Bomba atomowa znów może stać się instrumentem gry politycznej
Pół roku temu w tajemnicy wyjechał z Polski transport ze wzbogaconym uranem. W ciągu ostatnich lat wysłaliśmy do Rosji niemal 700 kg tego surowca. W dobie Donalda Trumpa pojawiają się pytania o równowagę atomową na świecie.
Sobota, 24 września 2016
Operację przeprowadzono w całkowitej tajemnicy. Samochody wyruszyły, zanim zapadł zmierzch. Ciężka kolumna złożona z potężnych ciężarówek - ochraniana przez policję oraz jednostkę antyterrorystyczną - przetoczyła się przez Warszawę, następnie wjechała na autostradę i nią dotarła do Gdańska. Jechali na „błyskach”. O godz. 1 w nocy byli na lotnisku, gdzie transport załadowano do samolotu AN-124 Rusłan. Na jego pokładzie dotarł do punktu docelowego: składowiska w głębi Syberii.
Co było w tym transporcie? Wysoko wzbogacony uran. Wykorzystywano go jako paliwo w reaktorze atomowym Maria, działającym w Świerku (blisko Otwocka) pod Warszawą. Na podstawie porozumienia z 2009 r. Polska zdecydowała się go oddać państwu, z którego pozyskała paliwo, a więc Rosji (dawniej Związek Radziecki). W latach 2009-2016 przekazaliśmy w ten sposób niemal 700 kg wzbogaconego uranu. W ostatnim transporcie, który wyjechał we wrześniu 2016 r. było 61 kg tego paliwa. Tyle uranu (tyle że najpierw trzeba by było go bardziej wzbogacić) wystarczyłoby do wytworzenia niemal dwóch bomb atomowych.
Poniedziałek, 6 sierpnia 1945
Parasol atomowy - to jeden z najważniejszych terminów w geostrategicznym słowniku świata. Jego autor przepadł w pomrokach dziejów, ale sama definicja tego określenia pojawiła się już w doktrynach wojskowych NATO w latach 50. Wprawdzie nie mówiono w niej o „parasolu”, tylko o „ogromnym odwzajemnieniu” (massive retaliation), ale sens był ten sam. Zakładał, że każda próba użycia broni atomowej spotka się z natychmiastową odpowiedzią za pomocą tej samej (albo potężniejszej) broni. W skrócie, jak wy na nas zrzucicie bombę atomową, to my - nie czekając nawet jak wasza spadnie na ziemię - wystrzelimy w waszym kierunku trzy. Ten sposób myślenia Amerykanie określili doktryną odstraszania.
Ten mechanizm świetnie działał - bo przecież przez cały okres zimnej wojny (ani przez 25 lat po niej) nikt broni nuklearnej nie użył. Stojące po dwóch stronach konfliktu Ameryka i Związek Radziecki nie zdecydowały się sięgnąć po najbardziej koronny argument wojskowy nawet w czasie największych napięć, czy to przy wojnie w Wietnamie, czy kryzysu kubańskiego w 1962 r. (historycy zgodnie twierdzą, że wtedy świat był najbliżej wojny atomowej). Z prostej przyczyny - bo bały się rewanżu, a więc tego, że każda próba ataku doprowadzi do unicestwienia ich własnego kraju. Na tym właśnie polegała istota doktryny odstraszania.
Jasne jest, dlaczego Kreml nie wydał polecenia zrzucenia atomówki na Amerykę, ani dlaczego Waszyngton nie skierował rakiet z głowicami nuklearnymi na Związek Radziecki. Ale przecież można było jej użyć w innych częściach świata - mimo to do tego nie doszło. Czemu? Obawa przed potwornymi konsekwencjami to jedno. Obie strony do dziś mają z tyłu głowy dramat, jaki się rozegrał w Hiroshimie i Nagasaki w 1945 r. Pierwsza bomba o nazwie „Little Boy” spadła na Hiroszimę 6 sierpnia.
Drugi argument nazywa się właśnie „parasol atomowy”. W czasach zimnej wojny świat był podzielony na dwa bloki, nad którymi ten parasol rozkładały ZSRR oraz USA. Bycie pod tym parasolem oznaczało, że w razie ataku atomowego na jeden z krajów będących pod jego osłoną, państwo go rozkładające natychmiast odpowie tym samym - zgodnie z doktryną odstraszania.
