Bojszokracja zamiast święta głupców [REPORTAŻ, FILM]
Jeśli dziś jest piątek, to pojutrze są wybory. Narzekamy na jakość kampanii, na mdłych kandydatów, na ich obiecanki-cacanki, na bajzel plakatowy, który fundują w naszych miastach, i którego nie chcą sprzątać. Wszędzie. A tu enklawa, wolna od pstrokacizny przedwyborczego karnawału. Bojszowy. Powiat bieruńsko-lędziński, szanowni Państwo.
Jeden człowiek
Jest w tych Bojszowach przed niedzielnymi wyborami jak w piosence zespołu Queen: "Jeden człowiek, jeden cel, jedna misja i jedna wizja". O robotę wójta walczy samotny kandydat, rządzący Bojszowami od 1998 roku Henryk Utrata. To dlatego pojutrze bojszowioki w lokalu do głosowania dostaną kartkę inną niż w innych miastach.
Będą musieli odpowiedzieć, czy chcą, by Utrata dalej sprawował swoją funkcję. Takie niecodzienne referendum w normalnym kalendarzu wyborczym. Jaki będzie jego wynik?
Gdyby sam wójt miał jakiekolwiek wątpliwości, pewnie prowadziłby choćby skromną kampanię. Tu zaświeciłby jakim billboardem, tam poświęciłby nowy chodnik z proboszczem. A w Bojszowach przed najważniejszym rozstrzygnięciem politycznym mijającego czterolecia jest jak w "Rejsie": nic się nie dzieje. Zresztą, co tam wójt. Czterech radnych z jego ugrupowania dostało się już do rady gminy bez głosowania - w swoich jednomandatowych okręgach nie mieli rywali. W takiej sytuacji wyborów się nie przeprowadza.
Samorząd, wedle idei, powinien, a przynajmniej chcielibyśmy żeby był: areną antypolityki. Opozycją wobec polityki marnej, sejmowej z kiepską obsadą i partyjnymi wytycznymi. W 8-tysięcznej gminie robienie antypolityki to być może żadna sztuka. A może konieczność, może powinność. Tak czy inaczej warto było przekonać się samemu. Zatem Panie i Panowie - Bojszowy, strefa "campaing-free". W śląskim stylu śmieją się tam z powszechnego święta głupców.
Studzą się kołocze
Na wyglancowanych parapetach studzą się kołocze, na ulicach omy na rowerach podwijają kiecki, a ankrowany, stawiany jeszcze za Niemca, kościół dowodzi, że Jezus nauczając o budowaniu na skale, nie mógł wiedzieć o szkodach górniczych. Śląsk, taki Ślonsek jakich wiele tam, gdzie przemysłowe ziarno nie wydało plonu w postaci smrodliwego, zakopconego miasta. I tam, proszę ja Was, w tych Bojszowach, społeczeństwo wypięło się na coczteroletni finał Festa Fatuorum, na kulminację święta głupców, zwanego dziś demokratycznymi wyborami.
Kandydat na wójta jest jeden, ten rządzący tu (dla niewtajemniczonych: Bojszowy to gmina wiejska w powiecie bieruńsko-lędzińskim) od 16 lat - Henryk Paweł Utrata. Energiczny chłop przed sześćdziesiątką, na pierwszy rzut oka z dziesięć lat młodszy. W niedzielę on, jak i cała społeczność bojszowioków pójdzie do urn jak na referendum: na kartach do głosowania bojszowioki przeczytają coś w stylu: "Czy jesteś za tym, żeby wyżej wymieniony wójtem został?".
W takich sytuacjach, gdy społeczeństwu przypadkiem nie po drodze z władzą i większość głosuje na "nie", wójta wybierają radni, na pierwszej sesji nowego samorządu. Akademickość tej dywagacji aż bije po oczach, bo przecież jeśli społeczeństwu nie po drodze z władzą, zawsze objawia się jej jakiś wyborczy konkurent. Jeśli w Bojszowach go nie ma, znaczy, że stare bojszowioki są w stanie machnąć ręką nawet na fakt, że Utrata to z Nowych Bojszów pochodzi (a nie z tych starych, "najbojszowskich"), zaś jego dziadek może nawet boł z Imielina. Albo jeszcze gorzej.
