Chirurg musi przeżywać każdą operację [ROZMOWA]
Mój ojciec był kierownikiem PGR-u na Mazurach. Czasami nie wierzę, że jestem w takim miejscu, szczypię się i sprawdzam, czy to nie sen - mówi łódzki chirurg, prof. Adam Dziki.
Jak to się stało, że chłopak z Mazur znalazł się w Łodzi?
Moja mama urodziła się niedaleko Łodzi, w Woli Błędowej koło Bratoszewic. A tata wyjechał do pracy na Mazurach. Zdecydowałem się na studia w Łodzi między innymi dlatego, że miałem tu rodzinę. Jeśli nie dostałbym akademika, to mogłem zamieszkać u cioci. Tak naprawdę z Mazur miałem bliżej do Białegostoku, Gdańska, a nawet do Warszawy.
Marzenie o tym, by być lekarzem towarzyszyło panu od dziecka?
Naprawdę od dziecka. Sam tego nie mogłem pojąć. Na wakacje, do nas na Mazury, przyjeżdżał człowiek, który w Łodzi przed laty operował moją mamę. Był to doktor Antoni Blichowski, bardzo znana postać. Odkąd pamiętam, to spędzał u nas wakacje. Był chirurgiem. Wiedziałem o tym. Także o tym, że chirurg robi operacje. Nikt z mojej rodziny nie miał nic wspólnego z medycyną. Ale mnie ta medycyna siedziała w głowie. Gdy byłem chłopcem, to szpilkami przecinałem dżdżownice i zszywałem je nitką. Potem wpuszczałem je do doniczki i sprawdzałem czy te rany się zagoją... Poszedłem do liceum w Iławie i koniecznie chciałem się dostać do klasy z językiem łacińskim. Uważałem, że łacina będzie dla mnie konieczna, jeśli chcę studiować medycynę. Na szczęście do klasy z łaciną się nie dostałem, tylko z angielskim.
Dlaczego na szczęście?
Były to czasy komuny. Gdybym nie zaczął się uczyć angielskiego w liceum, to byłby dramat. Nie wyobrażałem sobie studiowania czegoś innego niż medycyna i wiedziałem, że muszę zostać chirurgiem. Już na trzecim roku studiów byłem w kole naukowym przy III Klinice Chirurgicznej w szpitalu im. Pirogowa, której szefem był prof. Andrzej Alichniewicz. Oczywiście okres studiów to był też czas zabawy, „baletów”, ale ja też byłem zakręcony na punkcie chirurgii.
To znaczy?
Wtedy były dyżury obejmujące całe miasto. Jako student dochodziłem do zespołu dyżurnego i modliłem się, by było jak najwięcej operacji. Mogłem w nich uczestniczyć, szyć porozbijane głowy, głównie pijaków. Robiłem to pod nadzorem lekarzy. Pamiętam, że miałem dziewczynę. Nadszedł sylwester. Akurat był dyżur w „Pirogowie”. Powiedziałem dziewczynie, że idę na dyżur, nie na sylwestra.
Dziewczyna pana rzuciła?
Tak, ale później. Dla mnie chirurgia była wszystkim. Gdy byłem już lekarzem, mój najdłuższy dyżur trwał osiem dni. Kiedy po ośmiu dniach skończyłem ten dyżur, zakręciło mi się w głowie i wtedy uznałem, że może za długo dyżurowałem... Jako młody lekarz prosiłem kolegów, bym mógł wziąć za nich dyżur. Oni brali zaś za mnie pieniądze. Kolega prowadził poradnię. On szedł do domu, ja przejmowałem jego pacjentów, ale kasę brał kolega, bo pieniądze nie były dla mnie najważniejsze. Chciałem jak najwięcej się nauczyć. Teraz młode pokolenie jest trochę inne. Zmieniły się też czasy.
Pamięta pan swoją pierwszą operację?
