Bulwersująca sytuacja na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. 10-latek spadł z drzewa, z wysokości około 2-3 metrów, i uderzył głową o skałkę. Z rany poleciała krew. Mama chłopca zachowała spokój i wybrała numer 112. Połączono ją z Rejonowym Pogotowiem Ratunkowym w Sosnowcu, a dyspozytor powiedział jej, że skoro 10-latek jest przytomny, to powinna go... opatrzyć i sama przewieźć do szpitala.
- Nasza interwencja nie jest potrzebna - powiedział dyspozytor, a kobieta nie kryje, że była w szoku. - Pomogli mi turyści, którzy byli na szlaku - podkreśla pani Paulina, która przyjechała na Jurę z Warszawy.
O zdarzeniu nie poinformowano GOPR-u, chociaż wszystko działo się na Górze Zborów, obok Centralnej Stacji Ratunkowej Grupy Jurajskiej Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. GOPR-owcy przekonują, że przy tego typu wypadkach wzywany jest śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Tymczasem do chłopca nie przyjechała nawet karetka.
Pani Paulina z Warszawy przyjechała na Jurę Krakowsko-Częstochowską razem z synami w wieku 8 i 10 lat.
- Wybraliśmy się na wyprawę. Chodzenie po szlakach, zwiedzanie zamków. Tego dnia weszliśmy akurat na Górę Zborów w Podlesicach. Schodząc z niej, starszy syn wdrapał się na drzewo, ale niestety spadł. Przekoziołkował i uderzył się głową o skałę. Pojawiła się krew - relacjonuje pani Paulina, która od razu zadzwoniła pod numer 112.
Operator numeru alarmowego przekazał połączenie do dyspozytorni Rejonowego Pogotowia Ratunkowego w Sosnowcu, ale rozmowa została przerwana.
- Straciłam zasięg - tłumaczy pani Paulina.
- Operator i dyspozytor kilka razy próbowali połączyć się z kobietą i w końcu się udało. Sytuacja wyglądała tak: pani zgłosiła, że dziecko spadło z drzewa i ma ranę w okolicach czoła. Jest przytomne, rusza rękami i nogami. Nie ma zawrotów głowy i jakichś niepokojących zachowań - relacjonuje Arkadiusz Głąb, rzecznik RPR w Sosnowcu. - W związku z tym dyspozytor zapytał panią, czy jest w stanie dojechać z dzieckiem na Szpitalny Oddział Ratunkowy. Potwierdziła i została pouczona, że jeżeli będzie działo się coś niepokojącego, to ma niezwłocznie poinformować dyspozytornię i zostanie wysłana karetka - mówi rzecznik.
- Człowiek w takiej sytuacji potrzebuje jasnych instrukcji - podkreśla z kolei mieszkanka Warszawy. - Kiedy usłyszałam, że mam opatrzyć ranę syna i zawieźć go do szpitala, to wyciągnęłam chusteczki higieniczne i zdjęłam bandaż z nogi, którą dzień wcześniej zwichnęłam. Pomogli mi turyści. Z jednym z nich zrobiliśmy tzw. krzesełko i przenieśliśmy syna do samochodu. Dopiero później dowiedziałam się, że nigdy nie wolno przenosić czy też przewozić dziecka po takim upadku, ponieważ można uszkodzić kręgosłup - relacjonuje pani Paulina.
Trudno jednak zakładać, że każdy jest przeszkolony i ma wiedzę w sferze ratowania zdrowia i życia. Stąd tak istotna jest rola dyspozytora pogotowia ratunkowego. Czy w związku z tym, że chłopiec miał ranę głowy i krwawił, to rzeczywiście nie było takiej konieczności, by wysłać karetkę? - dopytujemy.
- Gdyby w trakcie rozmowy dyspozytor miał choćby cień wątpliwości, czy należy wysłać karetkę, nie wahałby się i ją wysłał. Karetka i tak nie dojechałaby na szlak, więc zapewne zostałaby powiadomiona Jurajska Grupa GOPR. W dyspozytorni pracują najbardziej doświadczeni ludzie, których cechuje ponadprzeciętna wrażliwość i umiejętność słuchania oraz wyciągania wniosków - mówi Arkadiusz Głąb, dodając, że do momentu, gdy kobieta dojechała z dzieckiem na SOR, nie było z nią żadnego kontaktu. - Dlatego domniemywaliśmy, że nic takiego się nie działo. Poza tym ta pani była bardzo spokojna. Jeśli ktoś jest zagubiony i nie wie, co robić, to dyspozytorzy postępują inaczej - tłumaczy rzecznik. Pani Paulina odpowiada: - Nie należę do osób, które panikują. Słuchając tego, co mówi dyspozytor uznałam, że po prostu nie należy nam się ta karetka.
Jeden z ekspertów ratownictwa, z którym rozmawialiśmy, dodaje: - Czy ta kobieta miała krzyczeć, by wysłano karetkę? Przecież służby apelują właśnie o zachowanie spokoju...
Odsłuchujemy nagranie, do którego dotarliśmy. Rzeczywiście, pani Paulina jest spokojna. Gdy powiedziała, co się stało, usłyszała od dyspozytora: „No to trzeba zatamować krew, zejść na szlak i zgłosić się do szpitala”. To na pewno nie było pytanie. Kobieta tłumaczy, że nie wie, czy syn będzie mógł sam zejść, i w odpowiedzi słyszy: „Przecież skoro skaleczył się w czoło, to chyba nogi ma zdrowe?”.
To rzeczywiście „ponadprzeciętna wrażliwość”. W całej tej bulwersującej historii zastanawiające jest także to, że Grupa Jurajska Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego o zdarzeniu nie wiedziała...
- Do dyspozytora nie wpłynęło żadne zgłoszenie - potwierdza GOPR.
- Nie ulega wątpliwości, że niezależnie od zawiadomienia pozostałych służb, zadysponowanie GOPR w tym przypadku mogło zdecydowanie usprawnić przebieg akcji oraz zminimalizować ryzyko potencjalnych urazów, wynikających z ewakuacji dziecka przez niewykwalifikowane osoby - podkreśla dyplomatycznie Robert Pilarczyk, naczelnik Grupy Jurajskiej GOPR.
Prawda jest jednak taka, co przyznaje zresztą naczelnik, że gdyby takie zgłoszenie wpłynęło do GOPR-u, to najprawdopodobniej zapadłaby decyzja o ewakuowaniu 10-latka za pomocą tzw. techniki długiej liny przy współpracy z Lotniczym Pogotowiem Ratunkowym. Ewentualnie chłopiec zostałby przetransportowany przez ratowników GOPR do najbliższego miejsca, w którym mógłby wylądować śmigłowiec. Jednoznacznie można zatem stwierdzić, że wskazana w tej sytuacji była interwencja z udziałem LPR, tymczasem do zakrwawionego dziecka nie przyjechała nawet karetka.
- Zadysponowanie GOPR, które ściśle współpracuje z LPR, w sytuacji zagrożenia zdrowia dziecka jest w moim odczuciu działaniem optymalnym i w pełni uzasadnionym - zaznacza Robert Pilarczyk.
10-latek ostatecznie został przewieziony przez mamę na zawierciański SOR.
- Został opatrzony i wróciliśmy już do domu. W Warszawie pojedziemy do specjalisty, by sprawdzić na 100 procent, czy synowi nic się nie stało. Chętnie wrócimy jeszcze na Jurę, ponieważ jest piękna, ale na pewno zapamiętam bezpośredni numer do GOPR-u i innym też to radzę - podsumowuje warszawianka.