Jaka polityka? Trza się za robotę brać. I być dobrym sąsiadem
- Może ftoś by boł lepszy, ale widocznie lepszego ni mo. Jak by boł, to by boł. Ni mo, to ni mo - pado Lucjan, jeden z moich towarzyszy w bojszowskich peregrynacjach. Niewykluczone, że to nie on mówi, jeno żelazna śląska logika przez niego przemawia. Ta prastara, wpisana w regionalny genotyp.
Z tą logiką bojszowioki tylko symbolicznie będą w niedzielę odprawiać święto głupców. Matka demokracja wraz z ludem suwerennym pewnie zmarszczą brwi, ale każde pospolite wybory, od wyniku których zależy kolejność dziobania w polityce przez kolejne cztery lata, mają w sobie sporo z chocholej średniowiecznej zabawy. Szczególnie kampanii wyborczej blisko do dawnego Festa Fatuorum, podczas którego ludność przebierała się za władzę (również kościelną), by z niej równie rytualnie, co pozornie drwić. Kiedyś niejeden żebrak, kuśtyk albo zwykły dziad borowy zbierał się ze swojego kąta w kruchcie i szczerząc niekompletne uzębienie, raz jeden zmieniał się w Jego Wysokość. Dziś monarchowie śpią na Wawelu, ale wystarczy zobaczyć, jak prezydenci, premierzy, ministrowie czy posłowie co kilka lat podczas kampanii utwierdzają swą kokieterią masy, że to od nich wszystko zależy. Nie zależy, a na pewno nie od jednostki.
W Bojszowach powiadają, że z Utratą nie trza się na szaty zamieniać, bo on swój, zawsze frontem do obywatela. Umówmy się: to nie jest żadna fizyka kwantowa. Nie trzeba politycznych zaklęć, wystarczy być dobrym sąsiadem.
- Patrz pan: tu pobudował (hala sportowa), tu wyremontował (chodniki)… - pani Jadwiga gestykuluje trochę jak funkcjonariusz drogówki na skrzyżowaniu. Wójta zna od młodości. I lubi. Tak naturalnie jak lubi się wygodne buty. Mówi, że robotny. Dla ludzi działa, a sam jak szewc bez butów chodzi.
- W innych gminach pałace sobie władza stawia, a tu urząd gminy skromny, na remont czeka, bo ciągle są inne potrzeby - powiada pani Jadwiga.
- On wie, jak sprawić, by człowiek czuł, że jest u siebie. Przedstawiciele lokalnej władzy miewają czasem skłonności do sztucznego tworzenia swojego majestatu. Tu tego nie znamy - dodaje Grzegorz Sztoler, społecznik, były bojszowski radny, co ważne: opozycyjny w stosunku do ugrupowania Utraty.
- Nigdy się nie zdarzyło, żeby nie znalazł dla mnie czasu, gdy był jakiś problem. Gdy szkole w Międzyrzeczu (jedna z wsi w gminie Bojszowy) groziło zamknięcie, wójt zgadzał się ze mną, że to złe rozwiązanie, choć jego radni chcieli likwidować. Na którejś z sesji uciął dyskusję: "Szkoła zostaje. Jak jo widza potrzeba, żeby ona była to i wy musicie" - opowiada bojszowiok. Nadmienia, że dziś to najlepsza szkoła w gminie.