Był to wyrostek robaczkowy. Przeprowadziłem ją jeszcze na studiach. Jeden z lekarzy obiecał mi, że w czasie dyżury pozwoli mi przeprowadzić operację wyrostka. Wcześniej asystowałem przy dziesiątkach takich operacji. Byłem wtedy na piątym czy na szóstym roku studiów. Jeden z moich młodszych kolegów wspomina dziś, że przyszedłem do jego pokoju w akademiku i pożyczyłem książkę. Powiedziałem, że chciałem sobie przypomnieć anatomię, bo mam operować wyrostek. Pamiętam też ten swój rozpęd. Miałem świetnego kierownika mojej specjalizacji. Nazywał się Mieczysław Dziwisz. Bardzo dobrze mnie prowadził. Podczas obchodu pytałem chorych, jak się czują. Nie narzekali. Odpowiadałem, że to dobrze, bardzo dobrze. Dr Dziwisz zapytał: - Co pan tym chorym mówi, będą na pana mówić doktor dobrze. Innym razem zapytał mnie, jaki lek zapisałbym chorej. Podałem nazwę. Potem doktor zapytał mnie o objawy uboczne. Nie wiedziałem. Ale mnie „tłukł”. Ale także mnie obserwował, brał mnie na bok i mówił: - Pan jest taki zdolny, w panu jest potencjał, będzie pan wielkim chirurgiem. To mnie znów napędzał. Nie zapomnę pierwszego kolokwium do specjalizacji z zapalenia otrzewnej, które miałem u niego. Uczyłem się do kolokwium z wielu książek. Dr Dziwisz zapytał mnie o budowę otrzewnej w mikroskopie elektronowym. Nie umiałem opowiedzieć i usłyszałem, że jestem nieprzygotowany. Tak mnie pytał, że musiałem wszystko przeczytać, wszystkiego się nauczyć. Ale dziś jestem mu za to wdzięczny. Jego dzieci nie wybrały medycy, więc tę swoją wiedzę przekazywał mnie.
Podobno chirurdzy żyją najkrócej, biorąc po uwagę nie tylko lekarzy, ale i inne zawody...
Rzeczywiście to wyniszczający zawód. Ja jednak uważam, że każdemu genetycznie przypisana jest jakaś długość życia. Dowodem na to jest Winston Churchill. Uważał, że sport jest dla kretynów. Był gruby, miał cukrzycę, liczne stresy, palił cygara, wypijał butelkę whisky dziennie i dożył 92 lat. Jeden z najsłynniejszych chirurgów świata Michael Ellis de Bakey, który brał udział przy operacji Borysa Jelcyna, dożył prawie 100 lat. Życie ma nie być nudne. Opowiem pani dowcip.
Jaki?
Przychodzi pacjent do lekarza. Ten zadaje mu pytania. Okazuje się, że pacjent nie pije, nie pali, nie używa, nie robi wielu innych rzeczy. I pyta lekarza, co ma robić, by długo żyć. A ten na to: Po co panu żyć?!
Praca chirurga wiąże się z dużym stresem. Jeden z lekarzy powiedział, że każde otwarcie klatki, czy brzucha to podpis złożony przez chirurga...
Tak jest. Trzeba przeżywać każdą operację i się do niej przygotowywać. Przez wiele lat nie miałem operacji, przed którą nie czytałbym o niej. Choć wydawało mi się, że przeczytałem wszystko. Nie było niczego, o czym bym nie wiedział. A czytając znajdowałem coś, czego jednak nie wiedziałem. Chirurg nie może być zmęczony, przepity. Uważa się, że chirurg musi pić. Jeśli pije, to jest pijakiem i nie zrobi kariery.
Alkohol nie rozładuje stresu?
Nie! Stres można rozładować przez swój charakter. Ja jestem wybuchowym facetem. Uzewnętrzniam swoje emocje. Nie jestem pamiętliwy. Pokrzyczę, ale za dwie godziny o tym nie pamiętam. Mnie to pomaga. Nie potrafię komuś zwrócić uwagi w cztery oczy. Wychodzę z założenia, że tylko prawda się obroni. Tłumaczenie komuś, zwracanie uwagi gdzieś w kącie jest tylko ukrywaniem prawdy. Kiedy się to robi publicznie, to jest to jednocześnie groźbą dla innych. A winny sobie te uwagi bardzo dobrze zapamięta.
Wiadomo, że przy operacjach nieuniknione są powikłania. Przeżywa je pan?
Przeżywam każde powikłanie, a najgorzej jeśli dotyczy młodych ludzi. Bywa, że wszyscy robią wszystko jak najlepiej i jest powikłanie. Innym razem operacja idzie bezsensu, a chory z tego wychodzi. Chirurg musi być staranny w każdy detalu wykonywanej operacji.
Jak to się stało, że pan profesor został proktologiem?
Trochę przez przypadek. Jeszcze za komuny wyjechałem na stypendium do Holandii. Zresztą to stypendium dostałem też przez przypadek. Przede mną był na nim kolega z Poznania, syn jednego z profesorów. Pracował w ośrodku znanym z postępów w leczeniu jelita grubego. Po powrocie ze stypendium chciałem się z tym kolegą spotkać. Akurat w Poznaniu zorganizowano zjazd poświęcony leczeniu choroby wrzodowej. Spotkałem się wtedy z moim kolegą. On zauważył, że setki ludzi zajmuje się chorobą wrzodową, a prawie nikt jelitem grubym. Powiedział, żebym zajął się tym w Łodzi. Ja zajmuję się chirurgią całego brzucha, ale w czymś trzeba być szczególnie dobrym. Przez dwa miesiące pracowałem z człowiekiem, który operował Ronalda Reagana, przyjaźnię się z nim. To chodząca legenda chirurgii, John Nichols. Przyjeżdża do mnie do domu, zaprasza mnie do siebie. Proktologia to dziedzina, na której zna się mało osób w Polsce, choć dolegliwości proktologiczne są dosyć częste. W Polsce nikt nie zdał specjalizacji z proktologii. Ja zdałem taką specjalizację europejską. Jako pierwszy Polak. W kraju taką specjalizację ma trzech lekarzy.
