W ostatnich miesiącach możemy zaobserwować znaczny wzrost zainteresowania zagadnieniem dekomunizacji nazw ulic w Białymstoku - informują o tym media, radni, historycy, a co najważniejsze, mówią o tym mieszkańcy. Taki stan rzeczy cieszy, ponieważ jestem przekonany, że proces ten powinien się opierać właśnie na zaangażowaniu obywateli, społeczników i przedstawicieli lokalnych władz wszystkich szczebli, świadomych potrzeby zmiany i świetnie zorientowanych w przestrzeni publicznej naszego miasta.
Temperatura dyskursu wzrosła za sprawą casusu ulicy Zwycięstwa, której nazwa pozostała wprawdzie w dotychczasowym brzmieniu, stało się to jednak kosztem zmiany uzasadnienia uchwały o jej nadaniu. Za takim obrotem sprawy stoi Oddział IPN w Białymstoku, który to właśnie rozstrzygnięcie zaproponował i ściągnął tym samym na siebie dość ostrą krytykę. Na zarzuty wypada odpowiedzieć, szczególnie gdy ich autorem jest autorytet w dziedzinie historii lokalnej, Dyrektor Muzeum Podlaskiego Andrzej Lechowski (Album białostocki, nr 422).
Na wstępie trzeba zaznaczyć, że z dużym prawdopodobieństwem nieporozumień udałoby się uniknąć, gdyby Pan Dyrektor miał możliwość zapoznania się z rekomendacją IPN, a nie polegał wyłącznie na relacji dziennikarzy. Mógłby wówczas poznać nieco szerszy kontekst propozycji.
Punktem wyjścia do opracowania rekomendacji dla ulicy Zwycięstwa było uznanie konieczności zmiany przynajmniej uzasadnienia do uchwały z 1968 r. o nadaniu nazwy. Dotychczasową Szosę Żółtkowską przemianowano wówczas „dla upamiętnienia zwycięstwa Związku Radzieckiego i sprzymierzonych sojuszniczych armii nad hitleryzmem w roku 1945”. Dlaczego z dokumentu winien zniknąć „Związek Radziecki” nikt nie ma chyba wątpliwości. Ale dlaczego także 1945 r.? Otóż z punktu widzenia polskiej racji stanu, w perspektywie politycznej uosabianej przez rząd na uchodźstwie, ale przede wszystkim z punktu widzenia narodu polskiego, II wojna światowa zakończyła się nie li tylko zniszczeniem nazizmu, ale przede wszystkim katastrofą polskiego państwa, na którego gruzach (tak z racji skali zniszczeń, jak i psychicznego, moralnego oraz biologicznego wyniszczenia społeczeństwa) z woli Stalina budowano nowe państwo. Miało ono być przede wszystkim komunistyczne, a więc totalitarne i zależne od ZSRS, jego stworzenie wymagało więc „przeorganizowania” struktury społecznej - spożytkowania lub dobicia resztek przedwojennych elit, usunięcia, najlepiej fizycznego, źródeł sprzeciwu, podporządkowania celom politycznym wszystkich aspektów życia społecznego, począwszy od kultury i edukacji, na gospodarce skończywszy. Czy taki stan rzeczy mieści się w ramach definicji zwycięstwa? Czy z polskiej perspektywy, nad nazizmem faktycznie zatriumfowała „demokracja”, jak pisała o tym „Jedność Narodowa”, przywołana przez Pana Dyrektora? Czy może Polacy znaleźli się w sytuacji pacjenta, któremu kazano się cieszyć z przysłowiowego „zwycięstwa dżumy nad cholerą” - jednego totalitaryzmu nad drugim? Bezkrytyczne powoływanie się na relacje „Jedności Narodowej” - organu prasowego (de facto głównej „tuby propagandowej”) miejscowego PPR, jest zresztą dość ryzykowne, szczególnie w materii społeczno-politycznej, na której partii/redakcji zależało najbardziej.
Sam Pan Dyrektor Lechowski świetnie podsumował nastroje Białostoczan w maju 1945 r.: „w obliczu ruin, mając w pamięci okropności wojenne, białostoczanie cieszyli się, że przeżyli” - i tyle. Rozglądając się wokół, patrząc na poczynania komunistów, na bezkarne rabunki i gwałty czynione przez żołnierzy „sojuszniczej” Armii Czerwonej, na ostatnią deportację w głąb ZSRS, która miała miejsce niedługo po „wyzwoleniu” Białostocczyzny, jeszcze w 1944 r., na zbrodnię Obławy Augustowskiej, dokonaną dwa miesiące po „Dniu Zwycięstwa”, nie mogli czuć się zwycięzcami w żadnej mierze („a gdzież ten Berlin?!” mógłby ktoś gorzko spytać) - nie brak na to dowodów w materiale źródłowym.
