Rozmowa z prof. dr. hab. Włodzimierzem Gruszczyńskim, badaczem kultury języka, wykładowcą Uniwersytetu SWPS, pracownikiem IJP PAN.
Ordynarny język zdaje się coraz śmielej wkraczać w przestrzeń publiczną. Dajmy na to choćby przykład z Pomorza. „Trzeba to coś złapać i ogolić na łyso” pisała w sieci o posłance Pomaskiej gdańska radna Kołakowska, a jej zwolennicy - pod sądem, gdzie toczy się proces w tej sprawie - wykrzykiwali „Na łyso! Na łyso!”, “Pomaska-podpaska”.
Niestety, nie tylko Gdańsk tym żyje. W jakimś wymiarze Polska, przynajmniej jej część, też. Jako uczestnik życia społecznego, osoba już z pewnym doświadczeniem życiowym, z przykrością obserwuję proces poszerzania przyzwolenia na taki sposób wyrażania się, jaki jeszcze stosunkowo niedawno nie mieścił się w głowach czytelników gazet, słuchaczy radia i telewidzów. Martwi mnie to, że coraz więcej odbiorców zaczyna się przyzwyczajać do takiego stylu.
Skąd się to bierze?
Przyzwolenie pojawia się wraz z tym, jak coraz to nowi ludzie, coraz wyżej w naszym państwie postawieni - i tacy, którzy stanowią dla kogoś autorytet - posuwają się do agresji, jeszcze póki co głównie słownej. W tej chwili nawet przywództwo partii - przynajmniej jednej - również celuje w tym, żeby rzucać rozmaitymi oskarżeniami. Dla kogoś, jak ja, kto spory czas przeżył w PRL, wyzwanie od komunisty to zarzut poważny, podobnie jak złodziejstwa. Tymczasem oskarżenia padają, a dostarczeniem dowodów nikt się nie przejmuje.
Przyzna jednak Pan, że cięty język nie jest niczym nowym w polityce?
Oczywiście, że tak. Niemniej problemem jest jego powszechność i nasilenie. Jeszcze 10-15 lat temu było tak, że każda ze stron konfliktu politycznego miała w swoich szeregach po dwie, trzy osoby z ciętym językiem, które nawet z nazwiska można było wymienić, a którym to wolno było więcej. Uważano je za swoisty wentyl bezpieczeństwa. Efekt był jednak taki, że kolejni działacze partyjni swoje wybryki zaczęli tłumaczyć reakcją adwersarza. Zaczęło się od insynuacji. Następnie coraz śmielej sięgano po oszczerstwa. Dziś często bez ogródek używa się obelg, nieraz wulgarnych i brutalnych.
Czy jest tego jakaś granica? Czy polszczyzna ma jakąś granicę wytrzymałości?
Żaden język nie jest odporny na takie jego używanie. Brutalność można w nieskończoność eskalować. Kilka miesięcy temu recenzowałem pracę doktorską traktującą o języku polskim w gazetach polskojęzycznych na sowieckiej Ukrainie. Doszedłem wówczas do wniosku, że granic absolutnie nie ma. W każdym języku można wyrazić dosłownie wszystko, także dowolną podłość, jaka do głowy przyjdzie. Nie łudzę się, że jest jakaś bariera, którą język może postawić.
Pozbawia Pan nadziei, że w czasach parcia ku wyróżnianiu się , gdy tak wielu ściga się wręcz na wulgarne wypowiedzi, zauważalni będą ci, którzy mówić będą odważnie, ale z taktem.
Chciałbym w to wierzyć. Liczę, że ta strona sceny politycznej, która szuka swojego elektoratu wśród ludzi kulturalnych i wykształconych, nie będzie schodziła do tak niskiego poziomu. Wierzę, że politycy ci dojdą do przekonania, że tego rodzaju styl najzwyczajniej im się nie opłaca. Na szczęście wciąż jednak bowiem ten, który w mowie nie ulega złym emocjom, jest postrzegany jako mądrzejszy i wiarygodniejszy.
Podglądam czasem retransmisje z brytyjskiej Izby Gmin i widzę, w jak pięknym stylu można sobie dogryzać w parlamencie.
Prawda? Brytyjczycy pokazują, że debata parlamentarna może być w istocie przejmującym teatrem. Życzyłbym wszystkim nam, by polski parlament był takim właśnie teatrem, a nie bokserskim ringiem.