Boskie ciała i chińskie szlafroki. Teatr Wybrzeże w anegdocie
O amantach gawędziarzach, śmierci z miłości do sceny, nerwowych reżyserach, biuście 70-lecia, wreszcie o wężu amatorze, który nie wystąpił, bo dostał zapalenia płuc, czyli Teatr Wybrzeże w anegdocie.
Jubileusz 70-lecia Teatru Wybrzeże to okazja, by przypomnieć jego dawnych aktorów, reżyserów, dyrektorów. Oto poczet bohaterów anegdoty gdańskiej sceny. Bo bez anegdoty, jak mówią, nie ma historii teatru.
Amanci
Zawsze robił zdziwioną minę i kokietował niewinnym uśmieszkiem, gdy mówiło się, że wszystkie się w nim kochają. - Ja? - mrugał oczyma. - Skąd! Przecież ja mam żonę...
- Ale był z niego amancicho! - wspominał przed laty Mariana Gamskiego inny aktor, mistrz anegdoty, Stanisław Michalski. - Jak demonstrował te swoje powłóczyste spojrzenia! A cichutki był przy tym, spokojny... Oczami robił. Superrwacz! Grał takie role, Kordiana choćby, że licealistki piszczały. Uwielbiał też robić kawały. Ni stąd, ni zowąd wkraczał do bufetu... w przebraniu. Na przykład w czepeczku babuni, mówił: Och, myślałem, że to kapelusz...
Gamski to amant lat 50. Dekadę później objawił się Krzysztof Kalczyński. W roli Don Juana był idealny!
- Wielbiły go nastolatki - wspominała kolegę aktorka Lucyna Legut. - Kiedyś jedna z nich dopadła go w kulisach i błagała: Niech pan ze mną ucieknie w Bieszczady! Będziemy hodować dzikie konie, zbierać jagody i grzyby i będziemy tym żyć! Oprócz miłości, nic nam więcej nie będzie trzeba! Możemy też pleść koszyki z wikliny i sprzedawać! Chyba Krzyś nie znał się na pleceniu koszy, bo nie zdecydował się na te Bieszczady. Pozostał w teatrze.
Seksbomba i pistolet
Zofia Mayr, przez długie lata seksbomba gdańskiej sceny. W teatrze krążył wierszyk: „Kibić wcięta/Pierś wypięta/Ach, ci mężczyźni to zwierzęta!/Czy się znajdzie taki frajer,/co by nie chciał Zosi Mayr?”...
„Frajerów” było wielu, zazdrosny mąż tylko jeden. Przystojny pan komandor siał postrach, gdy w teatrze pojawiał się z... pistoletem. Starsi aktorzy przestrzegali młodszych... Jeszcze niektórzy pamiętają, jak jednego chciał dorwać. Gonił biedaka po foyer. Nieszczęśliwie zakochanemu udało się uciec. Przez okno. Na szczęście na parterze.
Piękny biust Zofii Mayr przeszedł do legendy. Do dziś niektórzy zapewniają: Najpiękniejszy w siedemdziesięcioletniej historii Teatru Wybrzeże.
Ptaszki i kotki
Jerzy Woźniak-Ernz. - Graliśmy razem w bulwarowej sztuce pt. „Nina” - opowiadała przed laty aktorka Lucyna Legut. - Szastał po scenie boskim ciałem i chińskim szlafrokiem. Zakochałam się w nim bez pamięci. Do konsumpcji nie doszło, bo na widok mojej flanelowej koszuli dostał ataku śmiechu... Był szalenie romantyczny! Lubił ubierać się w niebieskości, bo marzył o tym, aby mieć błękitne oczy.
Robiliśmy sobie różne kawały przed wejściem na scenę. Kiedyś pokazał mi „ptaszka”, a ja się odwzajemniłam „kotkiem”. Ale czy to jest do druku? W czasach naszej młodości byliśmy wszyscy nastawieni na straszne wygłupy. Dla niego najważniejsza była scena, dlatego gdy nie dostał głównej roli w jakiejś sztuce, odszedł z naszego teatru, czego do końca żałował, bo uwielbiał Trójmiasto, a zwłaszcza Sopot. Bardzo kochał sopocki Teatr Kameralny. Gdy się dowiedział, że ów chcą przenieść w inne miejsce, Ernz po prostu umarł. I wcale mu się nie dziwię.
