Bursztynowa Komnata znajduje się na Mazurach? Poszukiwanie skarbów to już w Polsce zjawisko
Rok temu tematem, który zdominował media i rozpalał naszą wyobraźnię był złoty pociąg na Dolnym Śląsku. Czy w te wakacje będzie to Bursztynowa Komnata na Mazurach?
Rewelacje na temat Bursztynowej Komnaty odgrzewane systematycznie co jakiś czas, najczęściej w tak zwanym sezonie ogórkowym, nawet u samych poszukiwaczy skarbów wywołują już sceptyczny uśmieszek. No bo ileż można słuchać, że już za chwileczkę, już za momencik, tajemnica zostanie rozwiązana, że jesteśmy o krok od jej odkrycia, że wydarzył się kolejny przełom na miarę poszukiwaczy zaginionej Arki, czy świętego Graala.
Teorii na temat tego, gdzie mogła zostać ukryta Bursztynowa Komnata jest chyba tyle, ile jest samych pasjonatów i mniej lub bardziej profesjonalnych poszukiwaczy legendarnego skarbu. A miejsca? Tych również bez liku. Osławiona komnata miała znajdować się w Pniewie, albo w Górach Sowich, miała być ukryta w Zamku Książ, bądź na wyspie Wolin, albo na Warmii - w Pasłęku, czy wysuniętym na północny wschód Górowie Iławeckim. Może też spoczywać na dnie Bałtyku, albo schowano ją w Górach Harzu, może być w Austrii, a w końcu kto wie, czy nie została wywieziona do Argentyny.
Jedno wiadomo na pewno: Bursztynowa Komnata istniała naprawdę. Jej wykonanie, a miała być wystrojem gabinetu w podberlińskim pałacu w Charlottenburgu, zlecił pruski król Fryderyk I Hohenzolern gdańskim mistrzom bursztyniarskim. Pracowali nad nią 11 lat. Kiedy w 1716 roku car Piotr I Wielki podczas wizyty w Prusach ujrzał to oszałamiające dzieło, zachwycił się, po czym otrzymał je w podarunku, na znak przyjaźni i sojuszu. Komnata z bursztynu trafiła do Petersburga, najpierw do Pałacu Letniego, następnie Zimowego. Stamtąd w 1755 roku carowa Elżbieta przeniosła skarb do pałacu w Carskim Siole. Bursztynowa Komnata przez całe lata była przyozdabiana kolejnymi dziełami sztuki, przez co jej wartość wciąż rosła i rosła.
Wojenna zawierucha spowodowała, że dar Hohenzollerna wpadł w ręce hitlerowców, którzy wywieźli komnatę do zamku w Królewcu - dziś Kaliningrad. Ślad po Komnacie ginie w 1944 roku, kiedy do Królewca zaczął zbliżać się front. Podobno komnatę spakowano do skrzyń, podobno ukryto w podziemiach królewieckiego zamku. Jedna z teorii głosi, że skrzynie pełne skarbów wpadły w ręce Rosjan, kiedy 9 kwietnia 1954 roku do Królewca wkroczyła radziecka armia. I kto wie, czy to nie jest najbardziej prawdopodobna teoria. Podobnie jak ta, że sama komnata spłonęła. Ale są jednak dokumenty, podania, no i żyli świadkowie, opowiadający o tym, że to Erich Koch - szef Gestapo i komisarz III Rzeszy na Ukrainie miał zlecić demontaż i ukrycie komnaty. Ale Koch, mimo że udało się go schwytać (zmarł w więzieniu na Warmii, w Barczewie w wieku 90 lat), nawet jeśli miał jakąś wiedzę na ten temat, to zabrał ją ze sobą do grobu. Tymczasem legendy i coraz bardziej nieprawdopodobne hipotezy na temat bursztynowego skarbu przez lata rosły, rozgrzewając do czerwoności wyobraźnię poszukiwaczy skarbów.
