Prezes Gersdorf mianuje następcę na czas swojej nieobecności w Sądzie Najwyższym z góry. W dniu, w którym nikt nie kwestionuje jeszcze, że jest I prezesem Sądu Najwyższego.
Tak jakby sama nie była pewna, kto ma rację i czy jeśli mianuje go wtedy, gdy zajdzie taka realna potrzeba, będzie to prawomocne. Prezydent następnego dnia uzna, że sędzia Gersdorf nie jest już szefową Sądu, ale nie robi tego w postaci formalnego postanowienia, bo także nie jest pewien swego.
Nie chce tak demonstracyjnie złamać konstytucji. Prawica tygodniami atakuje Gersdorf za trzymanie w SN funkcjonariuszy komunistycznego systemu, ale przyklaskuje odejściu Gersdorf (która jednak była z Solidarności) - jako powód podając wiek. Na jej miejsce prezydent wyznacza sędziego Iwulskiego, który niezbyt często, ale jednak, sądził w stanie wojennym - i jest starszy od prof. Gersdorf.
Iwulski w jednym z pierwszych wywiadów niby popiera stanowisko Gersdorf, że jest ona wciąż pierwszym sędzią SN, ale mruga do władzy okiem i publicznie „radzi” Gersdorf urlop. Wygląda na to, jakby był jakiś kanał politycznej komunikacji pomiędzy niektórymi sędziami SN a obozem władzy, a przynajmniej Pałacem Prezydenckim.
Gdy przed budynkiem Sądu w obronie prof. Gersdorf zbierają się tłumy, ona ogłasza, że zaplanowała urlop i opuszcza miejsce pracy. Po kilku dniach okazuje się, że Iwulski miał związki z WSW, prawica nagle zaczyna go atakować. W poniedziałek czy wtorek ukazuje się informacja, że sędzia Gersdorf wraca z urlopu za tydzień.
Za chwilę ukazuje się kolejna, z której wynika, że była to tylko zmyłka: sędzia Gersdorf od razu wraca do pracy - jest już następnego dnia. Jedno z jej pierwszych oświadczeń wygłasza w obronie sędziego Iwulskiego - jakby zapomniała, ze stawką jest sprawa systemu sądownictwa w Polsce. Tymczasem PiS zorientowało się, że ustawy sądowe były uchwalone z wadami, więc wracają do Sejmu. Senat zapewnia byłym sędziom dożywotnie profesorskie posady na uczelniach. Miała być walka z kastowością - okazuje się, że „kasta” dostaje nowy przywilej.
O tyle absurdalny, że część sędziów nie ma pojęcia ani o uczeniu studentów, ani prowadzeniu badań, zaś ostatni raz na uczelni byli przed pół wieku po swój dyplom. Okazuje się, że przy okazji rząd zamierza za uczelnie decydować, kto i gdzie jest profesorem. Tymczasem posłowie Nowoczesnej wwożą protestujących w obronie sądów (dokładnie już nikt nie wie, czego dokładnie) do Sejmu w bagażniku prywatnego samochodu. To wszystko w dwa tygodnie.
Naprawdę ktoś uważa, że ludzie to wytrzymają? Powoli od telewizorów odejdą nawet zainteresowani polityką. Powstało wrażenie kompletnego chaosu, który bardziej sprzyja rewolucji w sądach niż pisowskie ustawy. Problem w tym tylko, co zwykli ludzie z tego będą mieli? Trochę radochy przed telewizorami.