Ukochany i szproty
Edward Ożana. Wszyscy reżyserzy obsadzali go w rolach amantów, a on, jakby na przekór, nie chciał być amantem! - Wstydził się, że jest ładny! - opowiadał Stanisław Michalski. - Był zły, że jest przystojny! Ja mu mówię: Edek, patrz jaka baba! Jak patrzy na ciebie. A on: Eee tam... Kiedyś Leszek Grzmociński, skądinąd też amant, marzył: Ach, wiosna idzie, człek by coś świeżego zerwał... A Edzio skrzywiony: To se kup sałaty...
Zdaniem Lucyny Legut, w Ożanie kochała się więcej niż połowa żeńskiego Wybrzeża: - Znałam dziewczynę, która tak go kochała, że aż wyemigrowała do USA, by mniej cierpieć, wiedząc, że go nie zdobędzie. Mimo to co kilka lat przyjeżdżała do Polski, wlokąc ze sobą ogromne na te czasy samochody, aby mu zaimponować. Imponowała mi ta jej miłość. W USA pracowała w fabryce konserw. Godzinami pakowała szproty w blaszane pudełka, aby móc zarobić na tę podróż do Polski, dzięki której mogłaby choć przez chwilę zobaczyć ukochanego.
Jurand i wąsy
Andrzej Szalawski. Amanta typ przedwojenny. Kochały się w nim damy. Dziewczęta nie miały śmiałości, bo jakże startować do Juranda z „Krzyżaków”? Łamał serca na odległość. Zabójczo zbudowany. Przepiękny głos! Jedna ręka z tyłu, druga na guziku - napoleońska postawa. Tak podkreślał swoją amanckość. - Mieszkaliśmy w Sopocie niedaleko siebie - wspomina aktorka Krystyna Łubieńska. - Czasem podwoził mnie do teatru. Kierowca był z niego marny. Wciąż przejeżdżał na czerwonych światłach. Na nieśmiałą uwagę: Kochany Andrzeju, przecież czerwone, odpowiadał: No to co? Lub: Widzę. Jak każdy przyzwoity mężczyzna lubił kobiety. Był dżentelmenem. Był też uparty i zachłanny na brawa. Kiedyś na próbie przed premierą „Bolesława Śmiałego” (grał Króla), ni stąd ni zowąd, przykleił sobie wąsy. Scenograf Krystyna Zachwatowicz kazała je zdjąć.
- Nie odkleję - uparł się.
- To nie będzie premiery - zagroziła.
- To nie będzie!
Jak zamurowali murarza
Aktor Leon Załuga. Frontowiec. Latał na kukuruźnikach. Żołnierz I Armii Wojska Polskiego. Gawędziarz. Typ charakterystyczny. Naturszczyk. Prawdziwy mężczyzna. Kawalarz. - Myśmy już znali jego dowcipy - wspominał przed laty Stanisław Michalski. - Gdy ktoś nowy przychodził do teatru, Leoś robił coś takiego: Panie kolego, cgdyhgukfdombukda, prawda? Gość spanikowany dukał: Przepraszam, ale nie rozumiem... Ten znowu: Gbnmkjirsdhjkoyree, co nie? I tak zostawiał biedaka z rozdziawioną gębą. Kiedyś zapomniał, że ma spektakl. Mieszkał w Gdyni, a grał na sopockiej scenie. Do przedstawienia zaledwie kilka minut, więc zaczął się już w taksówce rozbierać! Do gaci! Żeby jak najszybciej wskoczyć w kostium.
Tylko na pogrzebie Leona Załugi mogło się zdarzyć coś podobnego. Gdy trumnę wynosili z domu, trzeba było okno wywalić, bo się nie mieściła. Gdy go wsadzili do grobu i zaczęli murować, to przez przypadek zamurowali jednego murarza... Załuga kawały robił nawet zza grobu!
