Blackout, kiedyś dwudziesty stopień zasilania
Właśnie przeczytałem, że w lipcu, gdy będzie goręcej niż kiedykolwiek, może się nam zdarzyć blackout, czyli wyłączenie prądu.
Największe ryzyko utraty zasilania nastąpi między godziną trzynastą a czternastą, a więc w sumie żaden blackout, bo jasno, jak to w dzień. Może się jednak zdarzyć, że naprawa awarii się przeciągnie i doznamy tego, czego już od lat nie było, a za czym tęsknię skrycie.
Dawno, dawno temu, w latach 80 i 90 ubiegłego wieku, gdy Lato z Radiem charczało klarnetową polką, rozgrzany asfalt wylewał się na zapadnięty krawężnik, a autobusy śmierdziały olejem, wyłączenia prądu można było w ogóle nie zauważyć.
Nikomu nie piknęła komórka podpięta do ładowarki, babcia dalej gotowała na gazie, a zegar tykał na baterie. Blackout objawiał się dopiero wieczorny, gdy nagle całe miasto gasło, a jedyną świetlistą plamą pozostawał dworzec główny.
„Dwudziesty stopień zasilania” uwielbiałem z kilku powodów - zwalniał z obowiązku odrabiania zadania domowego, mogłem otworzyć okno i zacząć w absolutnej, bez-telewizyjnej ciszy grać na fortepianie dla całej dzielnicy, z wielką satysfakcją, bo tylko ja miałem fortepian, coś, co działało po ciemku i czego bez światła potrafiłem użyć.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień