Białostoczanin, który zawsze chciał udowodnić, że umie gotować. I odniósł sukces w MasterChef (zdjęcia)
Mariusz Kisiel z Białegostoku został Vice MasterChefem w ostatniej, dziesiątej edycji tego znanego telewizyjnego programu kulinarnego. Nam opowiada o swojej miłości do gotowania.
Jak się udała babka ziemniaczana, którą piekł pan (m.in. przy pomocy wiceprezydenta Rudnickiego) na białostockim Rynku Kościuszki, podczas 30. Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy?
Babka wyszła wyśmienicie. Gdy wyciągnęliśmy ją z pieca, boczek był bardzo fajnie zarumieniony, a sama babka ziemniaczana idealnie wypieczona. Myślę więc, że wiceprezydent Rudnicki, Mateusz Pietruszewski (uczestnik MasterChefa - red.) i ja, daliśmy radę. Gdy zaczęliśmy naszą babkę wydawać widzom, zniknęła w kilka minut. Smak każdy zachwalał.
Tarkowaliście ziemniaki na tarce, krew z paluszków się polała?
No tak. Trochę problemów było i delikatne zacięcia też były. Nie wiem jak tam u pana Rudnickiego, ale Mateusz i ja delikatnie przez tarkę mieliśmy paluszki przejechane.
A zgodnie ze sztuką, ziemniaki na babkę należy trzeć własnoręcznie na tarce czy można korzystać z różnych maszyn i maszynek?
Nie. Żadnych maszyn. Tradycyjnie tareczka połączona z siłą mięśni. Absolutnie żadnych maszyn, termomiksów, tylko tradycyjna metoda. Tarka plus sprawne posługiwanie się nią i siła rąk.
Czytaj również:
[polecane]20962525[/polecane]
Zapamiętam. Skoro już ustaliliśmy, co jest ważne przy pieczeniu babki, porozmawiajmy o sukcesie, jakim bez wątpienia był tytuł vice MasterChefa. Co to dla pana znaczy?
Zawsze chciałem udowodnić sobie, kolegom i przyjaciołom, że naprawdę umiem gotować, a gdy już znalazłem się w programie, nie myślałem, że zajdę tak daleko. Gdy zostało nas sześcioro, mieliśmy dwa szkolenia na temat kuchni śródziemnomorskiej. Prowadził je Michał Zakrajewski (szef kuchni z 25-letnim stażem) i one otworzyły mi oczy na gotowanie. Teraz, gdy stałem się bardziej popularny, ludzie do mnie piszą, pytają czy będę prowadził jakieś warsztaty kulinarne, czy przygotuję książkę z własnymi przepisami. Tak więc przede mną kwestia, co dalej i co dalej po MasterChefie. Na pewno coś wybiorę.
Czyta pan ogłoszenie o tym, że można zgłosić się do programu MasterChef i co? Od razu postanowienie, że startuję, czy trochę bitwy z myślami, bo nie wiem czy dam radę, czy nie ośmieszę się w programie, czy nie odpadnę po pierwszym odcinku? Co zdecydowało o decyzji: Tak, startuję!
O co w tym chodzi wiedziałem, więc strasznych dylematów nie było. Dwa lata temu próbowałem dostać się do MasterChefa, ale wtedy nie wyszło. Gdy przyszła pandemia i gastronomia całkowicie zamarła, zobaczyłem ogłoszenie o naborze i powiedziałem do żony: Kurczę, a może spróbowałbym jeszcze raz, może teraz się uda. A żona na to: Pewnie, że tak. Przecież umiesz gotować. Za każdym razem, gdy robimy jakieś przyjęcie czy grilla, wszyscy cię chwalą. Każdy mówi, że twoje jedzenie jest fenomenalne, więc dlaczego nie. Ja jestem za tym, żebyś startował. Próbuj, przecież gotowanie to twoja pasja.
Po takiej zachęcie odmowa oznaczałaby grzech śmiertelny, serię bolesnych zastrzyków albo jakąś bardziej wyszukaną, ale i bardziej dotkliwą karę…
(śmiech) Nie. Za to bardzo ucieszyłem się, że żona mnie wspiera w chęci startu w tym programie. Pomyślałem więc: raz się żyje, dlaczego nie? Nie obchodzi mnie czy ktoś będzie się śmiał z mego gotowania, bo w życiu trzeba próbować różnych rzeczy. Trzeba się spełniać, a jeżeli ktoś ma pasję, musi dążyć do jej realizacji, a nie oglądać się na to, co inni powiedzą.
Czytaj również:
[polecane]22283441[/polecane]
Dobrze, Mariusz Kisiel uczestniczy w eliminacjach, bo nie wyobrażam sobie, że ich nie ma. Co zdecydowało, że to właśnie pan wszedł do programu: wiedza kulinarna, umiejętności czy może łut szczęścia?
