Chciała być policjantką. Na stanowisku wójta nauczyła się cierpliwości
30 lat pracy w oświacie, teraz trzecia kadencja jako wójt gminy Dąbie. Krystyna Bryszewska jest szanowanym przez ludzi samorządowcem.
Przyznaje, że nigdy nie nadawała się na polityka. - Nie przepadam za polityką. Ktoś kiedyś powiedział, że jestem dobrym samorządowcem. To bardziej pasuje - przyznaje Bryszewska. Jeszcze zanim została wójtem, była nauczycielką, dyrektorką, pracowała w kuratorium oświaty. W czasach LO nie chciała pracować w szkole.
- Miałam zamiar zostać policjantką. Nawet złożyłam papiery do Szczytna, ale nie przyjmowali wtedy kobiet. To były czasy, kiedy uczniów typowano na różne kierunki studiów. Wskazano mi kierunek nauczycielski. Zaparłam się i powiedziałam, że tego nie zrobię i pójdę pracować. Trafiłam do Rejonu Dróg Publicznych w punkcie w Czarnowicach. To były ciężkie dwa lata i wiedziałam, że to nie dla mnie - mówi pani Krystyna.
Licealny bunt
Ostatecznie zaczęła pracę jako nauczycielka. - To było to! Pewnie gdybym nie była wójtem, to dalej pracowałabym w szkole - przyznaje. - Śmieszne jest to, że 8 lat po zakończeniu liceum spotkaliśmy się z większością klasy na prowincji u mojego kolegi. Była tam też moja wychowawczyni, która wypytywała wszystkich, co obecnie robią. Kiedy do mnie doszło, to miałam spuszczoną głowę. Wszyscy wkoło się śmiali. Powiedziała wtedy: - Nie mów, że zostałaś nauczycielką?! Koleżanka wtrąciła: -Mało tego, dyrektorką!. Wychowawczyni zaśmiała się i powiedziała: - Widzisz? Zarzekała się żaba błota. Robiłaś kółko i sama w nie wpadłaś - wspomina wójt.
Zaraz po liceum buntowałam się. Nie chciałam zostać nauczycielką - mówi Bryszewska
Bałam się, że nie dam rady
Zaczęła w malutkiej szkole w Sękowicach. Te lata wspomina bardzo ciepło. - Praca z dziećmi, kontakt z rodzicami. Tylko przez pięć lat byłam nauczycielką, ale to był wspaniały czas - przypomina sobie. Później trafiła do Kosierza, gdzie postawiła placówkę na nogi. Następnie pracowała w kuratorium oświaty, a potem wróciła do szkoły w Szczawnie. Przed tym jak została wójtem w 2006 r., była przez wiele lat dyrektorem krośnieńskiego gimnazjum. - Pierwszy raz z gminą miałam styczność, gdy startowałam na wójta. Wcześniej nie byłam radną, nie udzielałam się. Mieszkańcy bardzo mnie chwalili i namówili do startu. To był rok 2002. Byłam sceptycznie nastawiona, ale się skusiłam. Dostałam się wtedy do drugiej tury, ale minimalnie przegrałam z panem Domalewskim. Za drugim razem już się udało - opowiada.
Przyznaje, że nie lubi zmian. - Przy każdej zmianie otoczenia czy też pracy nie byłam pewna, czy podołam - mówi wójt. Pamięta, jak dostała pierwszą teczkę na „wójtowe” biurko. - Złapałam się wtedy za głowę. „Nic nie rozumiem, jak mam zarządzać tymi ludźmi”- tak sobie myślałam. Wszystkiego się jednak uczyłam. Co ciekawe, w szkole miałam większy stres - mówi pani Krystyna. Dlaczego? Priorytetem było bezpieczeństwo dzieci.
- Siedziałam na szpilkach każdego dnia, aż do odjazdu ostatniego autobusu. W gminie też są przeróżne problemy, ale nie można ich zrobić natychmiast. To na tym stanowisku nauczyłam się cierpliwości. Niektóre sprawy trzeba załatwiać miesiącami albo dłużej - opowiada. - Więc stresu jakby mniej. Bywały takie dni, że wracałam do domu i nie czułam się zmęczona. Oczywiście mężowi mówiłam co innego - śmieje się wójt Dąbia.
Inny by nie wytrzymał
Ma ogromne wsparcie w przyjaciołach i rodzinie. - Bywały bardzo ciężkie chwile. Ostatnia kampania była wyczerpująca, ale miałam ogromną pomoc od bliskich mi ludzi - mówi. - Największe szczęście, że trafiłam na takiego męża. W pracy nauczyłam się rządzić. Również w domu. Nie jestem bez wad. Bywam apodyktyczna, narwana. Taki typ choleryka. Chyba tylko taki mężczyzna, jak mój mąż, może ze mną wytrzymać - śmieje się pani wójt.