Przepraszam, kto tu chrapie?
Aktor Lech Grzmociński. Superman. Rozbity na płasko nos. Równie dobrze boksował, co uwodził. Kawał chłopa, a wobec kobiet delikatny i czarujący. Był amantem o nieco dzikim obliczu. Kochały go dziewczęta, które uwielbiają brutali. Chociaż tak naprawdę był łagodny niczym wielkanocny baranek. Dosyć często wyskakiwał mu dysk. Mówiło się, że to dlatego że nie był w stanie udźwignąć tego natłoku uwielbienia.- Lechu to był bokser, prawdziwy - wspominał kolegę Stanisław Michalski. - Opowiadał, że w czasie okupacji pracował w teatrze jako mechanik. Pewnego dnia na deskach tej sceny przemawiał sam Hitler. A Lechu, nieszczęsny, zaplątał się w kurtynę. Spanikował, że jak da choćby znak życia, to go zabiją. I tak stał, sztywny w tym aksamicie, aż się Hitlera mowa skończyła.
A taki Tadzio Gwiazdowski. W „Hamlecie” zdarzyło mu się zasnąć na scenie. Fetting zdenerwował się nie na żarty: No, kto tu chrapie?! Gwiazdowski zerwał się na równe nogi: No właśnie, kto tu chrapie?!
- Przysypiał nawet w akcji - wspominali aktorzy. - Ale zawsze na czas się budził!
Spodnie, koszula, skarpetki
Przystojny, dystyngowany i tajemniczy. Kiedyś po sztuce „Zabawa jak nigdy”, w której grał główną rolę, pod teatrem czekała na niego jakaś dama z nożem. Gdy Edmund Fetting, bo o nim mowa, wyszedł z budynku, podbiegła i krzyknęła: „Jeśli mnie pan nie zechce, zabiję się!”... Fetting, bez słowa, wyjął jej nóż z ręki, przyjrzał mu się i powiedział: Piękny, z monogramem... Nie szkoda pani niszczyć tak cudownej zastawy?
- Bardzo koleżeński - wspominał Stanisław Michalski. - Zawsze miał przy sobie trochę grosza. A że był uczynny, to my z problemem zawsze do Mundeczka. Jeszcze nie zdążyło się powiedzieć, o co chodzi, a on od razu pytał „Ile?”. Był też bardzo punktualny i tę punktualność przenosił na wszystkie sfery życia. Jak ktoś długu w terminie nie oddał, to więcej mu nie pożyczył. Elegant! Podczas próby przebierał się ze trzy razy. Zmieniał sweterki, spodnie, skarpetki. Nawet nie, żeby było pięknie, tylko higienicznie.
W co ja się wplątałem?
Reżyser Tadeusz Minc nigdy nie był zadowolony ze swojej pracy. Zdarzało się, że jednego dnia zachwycał się grą aktora, a drugiego dnia łapał się za głowę i, zwinięty w krześle, jęczał: - Przecież to zupełna bzdura, co pan robi! Pan wie, jak by tę rolę zagrał Wołłejko? Ale pan? Nie! Szkoda czasu!... No, niech pan gra! Niech pan gra, i tak z tego nic nie wyjdzie! W co ja się wplątałem? Przecież tu nikt nie rozumie tego, co mówi! W tekście jest wszystko powiedziane! Po co jeszcze grać? Wystarczyłoby powiedzieć sam tekst. A nawet po co mówić? Niech by publiczność przeczytała sobie tekst i na tym koniec! - Minc - wspominała Lucyna Legut - mówił absolutnie wszystko, co mu w danej chwili przychodziło do głowy. Zdziwiłby się, gdyby mu zarzucono, że jest brutalny. Ale zanim by pojął swoje zdziwienie, już by zapomniał, że był zdziwiony.
