Cały wiek słodkiego życia. Założycielka kultowej cukierni Sowa skończyła sto lat
Mieli trochę ponad 20 lat. Za sobą bagaż wojennych doświadczeń, przed sobą całe życie. W obcym mieście nie mieli niczego poza fachem w ręku. Założyli więc piekarnię, z najlepszych chlebem spychanym w Bydgoszczy. Recepturę na kultowy, czekoladowy tort Feliks Sowa opracował znacznie później. Stanisława Sowa za pieczenie się nie brała. Ona była od stereotypowo „męskiej roboty”. O babci, która właśnie skończyła 100 lat, opowiada Aleksandra Sowa-Trzebińska.
Każdy z nas ma chyba ulubione ciasto, które piekła babcia i którego smaku próżno szukać gdzie indziej. Jakie ciasto babcia piekła dla pani?
To dziadek piekł! Zresztą nie tylko słodkości, ale i pieczywo. Na początku przede wszystkim chleby. Do tego gotował. Chętnie próbował nieoczywistych połączeń smaków, by stworzyć nowe receptury. Był rzemieślnikiem. Pasjonatem. W czasach mojego dzieciństwa znaliśmy już jego słynny dziś tort czekoladowy, ale ja jestem miłośniczką pieczonych słodkości. Zajadałam się jego maślanymi ciasteczkami, kruchymi muszelkami i oczywiście sznekami z glancem. Babcia mawia, że dziadek ją rozpieszczał, że przy nim nigdy nie musiała uczyć się gotować. Babcia od początku trzymała finanse firmy, a w zasadzie: jednej piekarni, którą założyli w 1946 roku przy ul. Pomorskiej, gdzie babcia mieszka zresztą do dziś. Tak się podzielili. On piekł, ona zajmowała się sprawami administracyjnymi, zamówieniami, dostawami – to babcia miała prawo jazdy, a więc i jeździła po towar (a jego zdobycie w powojennych latach nie było przecież proste). To ona targowała się z dostawcami. Była niezależna, pewna siebie, zawsze miała swoje zdanie. W dzisiejszym świecie świetnie by się odnalazła, ale wtedy - wydaje się - trochę czasy wyprzedzała. Wymykała się stereotypom, określającym role i zadania żon i matek, co bywało przez innych krytykowane: jak ty się możesz tym zajmować? Przecież to zajęcie dla mężczyzny! Dziś powiedzielibyśmy: hejt.
I może dorzucilibyśmy: zawiść...
Na szczęście babcia miała do tego duży dystans. Zdecydowanie częściej niż o takich sytuacjach, babcia mówi o czymś innym: powtarza, że nie żyjemy dla opinii o sobie, żyjemy dla siebie (konstruktywną krytykę przyjmowała i umiała z niej czerpać, ale odsuwała od siebie pustą złośliwość). Ważne jest to, jak sami siebie postrzegamy i czy czujemy, że jesteśmy na właściwym miejscu - taką biorę od niej naukę. I jeszcze jedną, równie ważną: że gdy już podejmę decyzję, powinnam się jej trzymać, zaangażować się, nie rezygnować przy pierwszym schodku.
Babcia od początku trzymała finanse firmy, a w zasadzie: jednej piekarni, którą założyli w 1946 roku przy ul. Pomorskiej, gdzie babcia mieszka zresztą do dziś. Tak się podzielili. On piekł, ona zajmowała się sprawami administracyjnymi, zamówieniami, dostawami – to babcia miała prawo jazdy, a więc i jeździła po towar (a jego zdobycie w powojennych latach nie było przecież proste). To ona targowała się z dostawcami. Była niezależna, pewna siebie, zawsze miała swoje zdanie. W dzisiejszym świecie świetnie by się odnalazła, ale wtedy - wydaje się - trochę czasy wyprzedzała.
Pani dziadkowie, Stanisława i Feliks Sowa, założyli pierwszą piekarnię przy ul. Pomorskiej w Bydgoszczy zaraz po wojnie. Schodów musiało być wiele.
