Bomby wybuchały, gdy Chruszczow i Gomułka jechali przez Sosnowiec [STANISŁAW JAROS]
Narobię im takiego szumu, że nie będą mogli spać po nocach - mówił Stanisław Jaros do kolegi, gdy przechodzili obok posterunku milicji w Zagórzu. Tu odpalał bomby mimo mobilizacji bezpieki. Został powieszony
Stanisław Jaros podkładał bomby własnej produkcji pod różne urządzenia przemysłowe. „Aktów sabotażowych dokonywałem dlatego, ponieważ miałem uprzedzenie do milicji i tym chciałem im zrobić na złość” - powie, siedząc już za kratkami. Nie zabrakło mu śmiałości, by zdetonować bombę, gdy przez jego rodzinne Zagórze, dziś dzielnicę Sosnowca, przejeżdżał przywódca radziecki Nikita Chruszczow w towarzystwie Władysława Gomułki i Edwarda Gierka w 1959 r. Wprawdzie w komentarzach do tamtych wydarzeń pojawiają się informacje, że zamach na Chruszczowa się nie powiódł tylko dlatego, bo bomba eksplodowała za szybko, ale nie jest to prawdą. Jaros świadomie odpalił ładunek wcześniej. „Chciałem tylko upozorować zamachy dla rozgłosu w świecie, chciałem, by mówiono, że w Polsce działają siły dążące do zmiany ustroju” - przekonywał później sąd.
Dwa i pół roku później zdetonował bombę, gdy sądził, że nadjeżdża kolumna aut z towarzyszem Gomułką. Został powieszony w katowickim więzieniu 5 stycznia 1963 r., tuż przed swoimi 31. urodzinami. To była zbrodnia sądowa, kara niewspółmierna do czynów.
Kim był zamachowiec?
Rocznik 1932, samotny wilk. W wieku ośmiu lat stracił ojca. Gdy po wojnie koledzy biegali za piłką, on po polach szukał amunicji. Wynajdywał odłamki pocisków i gwoździem wydłubywał resztki materiału wybuchowego. Na pytanie, po co mu ten proch, odpowiadał: „strzeli się z niego”. I strzelał nad stawem, w ogródkach, na wiwat przed pasterką.
Skończył tylko siedem klas szkoły podstawowej. Nie był elektrykiem z zawodu, jak się uważało. Zasadniczej Szkoły Przemysłowej w Sosnowcu nie ukończył, bo trafił do więzienia za kradzież. Drobny rzezimieszek na utrzymaniu matki rencistki. Pracował dorywczo, także w kopalniach Niwka--Modrzejów i Kazimierz, stamtąd wykradał materiały wybuchowe. Audycji zagranicznych słuchał od dawna i nie przestawał myśleć o ucieczce z kraju.
Zamiar szkodzenia władzy, a mianowicie organom milicji, zrodził się we mnie wtedy, kiedy po raz pierwszy miałem z nimi do czynienia
- tłumaczył przed sądem.
Stanisław Jaros pracował w sosnowieckiej Fabryce Kotłów i na bramie, w czasie kontroli, został złapany z kradzionymi częściami elektrotechnicznymi. Miał wtedy 16 lat. Wezwano milicję i trafił do aresztu na cztery miesiące. Był rok 1949. Podczas rewizji w jego domu znaleziono około stu nabojów do karabinu, które zebrał z pól. Za kradzieże dostał rok w zawieszeniu, a za nielegalne posiadanie amunicji - dwa lata, też w zawieszeniu. W czasie śledztwa był bity i poniżany tak bardzo, że chęć zemsty tkwiła w nim do końca.
Poczekajcie, ja was urządzę!
Najpierw zamachnął się na koparkę należącą do cegielni w Zagórzu, w której pracował. Stała obok wyrobiska gliny i był na niej rosyjski napis. Do butli litrowej wrzucił z 200 g materiału wybuchowego stosowanego w górnictwie, dołożył metrowy lont i spłonkę. Bombę umieścił blisko silnika i po odpaleniu lontu uciekł w stronę domu. Usłyszał wybuch, ale nie poszedł sprawdzić, co się stało. Jakiś czas później jechał rowerem obok tego miejsca i widział, że koparkę naprawiają robotnicy. Był rok 1952.
