Biegł przez Alaskę dla psów. Mówili na niego: „krejzi” [rozmowa]
Michał Kiełbasiński z Łodzi w 33 dni przebiegł szlak gorączki złota na Alasce. Nocował pod gołym niebem na sankach przy 40 stopniach mrozu. Gotował śnieg i brakowało mu jedzenia. A wszystko dla bezdomnych psów.
Spał Pan na balkonie, zanim wyjechał na Alaskę. To pomogło w dostosowaniu się do 40-stopniowych mrozów, które tam były?
Temperatura to jedyna rzecz, na którą nie mogłem się przygotować. U nas 15 kresek poniżej zera to już klęska żywiołowa. Na moim balkonie okazało się, że nawet w śpiworze przy takiej temperaturze byłem „ugotowany”, musiałem się rozbierać. Prawda jest taka, że ani 10 stopni mrozu, ani 18 stopni, dla których specjalnie pojechałem do Suwałk, nie pokażą tego, co dzieje się przy 40-stopniowym mrozie. A takich temperatur doświadczałem każdego dnia i każdej nocy na Alasce.
Bagaż na Alaskę był duży?
Spakowałem tylko rzeczy, które były niezbędne do przetrwania. Nic więcej. Moim domem był śpiwór i sanki, nie wziąłem nawet namiotu, bagaż musiał być maksymalnie lekki, w końcu musiałem ciągnąć go w biegu przez pokryte śniegiem i lodem 1600 kilometrów. Gdy mówię o swoim bagażu, przypomina mi się „Gorączka” z Robertem De Niro i Alem Pacino. Jest taki fragment, kiedy obaj siedzą w knajpie i De Niro mówi, że jego życie to jedna walizka, którą musi spakować w pół godziny, a potem zniknąć. Moje życie tam wyglądało dokładnie tak samo. Co prawda, nigdy nie udało mi się spakować w pół godziny, ale tak naprawdę sanki były moją walizką, moim całym światem przez ponad miesiąc. Od tego, co miałem w sankach, zależało moje życie. Wziąłem maszynkę benzynową do gotowania, ubrania, śpiwór, kompas, termometr i jedzenie, choć nie na całą trasę.
Dlaczego nie na całą?
Chciałem pokonać szlak gorączki złota, który istnieje tylko przez dwa tygodnie w roku, czyli przy okazji największego wyścigu psich zaprzęgów, później jest zawiewany śniegiem. To nie była wycieczka krajoznawcza, tylko bieg na czas, nie mogłem zabrać jedzenia na całą wyprawę, bo ciążyłoby mi na sankach. Każda klamra czy sznurek są wtedy istotne. Jedyną rzeczą, której mogłem się pozbyć, było zatem jedzenie, dlatego miałem cały czas niedobory żywieniowe. Ale moje sanki z bagażem ważyły od ponad 30 do 42 kilogramów i to już było dużo.
To co Pan jadł?
Na sankach miałem liofilizaty, czyli aluminiową torbę ze sproszkowanym jedzeniem, do której nalewa się wrzątku, miesza, czeka kilka minut i udaje, że to strogonow. Posiłkowałem się tym, co zdobywałem po drodze od maszerów, albo ludzi mieszkających tam.
Często udało się kogoś spotkać na trasie biegu?
Część kanadyjska szlaku była bardziej cywilizowana od tej na Alasce. Tam co jakieś 100 km docierałem do osady albo małego miasteczka. Na szlaku po stronie Alaski przez setki kilometrów byłem sam. Zdarzało się, że przez ponad cztery dni nie widziałem człowieka. Ale kiedy już kogoś spotkałem, słyszałem: You are crazy (red. jesteś szalony). Nie wierzyli, że na własnych nogach, bez zaprzęgu czy sań śnieżnych, chcę pokonać szlak. Do swoich sanek miałem doczepione flagi polską i kanadyjską, więc biegnąc tak, musiałem wyglądać zabawnie. Zdarzało się, że zatrzymywali się jacyś maszerzy z sankami, bo takiego dziwoląga jak ja nie widzieli. Ale każdy był życzliwie nastawiony.
Ile dziennie pokonywał Pan kilometrów? Jak wyglądała trasa?
Marzyło mi się, żeby każdego dnia pokonywać 80 km. Ale gdybym spotkał tego faceta, który miał takie założenie, to kazałbym mu popukać się w czoło. Im dalej, tym było trudniej. Szlak był naprzemienny: łańcuch górski, zamarznięte jeziora i rzeki. Poruszałem się z prędkością 5,5 km na godzinę, odpychając się w biegu kijkami, jak narciarze biegowi. Dziennie pokonywałem średnio 50 km, ale bywały i takie momenty, kiedy zatrzymywałem się na jeden dzień i odpoczywałem. Maksymalny dystans, jaki pokonałem, to 67 mil, czyli ponad 100 km. Raz też biegłem całą dobę, bez snu, ale to z powodu niebezpiecznych warunków w górach. Na metę dobiegłem po 33 dniach, gdybym ten dystans pokonał idąc 1,5 km/godz., czyli w marszu, zajęłoby mi to dwa miesiące. Ale wszystko tak naprawdę zależało od warunków, albo od tego, czy miałem gdzieś po drodze jakiś dom traperski, w którym mogłem przenocować, bo normalnie nocowałem pod gołym niebem na sankach i w śpiworze.
Co na to niedźwiedzie i wilki?
Niedźwiedzi nie spotkałem, choć miałem profilaktycznie gaz do obrony. Nigdy nie widziałem też wilków, choć je słyszałem, ale wszyscy miejscowi mówili, że wilki za to doskonale mnie widziały i towarzyszyły w drodze.
Bieg nie był jednak tylko imponującym wyczynem sportowym i sprawdzeniem swoich umiejętności. Chodziło o zbiórkę pieniędzy dla psów w polskich schroniskach. Ile wpłacono?
Na razie jest ponad 20 tys. zł, ale mimo że już nie biegnę, specjalnie stworzone na ten cel subkonto będzie otwarte przynajmniej do maja, więc można wpłacać. Za każdy pokonany przeze mnie kilometr pieniążek, minimalnie można wpłacić jeden grosz, czyli w sumie 16 złotych. To nie są pieniądze, o które wstydziłbym się prosić.