Ani dziadek, ani babcia nie urodzili się w Bydgoszczy. Pochodzą z okolic Grudziądza i Brodnicy. Kiedy tu przyjechali, nie mieli niczego, poza dziadkowym fachem w ręku. Postanowili więc zawalczyć o siebie i otworzyli piekarnię. Na początku w wynajmowanym lokalu, dopiero potem go wykupili. Babcia powtarza, że była to świetna decyzja, bo czynsz był dużym, comiesięcznym obciążeniem. Produkcja odbywała się w połowie podwórka, dopiero później w całym. Na tym podwórku bawiły się ich dzieci. Dorastały otoczone sprawami i zapachami piekarni, nasiąkały tym. Tata opowiada mi czasem o tym, jakby piekarnia była po prostu jego domem. Kiedy pytamy babcię, jak udało im się założyć piekarnię, jak radzili sobie zaraz po wojnie, odpowiada tak: „Normy zaopatrzenia były wówczas tak niskie, że drogocenną mąkę czy cukier musieliśmy kupować w sklepie, a ponieważ takie zakupy obwarowane były licznymi ograniczeniami, kombinowaliśmy na wszelakie sposoby. Pomagali wszyscy: rodzina, przyjaciele, a czasami nawet zupełnie obcy, życzliwi ludzie. 10 sklepów, po 5 kg, to już było coś!". W latach 60-tych XX wieku klienci przychodzili do cukierni z własnymi ciastami, które opiekano dla nich za drobną opłatą. Słodkie wypieki wchodziły do oferty firmy dziadków stopniowo. Nie od razu byli na nie chętni, pierwszą potrzebą klientów było oczywiście pieczywo. Zresztą, po dziadkowe chleby, zwłaszcza foremkowy i spychany, przychodzili ludzie z połowy miasta...
Chleb spychany?
Ten pieczony na jednej dużej blaszce i spychany z niej po upieczeniu. Chleby stykają się ze sobą podczas pieczenia. W Wykonaniu dziadka Feliksa to było pieczywo pszenno-żytnie. Właśnie specjalnie do piekarni chodziło się wtedy po świeże pieczywo, nie było dostępne wszędzie, jak dziś. A słynni bydgoscy piekarze znali się i przyjaźnili: Bigońscy, Wojtaszak, Sowa... Początkowo słodkości stanowiły pewne wyzwanie, bo trudniej było o lady chłodnicze, trudniej o właściwe wyeksponowanie deserów. Z czasem jednak dziadkowie podjęli decyzję o stworzeniu cukierni.
Dziś Sowa jest w rękach drugiego i trzeciego pokolenia. Przekazanie schedy przyszło dziadkom łatwo?
Byli spokojni, bo wiedzieli, czego nas uczyli: że w firmie ważny jest człowiek. Że pracowników trzeba szanować i doceniać. I tę lekcję odrobiliśmy: niektórzy nasi pracownicy są z nami po 20-30 lat. Pamiętam ważny moment podczas celebrowania 70-lecia firmy. Był z nami pracownik, który obchodził 35-lecie pracy u Sowy. Zaczynał jako uczeń mojego dziadka. I dziadek, i babcia bardzo długo byli aktywni zawodowo. Nie było mowy o tym, że w dniu 65. urodzin zamykają się w domu i odpoczywają. Zresztą nikt by tego nie chciał. Budowali przecież tożsamość firmy, jej charakter, byli gwarantem jej spójności. Choć sami mieli zupełnie inne temperamenty: dziadek był spokojny, wyważony, pracował metodycznie, dokładnie: z pasją, ale jak prawdziwy rzemieślnik. Idealista. Był otwarty na ludzi, przyjacielskim, to ich z babcią łączyło. Babcia Stasia była jednak poza tym bardzo energiczna, głośna, wszędzie było jej pełno. Była bardzo przedsiębiorcza, obrotna. W pracy - zdecydowana, konkretna. Musiała, skoro chciała wynegocjować odpowiednie stawki za potrzebne towary czy też - wywalczyć samą możliwość kupna potrzebnych składników. I zawsze jest elegancka - dba o modne ubranie, ma zadbane włosy, zrobione paznokcie. Mówiłam przecież, że to nie jest stereotypowa babcia! A więc: dziadek tak długo jak mógł, wypiekał. Babcia jeszcze niedawno była częstym gościem w zakładzie produkcyjnym, który dziś jest na bydgoskim Błoniu, na ul. Schulza. Doglądała, czy wszystko idzie tak, jak powinno. I choć nigdy nie pytałam o to wprost, czuję, że jest dumna z tego, jak firma działa dziś, pod opieką dwóch pokoleń: mojego taty, Adama, mnie i mojego brata, Michała. Babcia Stasia skończyła właśnie 100 lat. Fizycznie jest w niezłej kondycji. Jej brat ma 104 lata, chcielibyśmy, by oboje byli z nami jak najdłużej.
