce jak Klub Związków Twórczych, przy ul. Kantaka. Nazwaliśmy to miejsce poznańskim SPATiF-em. Byłem jednak zajęty i czasu na bogate życie nie było. Codziennie były próby, spektakl, a nawet dwa. Była próba. Potem popołudniówka i wieczorne przedstawienie w Nowym. A potem przewozili mnie do Teatru Polskiego, abym mógł wejść jako car w „Kordianie” Słowackiego. To było coś niesamowitego. Codziennie grałem spektakl, ale wszystko było do wytrzymania, bo się kochało ten zawód. W nas wtedy był ogromny entuzjazm. Było biednie, ale wspaniale pod względem duchowym.
Z Wielkopolską jest Pan też związany rodzinnie. Pana ojciec pochodził z Chodzieży.
Tak, i był też powstańcem wielkopolskim. Jestem dumny z tego powodu, a jego starsi bracia, Jan i Kazimierz Pietraszakowie, też byli powstańcami. Pamiętam z Chodzieży, że u rodziców ojca, czyli u moich dziadków, było wielkie przyjęcie, podziękowanie na wspaniałych, srebrnych talerzach za udział trzech synów w powstaniu wielkopolskim.
Skoro w Poznaniu było tak dobrze, to dlaczego zdecydował się Pan przenieść do Warszawy?
W tym zawodzie jest chęć sprawdzenia się w innych warunkach, przed inną widownią, czy może z większymi możliwościami zaistnienia. I to może zdecydowało.
W Warszawie odnalazł Pan swoje miejsce w teatrze Ateneum...
Bo Ateneum to był teatr moich marzeń. Jeszcze będąc studentem w szkole teatralnej przyjeżdżało się do Warszawy, aby zobaczyć spektakl właśnie w Ateneum. Ten teatr miał zawsze wspaniały zespół aktorski i sam fakt przynależności do takiego zespołu nobilitował aktora. Dużo kolegów i koleżanek chciało być w Ateneum. Ja też, lecz - niestety - nie od razu się to udało. Ale w końcu dyrektor Janusz Warmiński zaproponował mi pracę, za co jestem mu do dziś wdzięczny. Jestem przeszło 30 lat w Ateneum i jestem bardzo zadowolony. Właściwie to chluba mojej pracy.
W niedzielę skończył Pan 80 lat. Czy jeszcze Pan gra?
Od czasu do czasu grywam jeszcze w „Och Teatrze” u Krysi Jandy. Jeszcze chodzę, mówię. Więc z przyjemnością odczasu do czasu coś zagram.
A czy są role, które chciałby Pan jeszcze zagrać?
Jeżeli to będzie coś z mojego ulubionego repertuaru, to tak. Niestety, tylko raz miałem przyjemność zagrać Czechowa. Gdyby mi ktoś zaproponował rolę Firsza w „Wiśniowym sadzie”, to chętnie bym się podjął.
Oprócz ról teatralnych ma Pan na koncie wiele wspaniałych kreacji filmowych. Pamiętamy Pana z ról w serialach, jak Krzysztof Dowgird w „Czarnych chmurach” i Karol Stelmach w „Czterdziestolatku”, czy Kramer w kolejnych częściach filmu „Vabank”. Która z tych ról jest Panu najbliższa?
Zawsze w swojej pracy ceni się to, co podobało się widowni. Akceptacja widowni świadczy, że praca nie poszła na marne. Taką rolą jest na pewno Kramer w „Vabankach”, czy uroczy Stelmach w „Czterdziestolatku”. Sentyment mam też oczywiście do pułkownika Dowgirda, ale i do pułkownika Waredy, którego grałem w „Karierze Nikodema Dyzmy”. Jest co wspominać.
Ostatnia Pana rola filmowa to cztery lata temu mecenas Gawlik w „Dniu kobiet”. Czy od tego czasu zagrał Pan w filmie?
Nie, chociaż miałem propozycje, ale ich nie przyjąłem.
Mówił Pan, że chętnie zagrałby w „Wiśniowym sadzie” Czechowa. A w filmie?
Już nie myślę o tym. Chyba ta strona mojego życia została zamknięta. Chyba że jakaś nadzwyczajna rola człowieka w bardzo, bardzo podeszłym wieku. Zagrałbym, aby pokazać że chodzę, myślę i mówię. Oczywiście żartuję. Nie, na poważnie już nie myślę o tym, żeby coś zagrać.