„Uszkadzając koparkę, nie miałem żadnego celu, po prostu chciałem dokonać próby sprawności w celu podejmowania dalszych aktów sabotażu” - zapisano w protokole z jego przesłuchań. „Próba była udana, postanowiłem dokonywać dalszych zamachów” - doda Jaros.
Na wszelki wypadek przeniósł się do pracy w cegielni w Będzinie, skąd też ukradł materiały wybuchowe. Namówił do tego włamania młodszego kolegę Józefa L., by stał na czatach. W zamian obiecywał, że uciekną razem za granicę. Jaros bez trudu wyważył drzwi łomem. Zamierzał ukraść tylko jedną skrzynkę, ale zauważył, że jest ich tam ze dwadzieścia, więc wziął sześć. Zabrał też około 600 spłonek i lontów. Część łupu ukrył w pobliskiej studzience kanalizacyjnej, a trochę zabrał do domu.
Był sierpień 1952 r., gdy PKP podniosły ceny biletów kolejowych. Na stacji w Dąbrowie Górniczej wysadził w powietrze skrzynkę urządzeń sygnalizacyjnych. Wrzucił do środka siedem ładunków amonitu, które skradł z cegielni, i odpalił lont. „Chciałem w ten sposób wyrazić swój protest przeciwko podwyżce” - wyjaśniał Jaros przed sądem. Na drzwiach skrzynki zostawił jeszcze groźby, żeby kolej się opamiętała i wycofała z wyższych opłat. „Nikogo nie było w pobliżu, to wiedziałem, że nic się nie stanie” - dodał. Po latach sąd był innego zdania, bo Jaros musiał się liczyć z dezorganizacją ruchu pociągów, gdyby skrzynka uległa całkowitemu zniszczeniu. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że nie wszystkie ładunki eksplodowały.
Stanisław Jaros ciągle był na wolności i poza wszelkimi podejrzeniami. Przechodził właśnie obok warsztatu Zakładów Budowy Kotłów, w którym kiedyś pracował, gdy jeden z pracowników rzucił w niego odpadkiem. „Pomyślałem: poczekajcie, ja was za to urządzę” - powie potem do protokołu w czasie przesłuchań. Skonstruował bombę taką samą jak ta, którą wysadził koparkę. Do litrowej butli po sprężonym gazie, znalezionej na złomowisku, włożył 400 g amonitu. Wieczorem 3 września 1952 r. pojechał pod warsztat, zamocował ładunek na słupie wysokiego napięcia i podpalił lont. Był przekonany, że ten kabel zasila zakład w energię. Szkód za dużych nie poczynił, bo kabel był rezerwowy.
Potem na jego drodze stanęła elektrownia w Małobądzu, dziś dzielnicy Będzina. Do skonstruowania bomby wykorzystał maźnice z wózków kopalnianych. Wypełnił je 900 g materiału wybuchowego. Tym razem chciał sprawdzić, jakie będzie działanie takiego ładunku ważącego około 7 kg. Rzucił nim w kierunku odgromników przez mur okalający elektrownię. Ładunek stoczył się po nierównym terenie w pobliże urządzeń i zamach, na szczęście, nie w pełni się udał.
Kilka dni później Jaros wysadził transformator w kopalni Kazimierz, bo stał w „dogodnym miejscu, blisko ogrodzenia”. Ładunek ważył też 7 kg, ale przy wyjściu z domu spotkał sąsiada, Józka L., który pomógł nieść bombę, a potem znów stał na czatach. Jaros zapalił lont i przerzucił ładunek przez ogrodzenie kopalni. Uciekając, słyszał wybuch i zobaczył słup ognia. W całej okolicy zgasło światło. Przerwa w pracy kopalni trwała godzinę, zanim podłączono ją do zasilania energetycznego z sąsiedniej kopalni Juliusz. Oskarżony Jaros tłumaczył się później, że wcale nie chodziło mu o zakłócenie pracy w kopalni, ale o więźniów z Ośrodka Pracy Więźniów. Myślał, że jak pozbawi energii dzielnicę Kazimierz, to w ciemnościach ułatwi im ucieczkę.