To jest tak, że najpierw wypełnia się kwestionariusz zgłoszeniowy, potem wysyła zdjęcia i przepisy swoich potraw. Jeśli jury uzna, że to interesujące, kandydat jest zapraszany do kolejnego etapu, w którym gotuje się na żywo we własnym domu. To jest taka konferencja z szefem kuchni, którym był właśnie Michał Zakrajewski i z reporterem, który sprawdza predyspozycje medialne kandydata. Jest też mnóstwo pytań od szefa kuchni, który sprawdza m.in. czy osoba startująca nie pracowała lub nie pracuje w profesjonalnej kuchni. Profesjonalne gotowanie od razu dyskwalifikuje. Można pracować w gastronomii, jako barman, kelner, menadżer, ale nie wolno być zawodowym kucharzem. Bo MasterChef to z jednej strony program dla amatorów, ale dla amatorów z pasją, którzy jakiś poziom w gotowania osiągnęli. Osoba, która nie potrafi nic ugotować, nie dostanie się do programu.
Jest pan już w programie, dostaje pierwsze zadanie i… Przerażenie, pustka w głowie i gonitwa myśli czy też chłodna kalkulacja: jeśli nie ja, to kto to ugotuje? Przecież potrafię.
Miałem, teoretycznie, proste zadanie, bo kazano mi zrobić danie z makaronu. A z makronu można zrobić wszystko – od spaghetti bolognese zaczynając. Ja postanowiłem zrobić coś, co często przygotowywałem w domu, a więc makaron z owocami morza, czyli z krewetkami, mulami. I kiedyś w domu, jeszcze przed MasterChefem, dodawałem do tego jogurt. Gdy o tym wspomniałem, Michel Moran parsknął śmiechem i powiedział: Mariusz, nie. Makron lubi oliwę, czosnek, zioła, ale nigdy śmietanę czy jogurt. I wtedy pomyślałem sobie: Boże, to jednak będzie program na wysokim poziomie i nie wiem, czy przychodząc tu dobrze zrobiłem. No i po pierwszej konkurencji trafiłem do dogrywki, w której mieliśmy złote skrzynki, w których były same czarne produkty.
Czarno to widzę, pomyślał sobie wtedy Mariusz Kisiel?
Nie bardzo dziś pamiętam, ale w pierwszej chwili raczej nie była to myśl przyjemna. I pewnie mało cenzuralna, ale moje zdziwienie nie miało granic. Pamiętam za to, że w skrzynce był m.in. czarny dorsz, czarna kalarepa, awokado, jeżyny. No po prostu wszystko czarne, ale żeby to miało jakiś ład i skład trzeba było wymyślić danie, które będzie ładnie wyglądało i dobrze smakowało. A że wszystko czarne, to pomyślałem, że nie będzie łatwo.
A nie kazali wam tego podać w ciemnym pokoju na czarnym talerzu, który stał na czarnym stole przykrytym czarnym obrusem?
(śmiech) Na szczęście nie. Ucieszyło mnie jednak to, że przygotowując to danie nie musiałem użyć całej zawartości tej skrzynki. Zrobiłem więc czarnego dorsza (grillowanego) na czarnym ryżu z czarnymi marchewkami, które skarmelizowałem, a do tego czarny sos z jeżyn. Całość była delikatnie słodkawa. I udało się: danie smakowało jurorom i dogrywkę przeszedłem. Wtedy też Michel Moran wręczył mi fartuch, a potem już jakoś poszło.
Co było najtrudniejsze? Z czym: z jakim daniem lub produktem miał pan najwięcej problemów w czasie konkursowego gotowania?
Najtrudniejszy był chyba ten mój bieg z żabnicą (duża ryba zwana diabłem morskim, może ważyć do 50 kg – red.). To bardzo ekskluzywna ryba, jedna z najdroższych na świecie. Wygląda strasznie, bo ma wielki łeb i ostre, brzydkie zęby. Generalnie wygląda odrzucająco. Ma skórę, dwie błony i dopiero potem dochodzi się do mięsa, więc jej obrabianie do łatwych nie należy. To nie jest normalna ryba, którą się normalnie filetuje i ja tego doświadczyłem. Wydając to danie zrobiłem bardzo małą porcję, a Michel Moran zapytał: Mariusz, co ty dostałeś? Odpowiedziałem, że żabnicę. To gdzie jest ta żabnica na talerzu? – zdziwił się Michel. Dodam, że moja żabnica ważyła jakieś 10-12 kilo, a moje danie to był taki malutki filecik podany na puree z kalafiora. Michel chciał wiedzieć, gdzie jest reszta mojej żabnicy, więc poszliśmy do mego stanowiska. Dał mi tę rybę i kazał skończyć danie.