Dużo pan operuje?
Dużo, bardzo lubię operować. Ale zdaję sobie sprawę, że o tym, jakim kto jest chirurgiem, świadczy jego szkoła, jego uczniowie. Ośmiu moich byłych współpracowników jest dziś ordynatorami w różnych szpitalach. Z tego jestem dumny.
Jako pierwszy lekarz w Polsce stał się pan współwłaścicielem szpitala. To było spełnienie marzeń?
Na Zachodzie profesorowie dołączają do prywatnych szpitali i operują popołudniami, by zarobić na dobrą emeryturę. Budowę takiego szpitala w Polsce proponowałem Austriakom i Niemcom. Chciałem, by pracowali w nim polscy lekarze szkoleni za granicą, chciałem zapraszać także zagranicznych chirurgów. To miał być najlepszy szpital w Polsce. Nie wyszło nic z tych planów. O przejęciu szpitala w Brzezinach zadecydował przypadek. Dzisiaj czasami żałuję, że to zrobiłem.
Dlaczego?
Wiedziałem, że moja decyzja wywoła emocje. Nie spodziewałem się jednak, że aż tyle nienawiści. A szpital w Brzezinach ledwo spina budżet, musieliśmy w ubiegłym roku dopłacić do niego. Wszyscy zazdroszczą i robią wiele, by pieniądze do nas nie płynęły. Patrzę na to coraz bardziej pesymistycznie.
To taki szpital, w którym sam chciałby pan leżeć?
Na chirurgii tak. Jest tam bardzo dobry zespół. Na tym oddziale operuje się rocznie ponad 360 nowotworów jelita grubego. Moim marzeniem było stworzenie szpitala chorób jelit. Wymagają one specjalistycznego leczenia. Powinien za nie zapłacić NFZ. Z zawiści nikt nie daje złotówki. Ale szpital jest moją dumą. Przyjeżdżają tam ludzie z całej Polski. W ciągu dwóch- trzech lat wyrobić sobie markę to jest już coś. Gdy zaczynałem pracę w szpitalu MSW w Łodzi, robiono w nim 400 operacji, gdy odchodziłem było ich 1200. Kiedy stamtąd odszedłem, chirurgia padła, została tylko chirurgia naczyniowa. Kiedy przyszedłem do Szpitala im. WAM zajęliśmy pierwsze miejsce w rankingu „Wprost” i „Newsweeka” w leczeniu jelita grubego.
Syn poszedł w pana ślady, córka nie...
Syn chciał zostać lekarzem. Córka wybrała zawód prawnika. Jest adwokatem. Poszła w ślady żony, która jest sędzią w stanie spoczynku. Syn jest chirurgiem, po doktoracie. Ma już prywatny gabinet, pacjenci bardzo go lubią. Też zajmuje się jelitem grubym. Ucieszyło mnie to, że syn został lekarzem, bo to najcudowniejszy zawód świata. Daje wiele satysfakcji, możliwości spełnienia. Poza tym nie ma lekarzy bez pracy i źle zarabiających.
Co pana odpręża?
Poluję, ale robił to mój dziadek, ojciec. Lubię sport. Jeżdżę na rowerze, gram w tenisa. Bardzo lubię jeździć na Mazury. Na stare lata będę tam jeździł coraz częściej. Moją dumą jest honorowe członkostwo w towarzystwach naukowych. To jest coś, czego nikt nie załatwi, i nie kupi. Członkostwo w nich jest uznaniem pozycji w środowisku. Jestem już członkiem honorowym m.in. Amerykańskiego Towarzystwa Chirurgów, które ma zaledwie 100 żyjących członków honorowych. Mam honorowe członkostwo Brytyjskiego Towarzystwa Chirurgów, Niemieckiego Towarzystwa Chirurgów. W polskiej chirurgii nie było tak uhonorowanego człowieka jak ja.
Jest pan spełnionym człowiekiem?
Tak. Wiele jeżdżę po świecie. Jem kolację z gwiazdami światowej chirurgii. Mój ojciec był kierownikiem PGR-u na Mazurach, nie miał studiów. Czasami nie wierzę, że jestem w takim miejscu, szczypię się i sprawdzam, czy to nie sen. Mam fajnych asystentów, jestem uczciwym człowiekiem. Nikomu nie zrobiłem krzywdy, bo tak zostałem wychowany. Każdemu jestem w stanie spojrzeć prosto w oczy. Boli mnie zawiść, złość ludzi.