A potem umarł Józef Stalin i z Wacławem S. postanowił wysadzić transformator kopalni Sosnowiec, bo nosiła imię Stalina. Pojechali rozeznać teren, ale obok przeszedł strażnik i tak się wystraszyli, że uciekli. Już do tego zamiaru nie wrócili.
Ostatni z tej serii był zamach na stację benzynową w Dąbrowie Górniczej. W lipcu 1953 r. Jaros przygotował dwa ładunki wybuchowe rozrywające, z rur metalowych, i trzeci zapalający z kawałka dętki rowerowej, do której wsypał czarnego prochu z przewodów lontowych i dołożył materiały łatwopalne: błony celuloidowe, grzebienie. Nocą przerzucił je przez płot w kierunku beczek z olejem. Dwie beczki zostały całkowicie rozerwane, siedemnaście uszkodzonych. Od jednego ładunku. Drugi upadł na ścieżkę i nie poczynił szkód. Ładunek zapalający nie spadł, na szczęście, na rozlany olej i nie doszło do pożaru.
Sprawcy nie wykryto, ale wybuchy ustały, bo pod koniec 1953 r. Stanisław Jaros został wcielony do wojska na dwa lata. Wcześniej trzy razy nie odpowiadał na wezwania. Z tego też powodu planował uciec za granicę, przez Odrę, do Niemiec. Przygotował sobie dętkę samochodową, kupił kompas i mapę.
Służył w jednostce artyleryjskiej i w trakcie ćwiczeń na poligonie znalazł minę przeciwczołgową. Ukrył ją tak, by po wojsku zabrać do domu. Było w niej kilka kilogramów materiału wybuchowego. Z wojska przywiózł też kilka sztuk zapalników i zaraz dokonał kilku próbnych wybuchów. „Zacząłem zdawać sobie sprawę z tej niebezpiecznej zabawy, ale nie mogłem się oprzeć pokusie” - powie potem przed sądem. Innym razem doda: „To, co robiłem, bawiło mnie. Nigdy nie przewidywałem śmierci ludzi na skutek wybuchów”.
Jest Chruszczow, jest okazja
Przyjazd do Polski delegacji partyjno--rządowej ZSRR z Nikitą Chruszczowem, sekretarzem Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i przewodniczącym Rady Ministrów, zapowiadano od wielu dni. To miała być wizyta na szczytach władzy z okazji najważniejszego, Narodowego Święta Odrodzenia Polski. Goście radzieccy przylatywali do Warszawy 14 lipca 1959 r., a następnego dnia gościli na Śląsku i w Zagłębiu. Lokalne media ze szczegółami opisywały 120-kilometrową trasę przejazdu od Katowic do Świętochłowic, potem Ruda Śląska, Zabrze, Bytom, Chorzów, Będzin, Dąbrowa Górnicza, Zagórze... I tu postanowił delegację zatrzymać Stanisław Jaros. Zamachem bombowym.
Kombinował, jak ten wybuch zainicjować za pomocą impulsu elektrycznego. Postanowił użyć linii radiowęzła, która przebiegała wzdłuż głównej ulicy Zagórza - Armii Czerwonej. Przy tej ulicy mieszkał także Jaros z matką. Wykorzystał stare żeliwne żelazko do prasowania na rozżarzony wkład. Włożył do niego elektryczne zapalniki, około 400 g materiału wybuchowego i przekaźnik elektryczny. Dołożył także stary zegarek szwagra, by śledczych wprowadzić w błąd, że bomba miała mechanizm zegarowy. Fortel się udał, bo wyprowadził w pole nawet biegłych, ale narobił kłopotu zegarmistrzom w całej okolicy. Bezpieka wszystkich inwigilowała.
