Bo do roślin trzeba przecież mówić
By udać się w podróż po odległych kontynentach, wcale nie trzeba ruszać się z miasta – wystarczy wybrać się do Palmiarni Poznańskiej. Jest jak tajemniczy ogród w domu ze szkła...
Do pracy tutaj trzeba mieć powołanie. To nie jest jak uprawa pomidorów. Tu do każdej rośliny trzeba podchodzić indywidualnie – mówi Leszek Dezor.
Pracuje w niej 15 lat, ale ogrodnictwem zajmował się już w połowie lat 70. O roślinach wydaje się wiedzieć wszystko, dlatego dobrze jest mieć go za przewodnika. W końcu w Palmiarni Poznańskiej, zajmującej dziesięć pawilonów, jest ich łącznie już ponad 17 tysięcy! A przecież każdego roku do kolekcji dołączają kolejne okazy... Do udostępnionej części trafiają one ze szklarni mieszczących się na zapleczu, w których znajdują się sadzonki. Jak utrzymać w ryzach tak ogromny obiekt? Kierownik przyznaje, że to praca, która wymaga nie tylko pasji, zaangażowania i – po ludzku – miłości do roślin. To również ciągłe, systematyczne pogłębianie wiedzy na temat ich fascynującego świata. W takim miejscu jak to, nie może być mowy o rutynie.
Z Leszkiem Dezorem spotykamy się w centralnym pawilonie roślinności subtropikalnej. Jego dzień w pracy zwykle rozpoczyna się jak w szpitalu – od porannego, dwugodzinnego obchodu, zanim przyjdą zwiedzający. Wtedy to pracownicy, często z trzydziestoletnim stażem, mają przydzielone zadania w konkretnych pawilonach. A w tych ciągle jest coś do zrobienia. Tu trzeba coś podlać, tam trzeba coś dosadzić, przywiązać, oczyścić, dociąć...
– Jak roślina gorzej wygląda, to trzeba zobaczyć, co jej jest – mówi kierownik, odruchowo rozglądając się po pnączach.
Kontrola tak zróżnicowanego ogrodu to podstawa, szczególnie jeśli znajdują się w nim rośliny wiekowe lub – jak określa je Leszek Dezor – pomnikowe.
– W każdym pawilonie znajduje się przynajmniej kilka roślin, które mają po 100, a nawet 200 lat – podkreśla.
W strefie kserofitów starego i nowego świata, czyli roślin przystosowanych do życia na wyjątkowo suchych terenach, można zobaczyć choćby australijską macrozamię, która najpewniej obchodzi w tym roku 250. urodziny.
– Co ciekawe, to gatunek odporny na ogień. W przypadku pożaru, palą się tylko jej liście. Po pożodze znów wraca do życia – zauważa kierownik.
Zaawansowany wiek i odporność na żywioł to niejedyne ciekawostki związane z roślinnością Palmiarni Poznańskiej. Ma ona swój niezaprzeczalny charakter, a nawet charakterek... Tak jak Ficus altissima.
– Ktoś mógłby powiedzieć: fikus jak fikus. Ale to jest prawdziwy dusiciel. Kiedy rosła obok niego palma, oplótł ją i zupełnie zadusił – opowiada Leszek Dezor, pokazując jej niewielkie pozostałości.
Ale takich wyjątkowych okazów jest tu przecież o wiele więcej. Niektóre z nich imponują przede wszystkim rozmiarami. Dobrym tego przykładem są olbrzymie liście drzewa makaranga, które w ciągu roku potrafi urosnąć nawet do ośmiu metrów. W palmiarni niemal dotyka szklanego sufitu.– Tu rośliny bardzo szybko rosną, a co za tym idzie, mogą zabierać światło tym mniejszym – tłumaczy mój przewodnik. – Żeby nie powstał busz, trzeba na bieżąco je przycinać. A tutaj to nic innego jak praca na wysokościach.
W każdym pawilonie znajduje się przynajmniej kilka roślin, które mają po 100, a nawet 200 lat
Codziennie wykonuje ją dwóch wyspecjalizowanych pracowników na linach. Zdaniem kierownika, w takich obiektach jak ten, owiane złą sławą chwasty to akurat najmniejszy problem...