Obgadać to obgadają, ale będzie wam tu dobrze
Zdarzały się w polskiej polityce przedwyborcze kampanie propagandowe, które, przynajmniej w teorii, dążyły do wywołania podobnego wrażenia: "Nie róbmy polityki. Budujmy drogi" - zachęcała kiedyś z plakatów Platforma Obywatelska. Społeczeństwo, z właściwą sobie ironią, odpowiadało: "Nie róbmy polityki. Jedzmy pierogi". Są bowiem granice hipokryzji. No i a propos kampanii. W takich Katowicach czy Sosnowcu, gdyby przydrożne słupy miały świadomość, już dawno zawaliłyby się pod bolesnym ciężarem wszystkich przedwyborczych haseł, obietnic, deklaracji, uśmiechów, uśmieszków. Min poważnych, strapionych, sfotoszopowanych, godnych i modnych. Z bolesnym brzemieniem wszystkich politycznych Chrystusów Frasobliwych, którzy życie swoje miastu ofiarowują. Kawałek dalej, przy wjeździe do Bojszów powinna wisieć tabliczka: "strefa campaign-free". Tu żadnych billboardów, fruwających w powietrzu ulotek, plakatów może z pięć naliczyłem: jakiś ludowiec, rasiowiec, jest i wójt na płocie koło przystanku.
Utrata mówi, że plakatów wydrukował ze 20. Kampanii specjalnie nie prowadzi, wstęg żadnych nie przecina, choć zaznacza, że wybory, nawet w takiej formie jak w Bojszowach, jakiś stres wywołują. Stres? Czterech radnych jego ugrupowania zdobyło już mandaty - w ich jednomandatowych okręgach (w gminie jest ich w sumie piętnaście), zupełnie jak Utrata w wyborach wójta, nie miało rywali. Tam głosowania nie ma.
Najciekawsze jednak, że bojszowioki, choć odporni na przedwyborcze rytuały, wcale demokratycznego aktu i obowiązku zarazem nie lekceważą. Wręcz przeciwnie - tutejsza frekwencja bardzo często jest najwyższa w województwie i dużo wyższa od średniej krajowej. W wyborach do Sejmu w 2011 r. w Bojszowach głosowało 58 proc. ludzi (rekord wojewódzki), w skali całej Polski ten wskaźnik był o 10 proc. niższy. W ostatnich wyborach samorządowych radę gminy i wójta wybierało ponad 61 proc. uprawnionych. Dla porównania, w Częstochowie i Katowicach - 39 proc., w Sosnowcu - ledwie 33, w Zabrzu jeszcze mniej - 32 proc.
- To chyba efekt słynnej śląskiej ofiarności i odpowiedzialności. W Bojszowach ta śląskość jest ciągle silna i prawdziwa - uważa ks. Andrzej Maślanka, proboszcz parafii w Bojszowach.
Księdzu stuknęła już okrągła dekada posługi we wsi, wcześniej głosił Słowo Boże między innymi na Alasce. Gdy przyjechał do Bojszów, jego poprzednik poklepał go po plecach i powiedział: "Farorzu, obgadać to wos tu obgadajo, ale bydzie wom tu dobrze". Niezręcznie tak kapłana o wybory pytać, tym bardziej, że to marność nad marnościami i wszystko marność, ale… Proboszcz wie to samo, co wie pan Lucek i co wiedzą wszyscy, którzy do wyborów głosić się nie zdecydowali. Że wójt jest i będzie. Że obgadajo i jego, nawet jak robotny i gospodarny. Że bojszowioki, jak głosi wieść gminna, tydzień przed przyjęciem gościa chałupę glancują na błysk i gdy już wyglancują, to żeby nie umarasić i nie musieć glancować nazod, przenoszą się tymczasowo do piwnicy. Że czasem jeden drugiemu, tak po sąsiedzku, tak po ludzku, zawiści. Że choć mogłoby być lepiej, tak jest dobrze.
Kibel to je kibel. Ale kibel to nie je haziel. Proste
Henryk Paweł Utrata nigdy nie planował, że zostanie politykiem. Przede wszystkim, nie miał zostać górnikiem. Jak ojciec, hajer z KWK Piast, który w 1971 roku przywiózł z szychty do domu saperkę. Z nią w rękach odkopywał uwięzionego w zawalonym chodniku Alojzego Piontka, tego słynnego Piontka, który przeżył katastrofę w kopalni Mikulczyce-Rokitnica i pod ziemią przetrzymał 158 godzin.