Ostatnie sensacyjne informacje wskazują na nowe miejsce ukrycia Bursztynowej Komnaty - kompleks bunkrów w miejscowości Mamerki na Mazurach. Czy odwiert, jaki zaplanowano tam na 11 lipca, na godzinę 9, przyniesie ostateczną odpowiedź i wykluczy wątpliwości? Obraz z georadaru miałby być potwierdzeniem, że w bunkrze istnieje ukryte pomieszczenie, a w nim - oczywiście musi być skarb. Jeśli nawet nie Bursztynowa Komnata, to może coś równie wartościowego, jak inne arcydzieła z królewieckiego muzeum, których zginęło niemało. No, ale pamiętamy też ubiegłoroczne zdjęcia georadaru, które miały być dowodem na istnienie złotego pociągu na Dolnym Śląsku, prawda? Poza tym, to nie jest pierwsze wiercenie w Mamerkach - w ubiegłym roku już inna firma wierciła w bunkrach dawnej Kwatery Głównej Niemieckich Wojsk Lądowych, i to bez powodzenia.
Same Mamerki pojawiły się na mapie poszukiwaczy Bursztynowej Komnaty wcale nie nagle, bo już w latach 50., a pogłoski o jej ukryciu w kompleksie bunkrów miał rozsiewać miejscowy autochton, który w czasie wojny był niemieckim wartownikiem i ponoć widział, jak w bunkrach hitlerowcy chowali zapieczętowane skrzynie ze skarbami. Już wtedy rzecz jasna - czyli w siermiężnym PRL-u - podejmowano pilnie poszukiwania, a całą sprawą interesowały się polskie służby. Jednak intensywne rozpoznania , sondy i wykopaliska nie przyniosły spodziewanych rezultatów.
Jakkolwiek będzie teraz, Bartłomiej Plebańczyk, dziś szef muzeum w Mamerkach, a od lat jeden z poszukiwaczy Bursztynowej Komnaty, może śmiało zacierać ręce - o poszukiwaniach i odwiercie (podobnie, jak było to w ubiegłym roku na Dolnym Śląsku) zrobiło się w kraju głośno, więc bardzo prawdopodobne jest to, że może to spowodować dodatkowy napływ turystów na Mazury. A to przecież oznacza całkiem wymierny skarb, jaki trafić może do tego rejonu.
Ale przecież owiana legendami Bursztynowa Komnata, czy złoty pociąg to nie jedyne ukryte bogactwa, o których śnią poszukiwacze. Nie ma chyba w Polsce miejscowości, w których miejscowe legendy nie opowiadałyby o ukrytym skarbie. Zwłaszcza, jeśli w okolicy znajduje się zamek, pałac, bunkier, czy choćby ruiny, albo stare cmentarzyska z wiekowymi grobowcami.
Wychowana na warmińskiej wsi, w której niegdyś stał jeden z piękniejszych, barokowych pałaców Dohnów - a był to jeden z ważniejszych arystokratycznych rodów w Prusach - od dzieciństwa nasłuchałam się historii na temat ukrytych w pałacu - jego piwnicach i lochach - skarbów. Miejscowi dokładnie wiedzieli, że Dohnowie posiadali przed wojna bogatą kolekcję portretów holenderskich mistrzów z XVII wieku, ale przecież nie tylko to. Ściany zdobiły gobeliny z XVII wieku, w ogromnych pokojach stały inkrustowane meble, w bibliotece znajdował się bezcenny księgozbiór.
Snuto historie, jak to zamek ze wszystkiego wartościowego rozszabrowali najpierw radzieccy żołnierze, a potem - sami mieszkańcy, kradnąc rzeźbione kafle z pieców i kominków, nie mówiąc już o stołowych zastawach, srebrnych i złotych łyżkach czy cennej chińskiej porcelanie.
Jakby tego było mało, legendą owiane były grobowce rodziny Dohnów, które znajdują się na cmentarzysku w środku lasu, między wąwozami i mokradłami, otoczone tajemniczym kamiennym kręgiem, liczącym sobie, bagatela, 3 tysiące lat, zbudowanym ponoć przez Celtów. Na szczęście miejsca te, trudno dostępne i znajdujące się na obrzeżach, co tu dużo mówić, biednej Warmii, są na tyle nieznane, że nie zostały jeszcze spenetrowane przez polskich amatorów Indiany Jonesa. A dzięki temu marzenia o skarbach ukrytych w miejscu mojego dzieciństwa mogą wciąż trzymać się mocno. Choć znając szacunki, ile osób w Polsce szuka skarbów - a jest ich grubo ponad sto, a może i sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi - kwestią czasu jest, kiedy zapałają gorączką i zaczną eksplorować te tereny równie gorliwie, jak robią to na Dolnym Śląsku.