Jednym z cenniejszych unikatów poznańskiego obiektu jest Cocos nucifera, czyli inaczej palma kokosowa, która od lat owocuje tu okazałymi kokosami. Kierownik nie ma wątpliwości, że to wyjątkowy okaz, najprawdopodobniej jedyny taki w skali całego kraju. Od niego już tylko kilka kroków dzieli nas do Theobroma cacao – kakaowca, który jest tylko jednym z wielu uprawianych tu roślin „użytkowych”.
– Nieco dalej jest kawa, liść laurowy, goździk, pieprz... – wylicza Leszek Dezor, którego nagle zagłuszają dwie rozkrzyczane papugi Ary. Są tu gospodarzami od lat, choć to niejedyne mieszkające tu zwierzęta. Palmiarnia Poznańska może pochwalić się też okazałym akwarium ze słodkowodnymi rybami. Ponadto w każdym z pawilonów znajdują się jaszczurki i ropuchy, które, jak zauważa kierownik, cieszą się wielką popularnością zwłaszcza wśród najmłodszych gości. Znalazło się nawet miejsce na... kury, które akurat w takim miejscu jak palmiarnia prezentują się wyjątkowo egzotycznie.
Przechodzimy do części prezentującej podszycie lasu tropikalnego, pełnej bujnie rosnącej paproci i licznie kwitnących storczyków hodowanych na zapleczu. Można było spodziewać się dusznego klimatu, jednak na miejscu okazało się być wyjątkowo przyjemnie. Upał w palmiarni w okresie lata to jeden z największych mitów na temat tego obiektu, niesłusznie odwiedzanego rzadziej w okresie wakacji. – W niektóre dni na zewnątrz jest o wiele cieplej niż tutaj – zapewnia Leszek Dezor. – Tym bardziej, że wysokie rośliny cieniują.
W strefie sawanny zatrzymujemy się przy rzadkim okazie Hioforby butelkowej, która kształtem przypomina okazały wazon. Tuż obok niej rośnie 150-letni baobab.
– W bardzo podobnym chowali się Staś i Nel z „Pustyni i w puszczy”, tylko tamten był nieco większy – przypomina kierownik.
Pomiędzy drugim a trzecim pawilonem znajduje się ekspozycja roślin owadożernych, która co wrażliwszym zwiedzającym może zmrozić krew w żyłach.
– Muchówki, kapturnice czy dzbaneczniki wymagają wiele uwagi. Trzeba bardzo pilnować, żeby nie przesuszyć podłoża, ponieważ ich naturalne środowisko to tereny bagienne – podkreśla inżynier, dodając, że każdego sezonu w zbiorach pojawiają się gatunki, których trzeba się „nauczyć”.
Właściwe utrzymanie niektórych roślin staje się szczególnie trudne w okresie zimowym. Kiedy dni stają się krótsze, wówczas z pomocą przychodzi sztuczne doświetlanie pracujące nad rośliną przez 12 godzin. Na szczęście nie potrzebuje go mijany przez nas hiszpański dąb korkowy, którego kora doskonale nadaje się do produkcji korków do butelek.
– W palmiarni pojawił się dwanaście lat temu. Z uwagi na gabaryty musiał być stawiany górą do środka – wspomina Leszek Dezor, zaraz później pokazując imponującą kolekcję kaktusów.
– Potocznie nazywa się go „fotelem teściowej” – śmieje się ogrodnik, pokazując rosnącą nieopodal agawę, która w królestwie roślin jest jak Feniks z popiołów. Kiedy zakwitnie, to ginie, by znów odrodzić się na nowo...
Z obserwacji ogrodnika wynika, że poznaniacy odwiedzają palmiarnię coraz częściej (w ostatnich latach do 170 tys. osób rocznie), choć popularnością cieszyła się od zawsze. Jej historia rozpoczyna się w 1911 roku i jest nierozerwalnie związana z parkiem Wilsona, który – o czym nie każdy wie – z początku pełnił funkcję ogrodu botanicznego. Niewiele później na terenie obiektu powstało pierwsze publiczne akwarium w Polsce, w którym można było zobaczyć egzotyczne ryby akwariowe. Do połowy lat 80. palmiarnia, kierowana przez 50 lat przez najważniejszą osobę w jej historii, dyrektora Zbigniewa Wągrowskiego, sukcesywnie rozrastała się, aż w 1982 roku podjęto decyzję o jej gruntownym remoncie.