Ładunek pancerny, czyli żelazko, umieścił w konarach drzewa w nocy z 14 na 15 lipca i podłączył do sieci radiowęzła. Musiał działać ostrożnie, bo blisko był posterunek MO i cały czas kręcili się przy nim jacyś milicjanci i ormowcy.
Nikita Chruszczow wraz ze świtą, a także z Władysławem Gomułką i Edwardem Gierkiem mieli przejechać przez Zagórze w kierunku Dąbrowy Górniczej około godziny 15.50. Jaros zauważył na godzinę, dwie przed zaplanowanym przejazdem delegacji, że wzdłuż trasy gromadzą się gapie, kręcą ludzie służb porządkowych.
Urządzenie inicjujące wybuch Jaros przygotował u siebie w domu, wykorzystał przy tym te same przewody radiofoniczne przebiegające pod okapem jego dachu oraz sieć oświetleniową. Musiał doprowadzić do zwarcia instalacji (przecinając drut uziemienia radiofonicznego) i przekazania impulsu elektrycznego do zapalnika bomby. Zainicjował wybuch około 14.30, świadomie, mniej więcej godzinę i dwadzieścia minut wcześniej niż przejazd został zaplanowany w oficjalnym komunikacie prasowym. W pobliskich domach wypadły szyby. Droga nie była jeszcze zamknięta, a w miejscu, gdzie wisiał ładunek, nie było nikogo. Najbliżej, w odległości około 35 m, zabezpieczał trasę Stanisław J. Został draśnięty odłamkiem w nogę i wystarczyło założyć zwykły opatrunek. To jedyna ofiara tego zamachu, na szczęście.
Radzieccy goście nawet nie musieli wiedzieć, co się stało, bo nic bezpośrednio nie zakłóciło ich objazdu po Zagłębiu w otwartym kabriolecie. Chruszczow przekonywał, że „na wspólnej walce o sprawę socjalizmu i pokoju opiera się nasza nienaruszalna przyjaźń, która stale krzepnie i rozwija się dla dobra naszych narodów i całego obozu socjalistycznego”. W medialnych relacjach z tej wizyty nie ma śladu, że doszło do jakiejś eksplozji.
Aresztowano kilka osób, a nawet przedstawiono im zarzuty o dokonanie zamachu, ale nie było wśród nich Stanisława Jarosa. Skontrolowano setki osób, także z okolicznych miast. Wszystko na nic. Akcji nadano kryptonim „Ukryty”. Biegli z Komendy Głównej MO i Wojskowej Akademii Technicznej, którzy obejrzeli pozostałości po bombie podłączonej do linii niskiego napięcia, stwierdzili, że zamachowcem musi być elektryk. I że ładunek odpalił zegar. Zgodnie z ich sugestiami skonstruowano bombę, ale nie chciała wybuchnąć.
Śledztwo w sprawie zamachu na trasie przejazdu towarzysza Chruszczowa zostało umorzone 27 lutego 1961 r. z powodu niewykrycia sprawcy.
Gomułka w opałach
Na tradycyjną Barbórkę 1961 r. wybierał się ówczesny I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka. Zapowiadane uroczystości miały być połączone z rozruchem nowej kopalni Porąbka w Zagórzu. Stanisław Jaros wiedział, że do kopalni wiedzie tylko jedna droga - przez Zagórze ulicą Krakowską. Zaplanował kolejny zamach, podobny do przedniego, z odpaleniem ładunku wybuchowego przy użyciu impulsu elektrycznego, z wykorzystaniem przewodów radiowęzła i sieci elektrycznej. Ale tym razem użył większej ilości materiału wybuchowego.
Stalową rurę wodociągową o długości 50 cm wypełnił materiałem wybuchowym, dodał zapalniki, w tym elektryczne, inicjujące wybuch. Z desek, drutu i betonu sporządził słupek, do którego włożył bombę i w nocy wkopał w ziemię zaraz przy drodze, na wysokości ulicy Krakowskiej 47. Tak go dobrze zamaskował, że żadna służba nie odkryła. Znów zmontował urządzenie, za pomocą którego mógł z domu inicjować wybuch.