Dyrektorzy
Lucyna Legut o Antonim Biliczaku: - Napisałam o nim: Dobry dyrektor to taki, który interesuje się sportem. Jeżeli nawet położy teatr, to zawsze jeszcze może go przerobić na halę sportową. Nie był ani dowcipny, ani szalony, chociaż raz zaprosił mnie do lokalu, co było absolutnym szaleństwem, bo był szalenie oszczędny. Nawet wykręcał żarówki w garderobie, żeby się nie świeciły po próżnicy!
No i Stanisław Hebanowski. Dyrektor, poeta i filozof. Zawsze za krótkie spodnie pokazywały światu chude, gołe kostki. Za nim paradował z teczką jego „sekretarz” Waldi...
Grabarz krótkowidz
- Grałem Grabarza w „Hamlecie” - relacjonował Stanisław Michalski. - Mój Grabarz był ponoć najlepszym Grabarzem świata. Tak pięknie grabarzowałem - spoglądając na ukryty w grobie tekst roli - że nie zauważyłem, iż wyszedłem na scenę w okularach. Mój niedowidzący Grabarz wywołał szok na widowni!
Wąż na łożu śmierci
Krzysztof Babicki był świetnym reżyserem - rzekła któregoś dnia Lucyna Legut. - Najbardziej lubił duże sztuki, z ogromną obsadą, co niestety, powoduje częste „trzęsienia ziemi” w teatrze, bo przecież w takiej sztuce kobyle nie może wszystko iść gładko, w każdym razie na próbach. A Babicki był nerwusem. Odbywały się końcowe próby do „Troilusa i Kresydy”. W klubie teatralnym czekaliśmy, w kostiumach, na swoje wejścia. Nagle wszystkich wezwano na scenę. Reżyser szalał, bo premierę mieliśmy na karku, a tu ciągle wszystko było nie tak, jak on sobie wymarzył. A to muzyka szła za głośno albo za szybko, to znów elektryk spóźnił się o sekundę ze światłem. Staszek Michalski za późno oparł głowę na poręczy krzesła, a Nowacki za wcześnie zadął w trąbę. Scenograf Ania Rachel ukradkiem opuściła miejsce na widowni i uciekła za kulisy. Wiadomo, że jeżeli Babicki nie będzie miał już komu przegryźć gardła, zabierze się za scenografa. I kiedy weszła przepiękna Dorota Kolak, w karminowej sukni, z przeźroczystym pojemnikiem, w którym miał być żywy wąż, okazało się, że węża nie ma. Zaskroniec dostał bowiem zapalenia płuc i do dyspozycji był tylko boa dusiciel, który w żadnym wypadku nie zmieściłby się w pojemniku. Reżyser wezwał panią scenograf. Aniu! - krzyczał. - Nic mnie nie obchodzi, czy wąż jest na łożu śmierci, czy nie! Wąż musi być i koniec! Podczas gdy w reżyserze gasło życie, aktorzy urządzali sobie kpiny. Ktoś pytał: Czy ten wąż należy do Związku Artystów Scen Polskich? Bo jeżeli nie, to proszę nie umieszczać mojego nazwiska na afiszu! Nie będę grał z amatorem!
Jadłam i mordowałam
- W latach 60. byłam Frankową we „Franku V” Dürrenmatta, gdzie zastrzykiem zabijałam mojego kolegę Krzysia Wieczorka - opowiada aktorka Bogusława Czosnowska. - Ale specjalnie się tym nie przejmowałam. Tuż przed wyjściem na scenę lubiłam sobie coś podjeść w bufecie. Zjadłam, zamordowałam, a później jeszcze raz do bufetu...
Dwa razy w swoim życiu byłam w piekle. Raz jako Kasia w „Igraszkach z diabłem”, po raz drugi w sztuce „Biedermann i podpalacze” na sopockiej scenie Wybrzeża w latach 70. Drugi akt kończy się sceną, gdy dwa diabły (Stanisław Michalski i Krzysztof Gordon) odwiedzają Biedermanna z zamiarem podpalenia jego domu. I już się wybierają na strych, żeby zhajcować dach, aż tu nagle... z widowni rozlega się wrzask:
- Nie pozwolę rozpalić ognia, nie zmówiwszy mantry!