Po 1989 r. bloki uległy rekonfiguracji, ale zasada nie uległa zmianie. Dla przykładu, Polska do 1989 r. była pod parasolem Moskwy, po wejściu do NATO w 1999 r. przeniosła się pod amerykański. W tym też jest ukryty współczesny dramat Ukrainy, która nie chce być już pod ochroną Rosji, ale Amerykanie nie za bardzo chcą ją wpuścić pod własny parasol. Z kolei żyć bez takiego parasola trudno. Niektóre kraje próbują, na przykład Szwajcaria, czy Szwecja, ale obserwując nerwowość Sztokholmu po ostatnich agresywnych ruchach Rosji widać, jak kłopotliwym stanem jest taka neutralność.
Piątek, 20 stycznia 2017
Tyle słowem wprowadzenia - istotnego, choć być może już nieaktualnego. Jest bowiem coraz więcej sygnałów świadczących o tym, że wypracowane przez ostatnie dekady definicje i reguły mogą w szybkim tempie stać się nieaktualne. Wszystko z powodu zwycięstwa Donalda Trumpa, który postawił duży znak zapytania przy gwarancjach bezpieczeństwa, których do tej pory USA udzielały Europie. Mówił o tym dużo w czasie kampanii wyborczej. Po zaprzysiężeniu, które miało miejsce 20 stycznia tego roku, Trump wprawdzie nie dokonał żadnych radykalnych zmian w amerykańskiej polityce bezpieczeństwa, ale wcale to nie oznacza, że nowy przywódca USA zamierza się wycofywać z wcześniejszych deklaracji.
Tydzień temu był w Europie James Mattis, nowy szef Pentagonu. Podczas spotkania z ministrami obrony krajów NATO w Brukseli wyraźnie powiedział, że zdecydowana większość państw Sojuszu musi zmienić swoje podejście do kwestii obronnych. Mówiąc wprost - zacząć więcej wydawać na wojsko. Dziś tylko pięć krajów natowskich wydaje na nie 2 proc. PKB (o takim poziomie wydatków mówią ustalenia zapisane w dokumentach końcowych szczytu NATO z 2014 r.). Pozostałe zostały zobowiązane do podniesienia poziomu wydatków do tych 2 proc. w ciągu 10 lat (licząc od 2014 r.). Trump - ustami Mattisa - wyraźnie podkreślił, że liczy, że ten poziom zostanie osiągnięty wcześniej.
A jeśli nie? Wtedy Trump może redefiniować zasady, na jakich Amerykanie udzielają europejskim sojusznikom gwarancji bezpieczeństwa. Stąd właśnie te wcześniejsze wprowadzenie o parasolu atomowym. Doktryna odstraszania zakłada możliwość powstrzymywania przeciwnika (dziś - jak za czasów zimnej wojny - mamy napięcie na linii Rosja-Zachód) na dwóch poziomach konwencjonalnym i nuklearnym. Oba są ze sobą mocno powiązane, a w przypadku Moskwy ten drugi komponent jest nawet ważniejszy. - Rosja próbuje zrównoważyć swe słabe konwencjonalne możliwości wojskowe za pomocą broni atomowej. To potężne zagrożenie, o którym trzeba mówić - podkreślał w niedawnym wywiadzie dla „Polski” Wolfgang Ischinger, były wiceminister spraw zagranicznych Niemiec, organizator konferencji bezpieczeństwa w Monachium. Dlatego też dla Europy tak ważny jest parasol atomowy, który nad nią rozłożyły Stany Zjednoczone. Bez niego wystawia się na atomowy szantaż, który wobec niej może stosować Kreml.
Europa ma wprawdzie swój własny parasol atomowy (Wielka Brytania i Francja również posiadają broń nuklearną) - ale jest on mocno dziurawy. I Londyn, i Paryż od dawna nie rozwijały swoich możliwości jądrowych, polegając na gwarancjach ze strony Waszyngtonu. Tym bardziej, że na świecie od 1968 r. obowiązuje Układ o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej. (NPT), który podpisało aż 188 państw świata (wśród nich Rosja, Iran, Chiny). W pogłębienie współpracy w ramach tego układu mocno zaangażował się Barack Obama. „Ogłaszam nową międzynarodową akcję, która ma służyć zabezpieczeniu wszystkich dostępnych materiałów jądrowych na całym świecie. Przedstawimy nowe zasady, poszerzymy naszą współpracę z Rosją i zbudujemy nowe partnerstwo na rzecz zlikwidowania tych niebezpiecznych materiałów” - mówił Obama w Pradze w 2009 r.
