- Dziwię się, gdy dziś zawodnicy tłumaczą porażki problemami technicznymi - mówi Andrzej Pogorzelski, legendarny zawodnik Stali Gorzów.
Pochodzi pan z Leszna, mieszka w Gnieźnie, a z wielką przyjemnością odwiedza Gorzów. Skąd aż taki sentyment?
W Stali Gorzów spędziłem ponad 10 lat. Mam tu mnóstwo znajomych i przyjaciół, więc na każde zaproszenie chętnie przyjeżdżam. Gdy w 1961 roku gorzowianie zaproponowali mi przejście do Stali, nie zastanawiałem się ani przez moment. To była dla mnie duża szansa, by rozwinąć skrzydła. Jak pokazało życie, nie myliłem się, bo w krótkim czasie stałem się czołowym polskim żużlowcem.
Ze Stalą zdobył pan wiele medali w lidze, trzy razy został drużynowym mistrzem świata. Bogata kariera, a mimo to odczuwa pan spory niedosyt, bo...
... nigdy nie stanąłem na najwyższym stopniu podium indywidualnych mistrzostw Polski. Trzy lata z rzędu w sezonach 1964-66, i to w jaskini lwa w Rybniku, który był wtedy potęgą, zdobywałem brązowy krążek. Z koalicją miejscowych zawodników, takich jak Antoni Woryna, Andrzej Wyglenda, Joachim Maj czy Stanisław Tkocz, ciężko było wygrać... Żałuję też, że nigdy nie zbliżyłem się do podium finałów IMŚ, choć jeździłem w nich cztery razy.
W tym trzykrotnie na legendarnym londyńskim Wembley, gdzie Polakom nigdy się wiodło.
Za każdym razem byłem dopiero i aż dziewiąty. To długo był najlepszy wynik biało-czerwonych, dopiero Edward Jancarz je poprawił. Tam była specyficzna, granitowa nawierzchnia. W Polsce tymczasem jeździliśmy tylko na żużlowym grysiku. Dlatego przez brak doświadczenia z takim torem mieliśmy kłopot z dopasowaniem motocykli. Bo sportowo wcale nie byliśmy dużo gorsi.
Jest pan jednym z najlepszych żużlowców w historii, ale ma też sukcesy jako trener. Która rola bardziej panu odpowiadała?
Jako zawodnik walczyłem dla siebie i drużyny, natomiast jako trener byłem odpowiedzialny za innych. Wielką radość sprawiało mi, gdy mój wychowanek był czołowym żużlowcem Polski, a nawet świata. Kariera zawodnicza dostarczyła mi dużo radości, ale jeszcze większą czułem, gdy osoba, która wyszła spod mojej ręki, odnosiła sukcesy.
Jaka jest różnica między żużlem z lat 60. i 70., gdy sam pan startował, a obecnym?
Wówczas większą rolę w zespołach odgrywali swojacy. Dlatego nie jestem zwolennikiem tak dużej liczby obcokrajowców w naszej lidze. Lepiej, gdyby pieniądze szły na szkolenie młodych zawodników. Jeśli chodzi o sprzęt, to dawniej zespoły dysponowały czterema, pięcioma motocyklami, a teraz jeden zawodnik ma ich kilka, nie mówiąc o dodatkowych silnikach. Dlatego dziś dziwię się, gdy zawodnicy tłumaczą porażki problemami technicznymi. Przecież to oni, a nie motor wygrywają biegi! Jeździliśmy na dużo gorszym sprzęcie od Anglików czy Szwedów, a mimo to potrafiliśmy ich pokonywać.
Tak, jak choćby w finale DMŚ w Kempten w 1965 roku.
Nikt na nas nie stawiał, byliśmy skazani na pożarcie. Do tego stopnia, że organizatorzy nie mieli nawet polskiego hymnu! Dopiero mieszkający tam nasz rodak przywiózł nagranie z domu.
Skąd wziął się pana żużlowy pseudonim „Puzon”?
Karierę zaczynałem w Starcie Gniezno, którego prezes miał taką ksywę. Mieszkałem dwa miesiące u niego i razem chodziliśmy na stadion, więc zrobiono ze mnie „Puzoniątko”. Gdy dojrzałem, pseudonim też musiał „dorosnąć”.