Naiwnie wierzyłem, że pandemia koronawirusa choć tyle przyniesie dobrego, że władze Krakowa będą dwukrotnie oglądać każdą złotówkę przed jej wydaniem. I że zrezygnują z niektórych przejawów gigantomanii, jak choćby z organizacji tzw. Igrzysk Europejskich w 2023 r.
Czyli imprezy, która niewiele obchodzi kibiców sportowych i nie jest im znana, a jedyne, do czego służy, to do leczenia kompleksów władców państw autorytarnych, takich jak Białoruś i Azerbejdżan. Dzięki „igrzyskom” mogli oni wmawiać swym poddanym, że są bardzo ważni, a świat ich niezwykle ceni. W tym kontekście nawet rozumiem, dlaczego rząd Mateusza Morawieckiego upiera się przy walce o tę imprezę. Już widzę te wszystkie przemówienia, symboliczne gesty i przechwałki, jaką to potęgą jesteśmy...
Nie rozumiem jednak, co ciągnie do tej idei prof. Jacka Majchrowskiego, który kilka dni temu podpisał z ministrem Andrzejem Adamczykiem kolejny list intencyjny. Nawet jeśli zdecydowana większość kosztów spadnie na rząd, a w Krakowie wyremontuje się kilka dróg, to nie liczyłbym raczej, że akurat te lekceważone powszechnie igrzyska staną się zarzewiem dla renesansu turystycznej popularności Krakowa. Impreza miałaby się przecież odbyć dopiero za trzy lata i trudno tak daleką perspektywę uznać za jakiekolwiek wsparcie dla dołującej dziś branży hotelarskiej.
Ciężko też wyobrazić sobie te tłumy, szturmujące miasto, by zobaczyć szermierkę, badmintona, łucznictwo czy piłkę plażową - z całym szacunkiem dla wymienionych dyscyplin. Warto zarazem przypomnieć, że krakowianie wyrazili już kiedyś negatywny stosunek do igrzysk w zimie i wypadałoby choćby z grzeczności zapytać, co sądzą tym razem.