Niestety, złoty pociąg, który przez swoje nagłośnienie i nieomal histerię związaną z gorączką złota stał się socjologicznym zjawiskiem, uruchomił ogromną falę - poszukiwaczy skarbów każdego lata przybywa, coraz więcej ludzi na własną rękę zaczęło interesować się skarbami, zwłaszcza tymi z czasów II wojny światowej. Pasjonaci to ludzie w różnym wieku i o różnych zawodach, czy wykształceniu. Studenci, nauczyciele, poważni biznesmeni, urzędnicy, kucharze, czy zwykli wioskowi amatorzy historii. Zbierają wszelkie informacje, zagłębiają się w stare mapy, szukają świadków, skrzętnie spisują ich relacje, no i jeżdżą, kopią, szukają, używając czy to wykrywaczy metalu, czy bardziej wyspecjalizowanego sprzętu. I od czasu do czasu coś udaje im się odkryć, wykopać, czy też wygrzebać. Najczęściej wspomniane już pamiątki z czasów II wojny światowej - a to fragmenty opancerzonych pojazdów, czołgi, działa, moździerze, a to stare monety, a to wreszcie zardzewiałą broń. Dla niektórych szukanie skarbów stało się dodatkowym biznesem - tworzą portale internetowe, organizują zloty i handlują na giełdach staroci. Często dostaje im się od archeologów, bo też dla zawodowców ludzie z detektorami to nierzadko zwykli barbarzyńcy. Bez skrupułów, bez żadnych zahamowani rozkopują nawet stare mogiły i plądrują groby.
Ale trzeba też powiedzieć, że skarby - precjoza o niewyobrażalnej wprost wartości, ukryte w tajemniczych miejscach od zawsze rozpalały wyobraźnię i to nie tylko samych poszukiwaczy, ale i na przykład polityków. Zwłaszcza za komuny w Polsce to partyjna wierchuszka stała za zakrojonymi na wielką skalę poszukiwaniami poniemieckich, albo zrabowanych przez Niemców dzieł sztuki, wysyłając do ich szukania i przekopywania różnych miejsc żołnierzy. I były sukcesy - swego czasu Joanna Lamparska, dziennikarka poszukująca dzieł sztuki, autorka książek o tajemnicach Dolnego Śląska, pisała o odnalezieniu skrzyni z monetami, jaką specjalna grupa poszukiwawcza powołana przez generała Czesława Kiszczaka wykopała w kompleksie pocysterskim w Lubiążu. Monety wyceniono na ponad 60 tysięcy dolarów, ale sprawę oczywiście utajniono, a służby specjalne sprzedały skarb nielegalnie za granicą. I wcale nie był to odosobniony przypadek. Pogłoski o oficerach wywiadu, którzy sprzedawali na zachodzie pozyskane na naszych terenach znaleziska, o samych dyrektorach muzeów, którzy na lewo sprzedawali niezinwentaryzowane wartościowe eksponaty, w końcu o nie do końca uczciwych archeologach, którzy prowadzili tajne, prywatne wykopaliska pojawiają się nader często nie tylko wśród samych poszukiwaczy, ale i kolekcjonerów dzieł sztuki czy staroci.
Głośno było też o wykopaniu glinianych dzbanów pełnych monet, na jakie w 1988 roku trafili pracownicy budowlani w Środzie Śląskiej. Zanim przyjechali specjaliści, miejscowi zdążyli rozgrabić zarówno monety, jak i fragmenty klejnotów, które miały należeć do Blanki de Valois, pierwszej żony Karola IV Luksemburskiego, czeskiego i niemieckiego króla. Na temat tej historii i skandalu, jaki się wtedy zrodził powstała książka: „Przeklęty skarb: opowieść o klejnotach wartych 100 mln dolarów, które w czasach PRL wyrzucono na śmietnik”, autorstwa Tomasza Bonka. Sporo z rozgrabionego skarbu odzyskano: fragmenty korony, brosze, pierścienie, bransolety, srebrne i złote monety. Ale w rzeczywistości do dziś nie wiadomo, ile rozgrabiono i do czyich rąk trafiły pozostałe części znaleziska. Co jakiś czas policja natrafia na „przeklęty” skarb ze Środy Śląskiej. Tak przecież było w 2005 roku, kiedy olsztyńska policja zatrzymała mężczyzn, którzy mieli przy sobie kosztowności warte 6,5 mln złotych. I były to właśnie królewskie klejnoty znalezione w Środzie.