– Palmiarnia w obecnym kształcie funkcjonuje od lat 90. – mówi dr Przemysław Szwajkowski, dyrektor palmiarni. – Zabytkowa ściana z kaskadą dla karpi koi pozostała po starych pawilonach, natomiast całość obiektu została obudowana nową szklarnią. Był to bardzo ważny moment dla jego współczesnej historii.
O losach Palmiarni Poznańskiej w okresie wojny opowiadał Michał Śmiłowski, zastępca dyrektora ds. organizacyjnych i parku.
– W roku 1941 podczas nalotu uszkodzone zostało oszklenie pawilonów, jednak Niemcy dość szybko je uzupełnili.
Dyrekcja nie posiada jednoznacznych informacji na temat tego, kto kierował palmiarnią w tamtym okresie, choć pewne jest, że pracowali w niej Polacy. Wiadomo jednak, co działo się z palmiarnią w czasie wyzwalania miasta spod okupacji. Była zima, a na skutek tamtych wydarzeń obiekt nie miał praktycznie żadnej szyby. W rezultacie prawie cała kolekcja zamarzła, poza nielicznymi roślinami, jak choćby rosnącą do dziś w pawilonie drugim oliwką europejską.
– Dwóch polskich palaczy utrzymywało ogień pod piecami w kotłowni. Wszystko po to, by chociaż system grzewczy udało się ocalić. Dzięki ich pracy można było oszklić palmiarnię na nowo i już rok później znów zaczęła działać. W jej historii ci ludzie są prawdziwymi bohaterami – twierdzi Śmiłowski.
Jak przyznaje dyrektor Szwajkowski, obecnie najtrudniejszym wyzwaniem w utrzymaniu palmiarni jest jej bieżąca konserwacja, tym bardziej że pawilony szklarni liczą już 30 lat.
– Od kilku lat planowana jest ich kompleksowa przebudowa. Pieniądze chcemy uzyskać m.in. z Unii Europejskiej – mówi dyrektor.
Nie mniejszym problemem jest kwestia żywotności roślin znajdujących się na terenie obiektu. Dyrekcja zabiega o ich opiekę, restrykcyjnie dobierając pracowników z obsługi.
– To muszą być ogrodnicy, którzy mają doświadczenie w zajmowaniu się roślinami egzotycznymi, chociażby storczyków – tłumaczy dr Szwajkowski. – One wymagają fachowej obsługi, odpowiedniego podlewania, nawożenia, oprysków. Z pewnością nie przypomina to pracy w zwykłym ogródku...
– Pracujemy nad podniesieniem frekwencji w palmiarni. Przede wszystkim planujemy zwrócić się w kierunku grup zorganizowanych – odpowiada dyrektor, zapytany o przyszłość. – W przygotowaniu jest nieodpłatna oferta dydaktyczna. Ma ona być kompleksowa na tyle, by nawet nauczyciel, który nie zna naszej kolekcji, miał gotowy materiał do przeprowadzania zajęć.
To niejedyne plany dyrekcji – w najbliższych latach będzie zabiegać o znaczne poszerzenie części akwarystycznej, a to najpewniej oznacza dobudowanie nowych obiektów, m.in. akwarium łukowego.
– Chcemy prezentować zbiory przyrodnicze w możliwie najbardziej plastyczny sposób. Być może zwrócimy się też w stronę zbiorów paleontologicznych. Współpracę w tym zakresie podjęliśmy już z Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza – mówi Szwajkowski. Obecnie odbywa się coraz więcej wystaw czasowych, które, jak przyznaje dyrektor, przyciągają tłumy. Ostatnia prezentowała muszle morskie, minerały i skamieniałości. Szwajkowski nie ma wątpliwości, że zarządzana przez niego Palmiarnia Poznańska nie ma sobie równych w skali kraju, a nawet może konkurować z innymi obiektami tego typu w Europie.