Od rana 3 grudnia obserwował drogę przez dziurę w dachu. Widział ludzi zmierzających w stronę kopalni, dostrzegł, jak sądził, samochody delegacji, ale nie zdecydował się na odpalenie ładunku. Czekał na zakończenie uroczystości.
Około godziny 12.00 grupki ludzi zaczęły wracać tą samą droga, ale delegacja z Władysławem Gomułką zatrzymała się jeszcze przed budynkiem administracyjnym kopalni. Jaros, widząc pierwsze auta nadjeżdżające z kopalni kolumną, uruchomił zapłon. Za pierwszym razem nie zadziałał, ale za drugim już tak. Widział, jak po wybuchu pierwszy z samochodów gwałtownie zahamował.
Najbliżej wybuchu był Jan B, doznał urazu głowy i narządów płciowych. Jeden z odłamków przeleciał przez drogę, ogródek, przebił szybę okna w domu naprzeciwko i ugodził 13-letnią Lidię w głowę. Dziewczynka straciła przytomność. Gdy rodzina wyniosła ją przed dom, krzycząc: „Ratujcie dziecko!”, wokół snuł się czarny dym, a na chodniku leżał mężczyzna, druga ofiara tego wybuchu. W pierwszym odruchu świadkowie sądzili, że dzieci odpaliły petardę.
Robiąc wybuchy, nie chciałem spowodować obrażeń ciała ludzi, miałem na celu tylko upozorowanie zamachu” - ciągle przekonywał Jaros. „Specjalnie umieszczałem ładunki w pobliżu posterunku milicji, by tym godzić w ich prestiż.
Teraz niewątpliwie zagrał na ambicji śledczych i bezpieki. Polowanie na zamachowca było totalne, inwigilacją objęto tysiące osób. Aresztowania na 48 godzin były nagminne. Kontrolowano przesyłki, zakładano podsłuchy. Eksperci zajęli się 106 odłamkami znalezionymi na miejscu eksplozji. Badali kawałki drutu, blachy, desek, resztki zaprawy cementowej. Zaciekawił ich kawałek drutu, z której był zrobiony haczyk. Nacięcia na drucie zostały wykonane obcęgami z uzębionymi szczękami. To narzędzie da się zidentyfikować, pod warunkiem odnalezienia go u sprawcy.
Masowa akcja rewizyjna rozpoczęła się 20 grudnia 1961 r. o siódmej rano, jednocześnie, by uniknąć rozgłosu i spłoszenia sprawcy. Szukano drutów, obcęgów, resztek zaprawy murarskiej. Wytypowano 500 potencjalnych sprawców. Milicja zamykała elektryków i techników, a Jarosa nikt nie nękał, bo podawał, że jest ślusarzem. Ciągle nie był w kręgu największego zainteresowania śledczych, ale wskazali na niego koledzy, których już aresztowano w tej sprawie. „Bo lubi sobie postrzelać” - mówili.
Jaros nie przejmował się śledztwem, bo był przekonany, że uda mu się uciec z kraju i nigdy przed sądem nie odpowie.
Sąd był bezlitosny
Zarzuty usłyszał 29 grudnia 1961 r., dzień po zatrzymaniu. Znaleziono u niego obcęgi, kawałki brakującego drutu, resztki zaprawy. Przesłuchiwany był codziennie, ale do żadnych zamachów bombowych się nie przyznawał. W jego celi zainstalowano podsłuch i dokwaterowano mu konfidenta. Jaros złamał się, także pod jego wpływem, dopiero 7 stycznia 1962 r. Odtąd mówił o wszystkim.