Ta nowa koncepcja otrzymała nazwę Global Threat Reduction Initiative (Inicjatywa na rzecz Globalnej Redukcji Zagrożeń), a w jej ramach rozpoczęto likwidację składowisk HEU na świecie. Jako że wysokowzbogacony uran, który znajdował się w Polsce, wyprodukowano w Rosji, tam też został odesłany. W ten sposób odesłaliśmy na Syberię niemal 700 kg wzbogaconego uranu ze Świerku. W podobny sposób postąpili zresztą Rumuni, czy Czesi. Wypalone paliwo pozostanie w Rosji na zawsze. Koszt operacji przewozu i składowania paliwa przez 20 lat pokrywa rząd USA. Dodatkowe koszty pozostawienia po upływie tego okresu na stałe w Rosji tego paliwa oraz odpadów po jego przerobie pokrywa strona polska.
Długo na świecie panowała atomowa równowaga sił. Jednak ostatnie wypowiedzi administracji Trumpa sprawiają, że znów z uwagą sprawdzamy szczelność parasola atomowego
Sobota, 16 września 1978
Teraz Donald Trump redefiniuje świat, który próbował stworzyć Barack Obama - co sprawia, że pojawia się coraz więcej wątpliwości, czy atomowy parasol USA nad Europą jest ciągle szczelny. Siłą rzeczy pojawia się pytanie, czy nie należy zatroszczyć się o własne możliwości odstraszania nuklearnego. Czy Polska miałaby szansę dołączyć do klubu państw posiadających broń jądrową? - Nie jest niemożliwe stworzenie bomby atomowej. Technologie są już dobrze znane, surowce są dość powszechnie dostępne i niezbyt drogie. Skoro nawet Korea Północna jest w stanie to robić, to teoretycznie Polska też by mogła - mówi prof. Andrzej Korejwo, fizyk jądrowy z Wydział Fizyki i Informatyki Stosowanej Uniwersytetu Łódzkiego.
Oczywiście, te rozważania to czysta teoria, bowiem wyprodukowania własnej broni atomowej zabraniają nam konwencje międzynarodowe z Układem o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej na czele. Nawet gdyby rząd (i prezydent - on ma w takich kwestiach najwięcej do powiedzenia) zdecydował się ten traktat wypowiedzieć, pozostałoby do rozwiązania mnóstwo dylematów praktycznych. Takich chociażby jak konieczność zbudowania całej infrastruktury potrzebnej do zbudowania ładunków nuklearnych oraz ich przechowywania. A także stworzenia systemu umożliwiającego korzystanie z nich - nigdy doktryna odstraszania nie zadziała, jeśli nie będzie możliwości użycia broni atomowej.
Można z niej korzystać przy użyciu specjalistycznych bombowców, lub montować ją jako głowice do rakiet, które następnie są wystrzeliwane przez wyrzutnie naziemne bądź ulokowane na okrętach podwodnych. Nie trzeba dodawać, że Polska żadnego z takich urządzeń nie posiada. Specjaliści podkreślają, że optymalnie jest trzymać ładunki jądrowe na okrętach podwodnych - gdyż one są najtrudniej namierzalne przez przeciwnika. Ale tu Polska ma ograniczenie naturalne. Bałtyk jest zwyczajnie zbyt płytki i zbyt mały, by mógł w nim skutecznie ukryć się okręt podwodny. Kolejna przeszkoda bardzo trudna do rozwiązania.
Choć przez moment Polska miała imperialne ambicje zbudowania własnej bomby atomowej. Działo się to za czasów Edwarda Gierka i były one związane z osobą Sylwestra Kaliskiego. W latach 70. był on człowiekiem-instytucją. Naukowiec, generał, rektor Wojskowej Akademii Technicznej, minister nauki. Miał on ambicję dokonania dokonać przełomu w nauce - chciał być autorem pierwszej pełnej syntezy atomowej. Udało mu się przekonać najważniejsze władze, że dzięki niej będzie można stworzyć broń jądrową silniejszą niż wszystkie inne - a te uwierzyły w jego projekt. Początkowo testy prowadzono w hali WAT-u na warszawskiej Woli. Później, jeszcze w roku 1973, prace przeniosły się do Instytutu Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy. Nowy podziemny budynek, w którym wykonywano próby, otoczono kilkumetrowym ziemnym nasypem, gdyby coś nieopatrznie wybuchło.
Kaliskiemu i jego zespołowi wszystko szło zgodnie z planem. Udało im się doprowadzić do reakcji syntezy jądrowej w mikroskali. Problem polegał na tym, że nie udało im się przenieść tego wyniku na większą skalę. Aby osiągnąć taki efekt, potrzebowali lasera o mocy 10 tys. kJ, gdy tymczasem najpotężniejszy laser w tamtych czasach dysponował mocą 100 kJ. Polskim naukowcom tej przeszkody nie udało się usunąć.
Mimo to badania były tak zaawansowane, że NATO zakwalifikowało nasz kraj do grona państw posiadających aktywny badań nad bronią nuklearną. Natomiast badania Sylwestra Kaliskiego przybrały nieoczekiwany obrót. 5 sierpnia 1978 r. naukowiec wraz żoną wyjechał swoim fiatem 132 mirafiori (takim autem poruszali się tylko prominentni członkowie partii) wyjechał na wczasy nad morze. Nagle, na prostej drodze auto zderzyło się z ciężarówką. Oboje z ciężkimi obrażeniami trafili natychmiast do szpitala. Kaliskiego nie udało się jednak uratować. Zmarł w szpitalu 16 września 1978 r.
Przyczyny wypadku nie udało się do końca wyjaśnić, co doprowadziło do rozwoju licznych teorii spiskowych. Jedna z najbardziej popularnych mówiła, że stało za nią KGB, któremu nie podobało się, że Polska próbuje tworzyć swój program atomowy niezależnie od ZSRR. Inna z kolei głosiła, że jednak Kaliski znalazł sposób, by ominąć ograniczenia w ówczesnych laserach i znalazł sposób na dokonanie syntezy atomowej - a służby innych państw, nie chcące dopuścić do tego, by Polska zdobyła atomową niezależność.
Środa, 16 listopada 2016
Długo kwestia broni nuklearnej nie była najbardziej palącym problemem, utrzymywała się w tej kwestii stabilna równowaga sił. Ale teraz sugestia Trumpa, że może zmienić amerykańska politykę względem NATO sprawia, że znów powracają pytania o szczelność parasola atomowego. A także pomysły, w jaki sposób Europa powinna sobie zapewnić bezpieczeństwo bez wsparcia Ameryki.
O projekcie budowy europejskiej bomby atomowej wspomniał na początku lutego Jarosław Kaczyński. Jednak dużo ważniejsza jest deklaracja z 18 listopada 2016 r., kiedy Roderich Kiesewetter, rzecznik ds. międzynarodowych rządzącej partii CDU, powiedział wręcz, że skoro Ameryka nie chce dawać dłużej osłony atomowej, to Europa powinna sama zadbać o swoje nuklearne bezpieczeństwo. Wprawdzie później rzecznik rządu Angeli Merkel zdementował te słowa, ale mimo to pewne tabu zostało złamane. Po II wojnie światowej obowiązywało założenie, że Berlin już nigdy nie stanie się potęgą wojskową - jednak wypowiedź Kiesewettera można odebrać jako próbę testowania nastrojów na wypadek, gdyby Berlin zaczął zmieniać ten stan rzeczy.
Czy w takiej sytuacji Polska też powinna wznowić prace nad programem atomowym? - Nie posiadamy możliwości technicznych do tego, by wzbogacać uran lub produkować pluton w reaktorach. A materiały rozszczepialne zawsze najtrudniej jest zdobyć - mówi Jacek Kaczmarczyk z Instytutu Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy. Ale faktem jest, że jeśli niepewność wokół amerykańskiej polityki będzie się utrzymywać, trzeba będzie szukać rozwiązań, gwarantujących nam parasol atomowy nad głową.