- Tata powiedział mi, że mogę być, kim chcę. Każdy zawód mogę sobie wybrać, ino nie górnika - opowiada Utrata.
Został strażakiem, skończył Szkołę Główną Służby Pożarniczej w Warszawie, później dołożył do tego dyplom z organizacji i zarządzania na Uniwersytecie Śląskim, skończył też ochronę środowiska na Politechnice Łódzkiej. W latach 80. udzielał się w samorządzie osiedlowym w Bojszowach. Wtedy była to jeszcze dzielnica wielkich Tychów, wchłonięta przez nie na kilkanaście lat.
- Na jakimś zebraniu z władzami Tychów dyskutowano, co zrobić w Bojszowach, żeby we wsi żyło się lepiej. Podniosłem rękę, powiedziałem: "Zróbcie w końcu park, to będzie gdzie na spacer pójść". Jeden radny z Nowych Bojszów, Alfons Sosna się nazywał, powiedział na to: "Ja, tyn synek sie nom prziydo" - wspomina Utrata. No i "sie prziydoł". Na początku lat 90. uczestniczył w reaktywowaniu gminy Bojszowy. W 1991 roku bojszowioki znów wybiły się na niepodległość.
Jeszcze dziesięć lat temu było tu górnicze eldorado. Sążniste daniny do budżetu Bojszów wpłacała kopalnia Czeczott, przedsiębiorcza społeczność, zamiast przejadać górnicze pieniądze, pobudowała kanalizację, oczyszczalnię ścieków, a wójtowi marzyło się nawet uzdrowisko z solankami. Prawie 10 lat temu gruba padła jak pies i w Bojszowach zostały po niej tylko ankry we wnętrzu neoromańskiego kościoła Narodzenia św. Jana Chrzciciela. Śląski standardzik, można by rzec. Ale wbrew tej ponurej śląskiej matrycy, Bojszowy bez dymiącej żywicielki szybko stanęły na nogi. Między innymi dzięki… gorolom. Dziś wieś jest jednym z demograficznych fenomenów w pustoszejącym, jak akademiki w wakacje, województwie śląskim. W 2005 roku mieszkało tu 6,5 tys. osób. Pięć lat później - ok. 7 tys. Dziś liczba ludności zbliżyła się do 8 tysięcy. Gdyby Katowicom przez minioną dekadę rosło w tym samym tempie, dziś miałyby jakieś 400 tys. mieszkańców. Ale wielu katowiczan woli mieszkać w Bojszowach. Ściągają tu też z Małopolski i świętokrzyskiego - domy budują i mówią, że tak odpicowanej wsi nigdzie nie widzieli.
- Czysto, zadbane tu, a ludzie życzliwi. Niebo - mówią Agnieszka i Łukasz Michtowie. Do Bojszów przygnało ich z kieleckiego. Dziecko w wózku, z którym spacerują, kiedyś będzie im wdzięczne. W przedszkolu, które wójt zamierza w Bojszowach postawić, pewnie nauczy się godać i odróżniać na przykład kibel od haźla szybciej od swoich rodziców.
- Na początku nic nie rozumiałam. Kibel kartofli? Jezu, jaki kibel? - uśmiecha się Agnieszka. Sąsiad zza płotu wzdycha, chyba z wyrozumiałością dla czcigodnych goroli, swoich już trochę, po prawdzie. - Kibel to je kibel. Ale u nos to nie je haziel - ze znawstwem wtrąca się w dyskusję. - Teraz już wiem, że to wiadro jest - odpowiada Agnieszka. - Kibel to je kibel - poprawia bojszowiok. No właśnie.