Od pierwszej chwili był więźniem skrytym, małomównym, wykazywał skłonności do ucieczki. Dlatego pilnowało go sześciu funkcjonariuszy. Wielokrotnie dokonywał połyków: trzonków od łyżek, ucha od kubka metalowego, dwukrotnie kawałka cegły. Uderzał głową w ścianę lub grzejnik, stłukł żarówkę, próbując porazić się prądem. Więzień Jaros Stanisław wyrok uważa za wysoki i niesprawiedliwy. W celi zapowiada, że, jakby uciekł, mściłby się na pracownikach resortu sprawiedliwości i spraw wewnętrznych”. 7 stycznia 1963 r. naczelnik więzienia w Katowicach napisał do katowickiego sądu wojewódzkiego: „Zawiadamiam, że w stosunku do więźnia Stanisława Jarosa orzeczona kara została wykonana przez powieszenie w dniu 5 stycznia 1963 r.
- Naczelnik więzienia
Zdał sobie też sprawę z beznadziejnej sytuacji, dlatego postanowił uciec z katowickiego aresztu. Podczas kolejnego przesłuchania zerwał się z krzesła i wybiegł na korytarz. Nim śledczy pomyślał, co się dzieje, Jaros przekręcał klucz z drugiej strony drzwi, zamykając go w środku. Zbiegł po schodach na podwórko więzienne, przeskoczył pierwszy, niższy mur i miał wejść na dach garażu, by przeskoczyć mur wysoki. Chwycił się już rękami górnej krawędzi, ale wtedy dopadli go dwaj strażnicy i ściągnęli w dół.
Na ławie oskarżonych siedział z dwoma kumplami: Józefem L. i Wacławem S., którzy byli wtajemniczeni w serię jego zamachów z początku lat 50. Prokurator wniósł do Sądu Wojewódzkiego w Katowicach o rozpoznanie sprawy przy drzwiach zamkniętych, „albowiem jawność postępowania mogłaby ujawnić okoliczności, których zachowanie w tajemnicy jest niezbędne ze względu na ważny interes publiczny i bezpieczeństwo państwa”. W pismach śledczych wymiaru sprawiedliwości ani razu nie pojawia się nazwisko Chruszczowa, Gomułki czy Gierka, a jedynie polsko-radziecka delegacja partyjno-rządowa albo delegacja członków rządu i posłów na Sejm PRL. Blokada informacyjna była totalna.
W śledztwie i przed sądem Jaros utrzymywał, że nie miał zamiaru godzić w członków delegacji, to miał być „taki żart, który jednak nie zagrażałby życiu ludzi”. Chciał też ośmieszyć milicję. Dlatego - tłumaczył - nie skonstruował mechanizmu zegarowego, bo mina eksplodowałaby niezależnie od niego. Gdyby chciał, mógł bez problemu odpalić ładunek w momencie przejazdu gości, ale z własnej woli doprowadził do wcześniejszego wybuchu, bo wcale nie zamierzał zamachnąć się na Chruszczowa.
Przedtem także mówiłem, jak inni, że to był zamach na życie członków tych delegacji, ale jak było naprawdę, tylko ja mogę wiedzieć
- wyjaśniał przed sądem.
Sam decydowałem, kiedy odpalę ładunek. Twierdzę jeszcze raz, że chciałem tylko upozorować zamach i osiągnąć pewien rozgłos, jakoby w Polsce działała silna opozycja.
Sąd przyjął, że Jaros wprawdzie odstąpił od zamiaru dokonania zamachu na przejeżdżającą delegację partyjno-rządową, lecz „zdecydował się na zamach przeciwko osobom należącym do służby bezpieczeństwa”. Sąd był bezlitosny.
Wyrok zapadł szybko, 25 maja 1962 r. Stanisław Jaros został skazany na karę śmierci. Jego adwokaci pisali odwołanie, że kara jest niewspółmierna do czynów i nic za nią nie przemawia, bo Jaros okazał skruchę i może się zmienić. Nikt nie zginął. Sąd Najwyższy 19 listopada 1962r. uznał, że nic nie przeważa ogromu winy oskarżonego i nic nie może wpłynąć na „wymierzenie mu kary nieeliminującej go na zawsze ze społeczeństwa”. O łasce nie było mowy.