Skoro przesiąknięty zapachem chleba tata swoje miejsce znalazł już na podwórku, to może pani miała chęć, by robić w życiu co innego?
Nigdy nie czułam, że muszę pójść wydeptaną ścieżką. I ja, i brat mieliśmy inne możliwości. Przez moment zaczarowała mnie gastronomia, ale ostatecznie zostałam przy cukiernictwie. Tata mówi o swoim wyborze zawodu: to było naturalne. I ja tak czuję. Cukiernictwo to fach, w którym można zajmować się tyloma różnymi obszarami, że nietrudno znaleźć miejsce dla siebie. Można rozwijać się artystycznie, można rzemieślniczo, można zajmować się finansami, zarządzanym, a można fotografią kulinarną czy opracowywaniem receptur. Obserwowaliśmy z bratem pasję, z jaką tata oddaje się pracy, zaangażowanie, z jakim mama rozbudowuje z nim firmę (bo w ich małżeństwie podział obowiązków przebiegał bardzo podobnie, jak u dziadków). Kiedy byliśmy mali, tata bardzo dużo pracował. Nawet w soboty i niedziele jeździł do firmy, bo przecież trzeba było odnowić zakwas. Lata naszego dzieciństwa przypadały na czas, kiedy w Bydgoszczy powstawały kolejne sklepy firmowe, pierwsza cukiernia w galerii handlowej. Bywaliśmy z rodzicami na tych otwarciach. Ale i na co dzień uczestniczyliśmy w życiu firmy. Pamiętam zabawną sytuację, kiedy - swoim zwyczajem - zakradałam się za ladę, by pomóc pani ekspedientce. Miałam 11 lat, czasem pozwalała mi zapakować ciasto w papier, czasem coś zważyć. Uwielbiałam te chwile. I tego dnia po ciastka przyszła mama z córką, mniej więcej w moim wieku. Kobieta popatrzyła na mnie i teatralnym szeptem powiedziała do córki: ucz się, bo inaczej będziesz musiała iść do takiej pracy i to wcześnie jak ta dziewczynka.
Babcia kocha świat. Kiedy już wyjazdy były możliwe, skrzętnie z tej szansy korzystała. Podróżowała po Europie przynajmniej do 95. urodzin.
Ta dziewczynka, gdy dorosła, od razu wzięła się za pieczenie tortów?
W żadnym wypadku! Dziś zarządzamy firmą wspólnie z rodzicami, ale zaczynaliśmy z bratem od pracy fizycznej na produkcji, przeszliśmy przez wiele stanowisk. Chodziło nie tylko o to, by poznać specyfikę pracy. Chodziło o to, by nauczyć się doceniać to, co się ma: zespół fachowców, których praca jest ważna i ciężka.
Kiedy cukiernia powstawała, dziadkowie marzyć nie mogli, by swobodnie wyjechać za granicę. A dziś w Sowie można zjeść ciastko (wypić kawę, zjeść lody, kupić chleb, zjeść obiad...) w Londynie i Berlinie. Co babcia na to?
Babcia kocha świat. Kiedy już wyjazdy były możliwe, skrzętnie z tej szansy korzystała. Podróżowała po Europie przynajmniej do 95. urodzin, o ile pamiętam. Lubiła mówić, że podróże kształcą. Uważała, że jeździ się po to, by czerpać inspiracje, smakować. I powtarzała, że zawsze warto być otwartym na nowe doświadczenia.