Taka była pokrótce perspektywa „cywilna”, a jaka była perspektywa polskiego żołnierza? Ci, którzy służyli na Zachodzie czuli się raczej zdradzeni niż zwycięscy. Ich dowódców pozbawiono wkrótce polskiego obywatelstwa, im samym odmówiono udziału w paradzie zwycięstwa w Londynie, a co najgorsze, Polska o którą walczyli nie istniała, bo zagarnął ją ten, który był odpowiedzialny za ich syberyjskie zesłanie i tułaczkę. Szczególnie rozstrzygnięcia wojenne przeżywali oczywiście polscy żołnierze z Kresów. Niejeden niestety targnął się wówczas na własne życie. Ci spośród andersowców, żołnierzy generałów Maczka i Sosabowskiego, którzy zdecydowali się na powrót do kraju, nie mieli co liczyć na honory. Specjalne traktowanie przejawiało się poprzez umieszczenie przez władze na listach „elementu niebezpiecznego”, inwigilację, a często i bardziej dotkliwe formy represji. Na ich „krwawy i znojny trud” i „wydeptane przez nich wszystkie drogi prowadzące do kraju” powoływano się z pełną premedytacją i świadomością sprzeczności z rzeczywistością jeszcze, choć sporadycznie, w 1946 r., ale już nie w kolejnych latach, gdy komunizm w swej stalinowskiej odmianie ugruntował się na dobre. Elementy „nacjonalistycznej legitymizacji władzy komunistycznej w Polsce”, bo tak zjawisko to od lat określane jest w historiografii, powracały do użytku propagandowego w ciągu kolejnych dekad zawsze wówczas, gdy władze czuły się z jakichś powodów zagrożone. Nie dawajmy się więc dziś zwieść tym pięknym fasadom ze słów - gdy powiemy „sprawdzam” okaże się, że to puste frazesy podparte obłudą i kłamstwem, które z kolei spoczywają na pokładach ludzkiego cierpienia.
W lepszej sytuacji znajdowali się żołnierze 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki utworzonej pod patronatem Stalina, w większości także z zesłańców syberyjskich, choć ci z nich, którzy pochodzili z Kresów także musieli porzucić rodzinne gniazda lub zdecydować się na życie w sowietach. Pamiętajmy także, że do 1. i 2. Armii wcielano przymusowo żołnierzy podziemia niepodległościowego - nie tylko na Kresach. Uświadommy sobie, że werbowani w szeregi nowego „ludowego” Wojska Polskiego, choć byli w większości bardzo młodzi, to pamiętali 17 września 1939 r., okupację sowiecką, aresztowania, deportacje i wszystkie inne „dobrodziejstwa”, z jakimi w naszym regionie kojarzył się sowiet. Polsko-sowieckie „braterstwo broni” (choć nie walka o wyzwolenie ojczyzny) było więc o tyle fikcyjne, o ile całkowicie wymuszone. Nie ważne więc czy spojrzymy na tę kwestię ze Wschodu, czy z Zachodu - polski żołnierz w II wojnie światowej był narzędziem - szlachetnym, walecznym, bohaterskim i nie szczędzącym krwi - ale jednak narzędziem, wykorzystanym bezpardonowo i cynicznie przez „sojuszników” i „sojusznika naszych sojuszników” do osiągnięcia zwycięstwa. Czy było to więc nasze zwycięstwo?
Perspektywa żołnierzy podziemia niepodległościowego nie wymaga tu chyba szerszego komentarza. Warto jednak przypomnieć, także w kontekście nastrojów społecznych, że wiosną 1945 r. w ówczesnym województwie białostockim w konspiracji (AKO i NZW) pozostawało ponad 30 tys. żołnierzy (co trzydziesty mieszkaniec!).
