Błoto, pot, łzy, euforia [WIDEO]
Biegi ekstremalne są coraz popularniejsze. Dlaczego? Odpowiedzi szukałem na największej imprezie tego typu - Runmageddonie. W drużynie DZ.
Gdy przypadkiem w trakcie biegu dopadnie cię chwila refleksji, to mówisz sobie: „Łał, właśnie zrobiłem wszystko zupełnie na odwrót”. Normalnie człowiek unika wysiłku, brudu czy niebezpieczeństw. Z punktu A do punktu B najlepiej iść najkrótszą drogą (dobrze gdyby była asfaltowa), a przeszkody ominąć. Tak nakazywałaby logika. Tutaj gdy widzisz kawałek prostej drogi, to możesz być pewien, że twoja stopa na niej nie postanie.
Najpewniej skręcisz tuż przed nią w szuwary, żeby robić kółka po pas w wodzie z workiem piasku na plecach. Chciałem się dowiedzieć dlaczego ludzie to robią. Co jest takiego w ekstremalnych biegach, że potrafią przyciągać tysiące osób, które z własnej woli poddają się takiemu wysiłkowi, ryzykując przy tym nie tylko zakwasy i kilka siniaków, ale nieraz i cięższe kontuzje. Po co?
Odpowiedzi szukałem na ostatnim Runmageddonie w Zabrzu. Największy cykl biegów z przeszkodami w kraju i to na moim podwórku. Głupio byłoby nie spróbować. Skompletowaliśmy drużynę „Dziennika Zachodniego”. Razem ze mną biegła jeszcze redakcyjna koleżanka Kasia Kapusta i nasi przyjaciele oraz Czytelnicy: Sandra Glińska, Iwo Konopek i Łukasz Danecki. I od razu kilka słów na ten temat. To jest sport zespołowy.
Jasne, na trasie zawsze znajdzie się ktoś obcy, kto poda pomocną dłoń, użyczy pleców itd. Ale własna drużyna to zupełnie inna sprawa. Odrobina komfortu w tym niekomfortowym otoczeniu i gwarancja, że nie zostaniecie sami. Bez drużyny ani rusz, a moja spisała się na medal!
Stanęliśmy razem na starcie classika, czyli formuły, która zakłada 12-km dystans i ponad 50 przeszkód. W teorii. W praktyce ostatnia edycja Runmageddonu w Zabrzu okazała się najtrudniejszą na tym dystansie. Przeszkód było blisko 90, kilometrów nieco więcej niż 12, a zimno i deszcz dodatkowo uatrakcyjniły potyczkę. Wielu zawodników porównywało ten konkretny bieg do hardkora, czyli Runmageddonu na dystansie 21 km. Idealny bieg na debiut.
O organizacji RMG powiedziano już wiele. Bez kurtuazji - to jest majstersztyk. Pierwsze biegi oglądałem jako kibic i już wtedy byłem w szoku jak przygotowana jest trasa. Kreatywność w wymyślaniu przeszkód to jedno. Rozmach i profesjonalizm w ich przygotowaniu to drugie. Powiem tylko, że podczas pierwszej edycji na szczycie hałdy stanął czołg. I to nie była najdziwniejsza rzecz, jaką tam widziałem. Cała trasa jest idealnie oznaczona, przy przeszkodach czekają wolontariusze. Do tego cała baza zawodów: szatnie, prysznice, ogrzewalnia, strefa gastronomiczna. No i sprawność działania w sieci. Kilka kliknięć i dowiesz się wszystkiego co musisz.
Ale do rzeczy. Startujemy. Emocje buzują już od samej atmosfery. Wybiegamy z kłębów dymu z okrzykami na ustach. I uśmiechami. Jak na razie. Bieg stopniuje poziom trudności. Zaczyna się od niskich murków, basenu z wodą po kolana, jakiegoś płotu. Potem trochę biegniemy w rowie wypełnionym wodą, trochę w lesie. Pojawia się nieco błota, trzeba przenieść jakąś oponę, wspiąć się na jakąś ściankę. Wszyscy są w szampańskich nastrojach, dowcipkują: „To kiedy będą te przeszkody?”, „Te barierki to górą czy dołem? Mogę i tak, i tak”.
I sam nie wiem, w którym momencie ta piknikowa atmosfera zmieniła się w myślenie tylko o jednym. „Byle do przodu, byle do przodu”. Bo nagle stajesz pod kilkumetrową ścianą (którąś z kolei), przemoczony i zmarznięty, z kilkoma kilogramami błota na sobie i poobdzieranymi rękami. I musisz się na nią wspiąć. I myślisz sobie, że te dowcipy z początku biegu były bardzo dawno temu.
Oczywiście to nie jest tak, że bieg przestaje cię bawić. Nie, to wciąż jest niesamowita przygoda. Trudno ją zdefiniować, ale to trochę jak połączenie dziecięcej zabawy (kiedy mama mówiła, żeby nie wchodzić do kałuży, a ty nie dość, że do niej wlazłeś, to jeszcze się wytarzałeś i wciągnąłeś tam brata) z całkiem dorosłym wyzwaniem, które ma ci pokazać, ile jesteś w stanie znieść. Rozrywka jest więc cały czas, ale w pewnym momencie dochodzi do ciebie, że równocześnie to całkiem poważna sprawa. Nie dlatego, że coś może ci się stać, ale dlatego, że nie chcesz zawieść sam siebie.
Kiedy przed startem pytałem Jara Bienieckiego, prezesa Runmageddonu, na co powinniśmy być gotowi, odpowiedział: „Na to, że już na trasie, dowiecie się, że nie ma przeszkody, której nie pokonacie. Nawet jeśli wcześniej myśleliście inaczej”. I miał rację. Przed każdą kolejną ścianą myślałem, że to na niej polegnę. A nawet jeśli nie, to nie będę w stanie już choćby doczołgać się do następnej. Ale się myliłem. Po każdej przeszkodzie była kolejna, jeszcze trudniejsza. I kolejna, i kolejna. Aż do mety. I wbrew swoim własnym oczekiwaniom nie poległem na żadnej.
Ostatnie pokonywałem już z mieszanką złości i euforii. Euforii, bo metę już widać, a złości, bo na drodze do niej leży jakaś opona czy kontener z lodem. Ale wtedy już wszyscy wiedzieliśmy, że to tylko formalność. Uczucia wbiegnięcia na metę, ani satysfakcji, która dociera do was po opadnięciu adrenaliny, nie będę opisywał, bo nie ma to sensu. Powiem tylko, że z żadnych siniaków, stłuczeń i rozcięć nie byłem tak dumny.
- Pierwszy bieg, po którym emocje nie opuszczały mnie jeszcze długo. Chce się więcej - mówi Sandra z naszej drużyny. - Obawiam się, że to będzie uzależniające - dodaje Iwo.
Ale co z pytaniem z początku? Po co? Najpierw zadawałem je innym. Jednoznacznej odpowiedzi nie dostałem. „Dla siebie”, „żeby się sprawdzić”, „bo to lubię”. Najczęściej jednak padała: „właściwie to nie wiem”. Nie przejąłem się tym jednak, bo uznałem, że sam sobie odpowiem na to pytanie na mecie. I wiecie co? Ja też nie wiem. Ale teraz taka odpowiedź już w zupełności mnie satysfakcjonuje. Bo pytanie nie powinno brzmieć „dlaczego”, a „dlaczego nie?”.