Nie da się ukryć, że poszukiwaczy skarbów, ale też i przeciętnych zjadaczy chleba zawsze elektryzują informacje na temat tego, co kryć się może w miejscach dotkniętych historią, a tych nie brakuje właśnie na Dolnym Śląsku. Okolice Walimia, legendy dotyczące Gór Sowich czy Ślęży, tajemnicze budowle Niemców z okresu III Rzeszy intrygują tak samo, jak stare budowle Inków czy legendarne złoto Azteków.
A przecież zgodnie z ustawą wszystko, co znajduje się pod powierzchnią ziemi, jest własnością Skarbu Państwa i odnalezienie czegokolwiek, co może być wartościowe materialnie, naukowo czy artystycznie, powinno zostać zgłoszone odpowiednim służbom. „Ustawa o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami zobowiązuje znalazcę lub odkrywcę do zabezpieczenia obiektu oraz niezwłocznego zawiadomienia o znalezisku wojewódzkiego konserwatora zabytków, a jeśli nie jest to możliwe, właściwego wójta, burmistrza lub prezydenta miasta”- jak byk stoi na stronie internetowej Ministerstwa Kultury. Rzadko jednak tak się dzieje. Poszukiwacze skarbów nie pytają o zgodę ani właścicieli terenów, ani konserwatorów zabytków. A jeśli już coś uda im się znaleźć, wcale się tym nie chwalą. Można się jedynie domyślać, co znaleźli, jeśli obserwuje się dajmy na to, zachodnie aukcje, na których pojawiają się a to fragmenty zbroi polskich rycerzy, a to miecze, a to wreszcie monety. No cóż, sami poszukiwacze usprawiedliwiają się tym, że za znalezienie „skarbu” i oddanie go państwu nie można się spodziewać wielkich nagród. Co najwyżej liczyć można na własne nazwisko umieszczone przy eksponacie w muzeum, czy w naukowym piśmie historycznym, albo uścisk dłoni państwowego urzędnika.
W krajach Europy zachodniej znalazcy mogą liczyć na daleko większe gratyfikacje finansowe, nierzadko w wysokości wartości rynkowej znalezionego skarbu. Tak jest na przykład w Anglii. Są przypadki, że za jedno znalezisko odkrywca skarbu otrzymał nawet ponad milion funtów. O tym, jak wygląda to u nas pisał jakiś czas temu „National Geographic”. Nagrody za odnalezienie skarbów nie przysługują więc osobom, które zajmują się tym zawodowo - jak archeolodzy, czy inne osoby, zatrudnione w grupach prowadzących tego typu badania. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego wypłaca nagrody przypadkowym znalazcom od 2004 roku. W ciągu dziesięciu lat od tego czasu wypłacono łącznie ponad 420 tysięcy złotych. Znalazca najcenniejszego zabytku otrzymał 70 tysięcy złotych. Było to w 2007 roku, kiedy to mężczyzna z Suchania w powiecie stargardzkim natknął się na wyroby ze złota pochodzące z V wieku. Ale zwykle tego typu „znaleźne” kształtuje się od 6 do 25 tysięcy złotych.
- W Polsce wciąż istnieją skarby, ale jest ich o wiele mniej, niż legend - mówił mi rok temu Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego w Warszawie, zwracając uwagę na to, że i stolica nasza pełna jest skarbów historii. W każdej z legend z pewnością tkwi jakieś ziarno prawdy, ale nie każda z nich rzeczywiście może doprowadzić do odkrycia skarbu. Zresztą, niekoniecznie „skarb” dla wszystkich oznacza to samo. Dla historyków skarbem jest wszystko to, co ma historyczną wartość, co niesie informacje o przeszłości, niekoniecznie musi być to wartość materialna. Wszelkie dokumenty, zdjęcia, filmy, archiwalia, kartoteki, przedmioty codziennego użytku - wszystko to może być związane z jakąś tajemnicą, z zaklętą historią, która może okazać się cenniejsza niż czysty złoty kruszec. A poza wszystkim - już kultowy dziś Pan Samochodzik, poszukujący legendarnego skarbu templariuszy, całym pokoleniom wbił do głowy jedno zdanie: „Tam skarb Twój, gdzie serce Twoje”.