Wracając do nazwy ulicy: w rekomendacji IPN nie znalazła się propozycja jej zmiany z dwóch powodów. Pierwszym z nich, była przyjazność takiego rozwiązania dla mieszkańców i firm mających tam swe siedziby. Drugim, była chęć symbolicznego odzyskania elementu ogólnonarodowego i ogólnoludzkiego systemu symboli i wartości zagarniętego przez komunistów. Nie jest niczym nowym stwierdzenie, że totalitaryzmy celują w przejmowaniu i propagandowym wykorzystywaniu szeroko pojętych symboli zakorzenionych w kulturze, ograniczając tym samym ich ładunek znaczeniowy. Taki los spotkał polskich socjalistów, jak chociażby Ludwika Waryńskiego, pierwszomajowe Święto Pracy, a także słowa-wytrychy, jak pokój, bohaterstwo, odrodzenie, zwycięstwo itd. Jest to więc problem szeroki, w kontekście nazewnictwa ulic dotyczący kilku przynajmniej podlaskich miejscowości. Wydaje się, że nie trudno byłoby przekonać społeczeństwo, że lepszy jest np. plac Pokoju - nazwany tak „ku pamięci wszystkich ofiar konfliktów zbrojnych”, niż „ku czci krzewiącej pokój niezwyciężonej Armii Czerwonej i stojącego na jej czele generalissimusa Józefa Stalina”. Lepsza chyba byłaby ulica Odrodzenia - „upamiętniająca drogę, jaką naród polski pokonał w swych zmaganiach o niepodległość odzyskaną w 1918 r.” niż nazwana tak „na pamiątkę wiekopomnego wysiłku narodu polskiego pod przewodnictwem partii i w sojuszu ze Związkiem Sowieckim”.
Skoro więc jednak Zwycięstwa, ale nie sowieckiego, to którego? Wydawało się, że trudno o prostszą i łatwiejszą do uargumentowania odpowiedź niż ta, która została zaproponowana w rekomendacji, aby: „zadedykować ulicę zwycięstwu Wojska Polskiego w wojnie polsko-rosyjskiej 1920 r. oraz zwycięstwu żołnierzy 1. Pułku Piechoty Legionów w bitwie białostockiej (22 sierpnia 1920 r. - zwycięstwo to wyzwoliło Białystok spod bolszewickiej okupacji, a w walkach na ulicach miasta regularne polskie wojsko spontanicznie wspierali także Białostoczanie)”. Raz, że trudno o zwycięstwo bliższe nam, mieszkańcom miasta nad Białą. Dwa, że walki toczyły się wówczas m.in. w rejonie ul. Zwycięstwa, przy której do dziś znajduje się skazana na zapomnienie w czasach PRL mogiła wojenna, w której spoczywa pięciu poległych wówczas żołnierzy 1. Pułku Piechoty Legionów. W publikacji Białystok. Przewodnik po mieście i okolicy wydanej przez Michała Goławskiego i Eugeniusza Kazimirowskiego w 1939 r. odnajdujemy dość skąpy, ale wymowny opis okoliczności śmierci żołnierzy i genezy pomnika: „Pięciu [legionistów] napadniętych znienacka przy Szosie Żółtkowskiej (niedaleko Rzeźni Miejskiej) przez oddział kozaków, walczyło do upadłego, sprzedając drogo swe życie. Zginęli dn. 22 sierpnia 1920 r. jak bohaterowie - broniąc mieszkańców przed powracającą falą ciemiężców. Wdzięczni przedmieszczanie z tamtejszej dzielnicy, świadkowie tej nierównej walki, własnym kosztem (ok. 3000 zł) wystawili dwa skromne krzyże-pomniki, aby zadokumentować hołd bohaterom poległym za świętą sprawę”. O nich to w Historii Białegostoku (red. A.Cz. Dobroński, Białystok 2012) pisał zresztą sam Pan Dyrektor Lechowski: „do rangi symbolu urosła śmierć pięciu legionistów, zarąbanych przez kozaków przy Szosie Żółtkowskiej”. Czy dziś ten symbol to jednak za mało?
Wierzę, że powyższe argumenty przekonają do zmiany opinii nie tylko Pana Dyrektora Lechowskiego, ale także wszystkich dotychczas nieprzekonanych. Dekomunizacja winna w końcu polegać nie jedynie na usunięciu z przestrzeni publicznej wszelkich przejawów totalitaryzmu, ale przede wszystkim na uświadomieniu społeczeństwu, że każda jego forma, czy to „brunatna”, czy „czerwona” powinna być potępiana tak samo.