Bóg, Honor, Ojczyzna. Ale honoru już nie ma
Jeszcze przed II wojną światową posługiwano się w Polsce hasłem: „Bóg, Honor, Ojczyzna” jako swego rodzaju dewizą, określającą narodową tożsamość Polaków. Była to spuścizna ojczyźnianych walk o wolność i niepodległość.
Jednym z ostatnich przedstawicieli rządu Rzeczypospolitej w 1939 r., który powołał się na honor, by powiedzieć stanowcze „Nie!” Hitlerowi, był premier Józef Beck. Echo tej postawy przeniosło się w czasie II wojny światowej, zwłaszcza na Zachodzie, na polskie zbrojne fronty walki o przywrócenie Polsce niepodległości.
Hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” wyśmiewano w Polsce Ludowej, bo w niczym nie definiowało polskości. Ten narzucony Polakom twór państwowy nie pasował do żadnego elementu tego hasła. Bóg został uznany za wytwór chorej wyobraźni, bo nie mieścił się w jedynie słusznym „naukowym poglądzie na świat”. Kto się przyznawał do wiary w Boga, był traktowany jako niedouczony prostak, fanatyk i w rezultacie szkodnik społeczny. Walka z Bogiem była totalna. Każdy przejaw publicznej religijności był piętnowany, zaś osobom związanym z partią komunistyczną nie było wolno praktykować wiary.
Honor należał się tylko przywódcom partyjnym: Leninowi, Stalinowi, Marksowi i Engelsowi, ale także lokalnym przywódcom partyjnym, w każdym państwie tzw. demokracji ludowej, których portrety wisiały we wszystkich urzędach państwowych. Honor w tamtych czasach w stosunku do normalnych obywateli nie istniał i nie był do niczego potrzebny, gdyż nie był on związany z naturalną godnością człowieka, ale tylko z uznaniem jego osoby za godną wspierania systemu władzy. Tylko ci byli ludźmi honoru, przy czym honor to nie było już to samo, co kiedyś. Ideologia tamtych lat umiała sprytnie nadawać zupełnie inne znaczenie słowom, które dotąd, w normalnym obiegu, oznaczały coś zupełnie innego. W tej konwencji ludźmi honoru byli przodownicy pracy, piewcy dobrobytu socjalistycznego państwa, wyznawcy ideologii marksistowsko-leninowskiej i nikt inny.
Także słowo Ojczyzna nie było tożsame z wizją Polski niepodległej. Przecież tamta przedwojenna była nasza, zaś ta powojenna była zniewolona. Wprawdzie był polski rząd, parlament, władze lokalne, ale to wszystko podlegało obcej władzy, która wprawdzie mieniła się naszym przyjacielem, a w gruncie rzeczy traktowała nas jak niewolników.
Polska Ludowa nie była w pełni naszą Ojczyzną, ale my zostaliśmy Polakami, wiedząc, że nadejdzie dzień, kiedy powrócimy do siebie jako ludzie wolni, wyzuci z ideologicznej niewoli i obcego dyktatu.
Zdarzyło się jednak, że co do skali zła, kłamstwa, wyzysku, poniżania ludzkiej godności, przelała się miara, powodując bunt wielu milionów zwolenników „Solidarności”. Ona upomniała się nie tylko o wyższe płace ludzi pracy, ale przede wszystkim o poszanowanie ludzkiej godności i przywrócenie im praw, związanych z ich człowieczeństwem, a nie tylko z rezultatami ich niewolniczej pracy.
Któż mógłby się spodziewać, że dziś, chętnie nadużywa się hasła „Bóg, Honor, Ojczyzna”, a równocześnie dzieli się Polaków na lepszych i gorszych. Ci, co rządzą, są „cacy”, a opozycja jest „be”. Gdyby ten podział na dwa sorty był pomysłem jakiegoś wypaczonego, pseudopatrioty, można by przejść nad tym do porządku dziennego. Ale jeśli takie stwierdzenia padają z ust prezydenta RP i faktycznie rządzącego polską polityką posła partii, która wygrała wybory, rodzi się pytanie, czy rzeczywiście jesteśmy krajem wolnym, czy znaleźliśmy się w państwie panów i niewolników, w którym hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” stało się pustosłowiem.
Potrzebny jest głęboki zamysł nad nami samymi i nad tym, co się z Polską dzieje, bo zaczynamy mieć obawy, że ją spychamy do ogona Europy, stawiając tylko na siebie, biorąc, co się da od innych, sami niczego innym nie dając. Zamykamy się w klatce egoizmu, który powoduje erozję ludzkiej wrażliwości na cudzą biedę i unicestwia zmysł moralny w człowieku.