Zbaranieliśmy. Patrzymy, a jakiś facet wali na scenę i wrzeszczy: - Nie pozwolę zapalić ognia! Najpierw trzeba zmówić mantrę.
Na to wkurzył się Staszek Michalski i ryknął: - To mów pan!
Końcówka aktu, a facet staje na schodach prowadzących na scenę, z rękoma rozstawionymi jak Chrystus, i zaczyna walić jakiś monolog... My gramy swoje. Dzwony zaczynają bić, płomienie szaleją... To wszystko razem wiało taką grozą, że ciarki po plecach szły... Kiedy akt się skończył, wybiegła do faceta inspicjentka, robiąc mu potworną awanturę. A on spokojnie: - No co, bez mantry nie można rozpalić ognia... Po czym wrócił na widownię, zobaczyć, jak skończy się przedstawienie.
Ciocia, wódka i dziewczyny
Zdzisław Maklakiewicz. Kiedyś opowiedział swojej cioci (owa ciotka często występowała w jego opowieściach), jak naprawdę wygląda życie aktorów: Na poranną próbę idą skacowani, bo poprzedniego dnia pili, aż strach! Po próbie idą się przespać parę godzin, potem spektakl, a po spektaklu znowu na wódkę. Oczywiście, na okrągło dziewczyny. Z wyjątkiem poniedziałków. A w poniedziałki co? - pyta ciocia. - Poniedziałki mamy wolne.
Krystyna Łubieńska: - Po raz pierwszy spotkaliśmy się na scenie w „Jonaszu i błaźnie”. Już wtedy Maklak pokazał, co potrafi. Grał Ministra do Spraw Specjalnych. Miał taki owerol w paseczki, który wkładał na gołe ciało. Za każdym razem, wkraczając na scenę, wymyślał coś innego. My, grający z nim aktorzy, byliśmy skazani na to, że cokolwiek zrobi, musimy to przyjąć, i robić wszystko, by nie umrzeć ze śmiechu. A on wymyślał naprawdę przedziwne rzeczy! Ot, choćby wkładał na głowę kubeł, ale kiedy pewnego razu przebiegł przez scenę z naszą bufetową Michasią pod pachą, ugotował nas na amen!
Kapelusz i narkotyki
Jednym ze sztandarowych przedstawień Teatru Wybrzeże był w 1959 roku „Kapelusz pełen deszczu”, w reżyserii Andrzeja Wajdy. Z Cybulskim i Dubrawską w rolach głównych. - Byłem na premierze - pamięta aktor Ryszard Moskaluk. - Bandę handlarzy narkotykami grali Leon Załuga, Zdzisio Maklakiewicz i Zygmunt Tadeusiak. Tadeusiak wkrótce odszedł z teatru, zastąpił go Władysław Kowalski, który opowiadał potem, jak to właśnie w tym spektaklu pierwszy raz zobaczył Cybulskiego... partnerując mu na scenie! Kowalski grał jednego z bandziorów, którzy nachodzą bohatera granego przez Zbyszka. Zbyszek w próbach nie uczestniczył, był za granicą. Jechał na to przedstawienie mocno spóźniony. Wbiegł na scenę - jak zwykle - prosto z ulicy. Nikt mu pewnie nie powiedział, że będzie z nim grał jakiś nowy, więc jak Kowalskiego zobaczył, zbaraniał, a potem się roześmiał.
Teatr w teatrze
- Dobrze pamiętam przedstawienie „Zbrodni i kary”, ze wspaniałymi rolami Gwiazdowskiego i Fettinga - mówi Ryszard Moskaluk - ale do końca życia będę miał przed oczami niewielką rolę Józia Skwierczyńskiego, aktora, który w czasie wojny został poważnie ranny pod Monte Cassino. Kulał do końca życia. W „Zbrodni i karze” było to nawet na miejscu, fizyczna ułomność pomogła mu zbudować rolę. Ale w innych spektaklach, gdzie kuleć nie mógł, grał, że... nie kuleje.
To jest magia teatru!