Biskup Tadeusz Pieronek: Bajka o wyspie wolności
Pewien wódz, rządzący państwem należącym do szerszej grupy państw, powiązanych umowami, niezadowolony z powodu wymagań stawianych przez członków tej grupy wobec jego kraju, doszedł do wniosku, że w trosce o dobro obywateli powinien wziąć sprawę w swoje ręce i urządzić państwo według własnego pomysłu.
Troszcząc się o swoich poddanych i biorąc pod uwagę, że istniejąca sytuacja stwarza dla nich zagrożenie, zapewnił poddanych, mieszkających w Europie, że już niebawem znajdą się oni na wyspie wolności i tolerancji, co część społeczeństwa przyjęła z radością, a inni, małej wiary, z zakłopotaniem.
Skąd to zakłopotanie? Ponieważ najpierw nie byli w stanie zrozumieć, dlaczego na wyspie. Do tej pory ich państwo było na kontynencie europejskim i aby zostać wyspą, musi się chyba oddzielić od niego głębokim morzem, by stać się wymarzonym, sielskim i pięknym zakątkiem, swego rodzaju rajem na ziemi, do którego państwa, z którymi były wiązane nadzieje na przyszłość, po prostu mentalnie nie dorosły.
Wódz będzie mógł zmienić konstytucję, poprawić każdy wyrok, ustawić w kącie opozycję. Zawsze w trosce o podwładnych...
Twórcy idei tej wyspy musieli mieć świadomość, że poprze ich opinia publiczna, która z radością przepłynie na to nowe miejsce, bo mieszkanie na wyspie jest atrakcyjne, przyjemne i pożyteczne. Na uzasadnienie tego poglądu wystarczy spojrzeć na turystów, którzy wybierają wyspy na odpoczynek ze względu na to, że są odizolowane od świata, co pozwala na ułożenie sobie życia na nich według własnych projektów.
Swoją drogą szkoda, że wódz nie pomyślał o oazie, która o wiele lepiej niż wyspa, kojarzy się z egzotyką, z palmami, ze smacznym kokosem, ożywczym źródłem wody, a ponadto jest miejscem bezpiecznym, bo otoczonym ogromną przestrzenią niedostępnej pustyni. Problemem mogłyby być śmiercionośne skorpiony i jakieś robale, ale to słaby wróg wobec armii narodowej, która jest tak silna, że odeprze każdego najeźdźcę, a cóż dopiero jakieś tam pełzające skorpiony, które na niezwyciężonej armii nie robią wrażenia.
Ten kraj ma się stać wyspą wolności, bo widocznie dotąd jej nie posiadał, a stęsknieni za nią obywatele, godząc się na osiedlenie ich na wyspie, wreszcie staną się ludźmi wolnymi, przepełnionymi radością i wdzięcznością dla wodza, któremu zaufali i będą mu posłuszni na każde wezwanie. Oczywiście z radością będą głosować na niego i legitymizować jego władzę, jako wybraną demokratycznie. Na wyspie wystawią mu wysoki pomnik, z daleka widoczny z morza.
Tak się może stać, bo wódz będzie mógł zawsze zmienić konstytucję, poprawić każdy wyrok, ustawić w kącie, albo nawet w więzieniu, opozycję, a także kogo tylko zechce, motywowany zawsze troską o podwładnych.
Chodząc po ziemi trudno sobie wyobrazić, by taka wizja była możliwa do realizacji w tak krótkim czasie. Przychodzi mi na myśl, że wódz ujrzał w głębokim śnie własną przyszłość, a zarazem przyszłość swoich poddanych i uznał ją za jasną wskazówkę do zbudowania nowej rzeczywistości. Ale czy to wystarczy, by do niej przekonać ludzi, potrafiących odróżnić sny od rzeczywistości?
Właśnie w odpowiedzi na to pytanie trzeba szukać morału tej bajki.