Łukasza też trochę dziwi ta śląska melodia. A gdy, schodząc na politykę, oznajmia, że może lepiej, tak zdrowiej by było, żeby wójt miał konkurenta, bojszowiok zza płotu jakoś niespokojnie przestępuje z nogi na nogę. On wie i pamięta, jak cztery lata temu Utracie konkurenta zmontowała opozycja. Było trochę gadania, że gmina powinna być bardziej samorządna, że decyzje to mógłby podejmować nie wójt solo, tylko mieszkańcy kolektywnie, za pomocą na przykład konsultacji społecznych. Andrzej Knopek, który z Utratą rywalizował, tłumaczył, że Bojszowy potrzebują nie tylko napływu świeżej gorolskiej krwi, ale i inwestorów, którzy mocniej wsparliby budżet. Bojszowioki posłuchały, poszły do urn i wybrały Utratę większością 72,5 proc. głosów. Gdy w 2006 roku startował sam, dostał ponad 85 proc.
Wójt nie przerasta. Bo ziemia ważniejsza od wójta
Alojzy Lysko, wielki bojszowiok, piewca i znawca tej i całej śląskiej ziemi kartkuje ankiety, w których pytał mieszkańców gminy o ich tradycje, zwyczaje i orientację historyczno-kulturową.
- Jedno pytanie brzmi: "Proszę wymienić postacie historyczne związane z miejscem, w którym mieszkasz". Jeszcze nie liczyłem dokładnie, ale wśród wskazań często pojawia się nazwisko wójta. Ludzie go naprawdę cenią - podkreśla pan Alojzy. - Za co go cenią? Ślonzok powinien wiedzieć, z czym wyjść do ludzi. Z gadaniem nie za bardzo, ale jak coś robisz i umiesz, to plon w końcu zbierzesz.
Tym bardziej, że w Bojszowach nie brakuje środowisk opiniotwórczych. Są pszczelorze, gołębiorze, wędkorze, modelorze, są strażacy, rady parafialne i emeryci.
- On im nigdy nie odmawia. Zdarzało się, że krytycy Utraty mówili: "Wyciągają rękę, on ich kupuje, a potem te pieniądze przeżera się na grillach". No dobrze, ale jak to integruje te społeczności, a koszty są niewielkie - zaznacza Lysko.
Z tego wszystkiego, zdaniem pana Alojza, wynika uniwersalna prawda o polityce, paradoksalnie objawiona w iście antypolitycznym środowisku: "Wieś ważniejsza od wójta, miasto ważniejsze od prezydenta, kraj - od premiera i całej Rady Ministrów". Co poradzić, że brzmi jak żywcem wyjęta z socjalistycznego manifestu. To przecież prosta historia.
- Klucz w tym, że Utrata nie przerasta ponad Bojszowami, jak przerastają nad państwem ci, od których kiedyś uciekłem (Lysko był krótko posłem na Sejm) - mówi Lysko. - Ale mam też do niego zarzuty i postulaty: niech wesprze w końcu edukację regionalną w szkołach, bo jej nie ma, brakuje pieniędzy. Marzy mi się też Dom Śląski w Bojszowach - nie skansen, ale miejsce poświęcone lokalnej i regionalnej kulturze, tradycjom i historii. Ze swoją ojczyzną trzeba rozmawiać, a żeby rozmawiać trzeba jej słuchać, a żeby słuchać - trzeba znać.
Tych historii, prawdziwie śląskich, z całym bagażem śląskiego pogmatwania i niejednoznaczności, Alojzy Lysko opowiedział już bojszowiokom bez liku. Swoją opowieść, wyjątkową snują inni, jak choćby Józef Kłyk, tyż bojszowiok, filmowiec, twórca śląskich westernów, jeden z pomostów między Śląskiem i dawnym Dzikim Zachodem, gdzie ponad 150 lat temu osiedlili się Ślązacy. A święto głupców? Będzie, jak być musi, zaś w poniedziałek wszystko wróci do normy. Omy na rowerach, kołocze na parapetach i tak aż pierwszy śnieg spadnie. Na jakimś obrazie to wszyscy widzieliśmy. Raczej u Ociepki niż u Boscha, choć z tym Śląskiem to nigdy. Nigdy nic nie wiadomo na pewno.
Wideo: Arkadiusz Ławrywianiec