Brawa dla polskiego filmu
Opadły już emocje oscarowe, w których najczęściej rozmawiano o polskim kinie. „Boże Ciało” słusznie zostało naszym kandydatem do oscarowych nominacji i choć statuetki nie otrzymało, to zwróciło uwagę „świata” na naszą twórczość filmową. Na inne filmy. Jesteśmy wielcy?
Jeśli na taką kategorię byśmy się zgodzili - to przynajmniej od kilku lat na pewno. Jest interesująco, nieraz zaskakująco, z ewidentnymi talentami w tle. Ostatnio świetny nowy film widziałem! To „Pan T.” Marcina Krzyształowicza. Jakże mi się podobał! Perfekcyjnie wyreżyserowane. Aktorzy poprowadzeni „jak pod sznurek”. I znakomicie odtworzony klimat lat pięćdziesiątych. Nawet taśma czarno-biała podkreśla odniesienie do tamtych czasów, tamtego okresu. Ale to już nawet nie chodzi o komunizm i jego obraz! Raczej chodzi o znakomitą umiejętność znalezienia obrazu uniwersalnego. Toż to jest najprawdziwszy Orwell!
Gdybym miał znaleźć jakieś porównanie: do twórczości, do umiejętności w operowaniu symbolem świata - to tylko do Orwella. Choć punktem wyjścia jest określone miejsce i czas, to ten konkret na naszych oczach staje się światem groteski - a jakże trudno jest wyreżyserować groteskę, żeby się nie przerodziła w kicz! A tu jest lekkość, śmieszność, konsekwencja obrazu, klimatu, każdej postaci i każdej rozmowy. Z ochotą wchodzimy w ten świat. Zwłaszcza, że wszystko jest tak absurdalne, że smakujemy każdy szczegół. Ale z drugiej strony w tym absurdzie, jest strach!
Pięknie udało się wszczepić w ten uniwersalny obraz główną emocję tamtego czasu: strach. Tu każdy bohater boi się „wychylić”, każdy ma świadomość „granic”. Począwszy od głównego bohatera, w zachwycającym wykonaniu Pawła Wilczaka, aż do postaci pojawiającej się jednorazowo, jak owa autorka składająca na partyjnym zebraniu literatów samokrytykę.
Znakomity Jerzy Bończak, jako Bierut: niebezpiecznie łagodny, smutny, absurdalny, a w oczach czai mu się… mord!
Wszystko jest perfekcyjnie przemyślane. Basię moją zaskoczyło tylko, że w finale pojawia się muzyka Mahlera. Mahler to do „Śmierci w Wenecji” pasuje, a tu ten sam fragment ilustruje wprawdzie też śmierć, ale przecież to jest inny świat. Tu znajdujemy się w oparach absurdu! A Mahler nigdy nie był absurdalny.
Świetny ten Wilczak, Sobocińska urocza. Znakomity Jerzy Bończak, jako Bierut: niebezpiecznie łagodny, smutny, absurdalny, a w oczach czai mu się… mord! I wszyscy są do odczytania, nawet Zbigniew Herbert. I znakomity, a jeszcze mało znany aktor Sebastian Stankiewicz, jako nawrócony donosiciel, który marzył, aby zostać prawdziwym pisarzem.
Wbrew temu, co mówiono, ten film się nie czyta przez Tyrmanda! Jest dużo z Mrożka, z Gombrowicza, z Tadeusza Konwickiego. Cały, magiczno-baśniowy wątek dotyczący Pałacu Kultury i Nauki jest jak hołd złożony „Małej Apokalipsie” Konwickiego. Uwielbiam takie filmy, gdzie forma opowiada o treści. Ani przez sekundę się nie nudziłem! Może i dlatego, że się człowiek zahaczył o te czasy i rozpoznawał tę siermiężność, głupotę, strach. Klimaty z lat 50. I to bronienie godności. Resztek godności.
Pytała i notowała: Maria Malatyńska