Ostatecznie żabnica jurorom smakowała. Poza tym, z jedzeniem nie należy przesadzać, a mała porcja ma swój urok i bardziej docenia się jej unikalny smak.
Taaak. Tomasz Jakubiak (kucharz, prowadzi programy kulinarne w tv Kuchnia+), który był wtedy gościem, kazał mi przebiec z żabnicą dziesięć okrążeń dookoła jurorskiego stołu za to, że dostałem tak dużą rybę i że zamiast wydać jurorom dużą, fajną porcję do zjedzenia, to przygotowałem jakieś małe kawałki. Jednak rzecz w tym, że gdy przelewałem warzywa, m.in. kalafiora, z którego miało być puree, pękła mi miska i filety przygotowane dla jurorów zostały obsypane szkłem. Ratowałem się małymi kawałkami fileta, w których nie było szkła. Strasznie się z tym męczyłem i śmierdziałem rybą, a niektórzy zaczęli do mnie mówić: Cześć żabnica, jak tam sprawy? To strasznie deprymowało. Widz mógł się z tej sytuacji śmiać, ale ja nie.
Czytaj również:
[polecane]22205669[/polecane]
No to co stało się w końcowej rozgrywce, bo zdaje się, że zwycięstwo nie było zbyt daleko. Co poszło nie tak?
Byłem pierwszą osobą, która dostała się do finału. Gotowaliśmy wtedy w San Sebastian w Kraju Basków, a gościem specjalnym MasterChefa był Paulo Airaudo, szef kuchni w restauracji Amelia (która w grudniu dostała drugą Gwiazdkę Michelin). Jest perfekcjonistą, który czystość i wzorową organizację kuchni stawia bardzo wysoko. Pochwalę się, że wchodząc do finału wygrałem miesięczny staż w restauracji Amelia Paulo Airaudo. Jadę tam na wakacjach. A wracając do konkursu, to w San Sebastian odbyła się jedna z najtrudniejszych konkurencji w programie – mieliśmy wydać przystawkę rybną i proszę zgadnąć co to było...
Czyżby żabnica, że spytam nieśmiało?
Dokładnie, znowu spotkałem na swej drodze żabnicę. Wychodzi na to, że owa ryba była koło mnie przez cały program. Poza przystawką robiliśmy też lokalny stek i deser. My gotowaliśmy, jurorzy patrzyli i próbowali przystawek. Co ciekawe, a nawet niewyobrażalne, jedną z nich były kokotxas, czyli baskijski gulasz z podgardla tłustych ryb (np. dorsz, morszczuk). Ja z taką przystawką spotkałem się pierwszy raz, ale Baskowie starają się wykorzystać całe zwierzę. W innym mieście jedliśmy na przykład… ości z lucjana czerwonego (smakowita ryba z Zatoki Meksykańskiej). Próbowałem tego pierwszy raz w życiu i smak był doskonały.
Pamięta pan finałowe gotowanie?
W finale na przystawkę miałem sałatkę z wołowiny wagyu w stylu tataki. Do tego sos ponzu z diakonem (japońska rzodkiew) i truflami. Danie główne to homar z kawiorem miętowo-cytrynowym, który sam zrobiłem oraz puree z batata, a na deser był pudding czekoladowy z zielona herbatą i salsą z lemonki i gruszki. Tobyły moje trzy ostatnie dania, bo zaczynaliśmy od małych zielonych papryczek, dla których musieliśmy coś wymyślić. Było też chorizo, w którym czułem się pewnie, ale okazało się, że je przeciągnąłem oraz dojrzewający kozi ser, z którego musieliśmy zrobić deser. Powiem tyle: bardzo lubię gotować, ale cukiernikiem nie jestem. Zaryzykowałem i zrobiłem z tego ciężkiego sera sernik Basków, który pierwszy raz jadłem kilka dni wcześniej. Jakoś wyszedł.
Żal przegranego (jednak) finału?
Jaki żal, nigdy! Nawet gdybym był czternasty, to fakt, że poznałem tych wszystkich ludzi, że zobaczyłem, jak gotują, to jest niesamowite doświadczenie i świetna przygoda. Ja uważam, że wygranym jest każdy, kto aplikował do MasterChefa. Do tej mojej, jubileuszowej X edycji wpłynęło najwięcej zgłoszeń w całej historii programu. A ja byłem tam w środku, więc o żalu nie ma mowy. Śmiałem się, że raz ja dokopałem Maćkowi Regulskiemu, a potem on wygrał ze mną. Ale tak samo jak on cieszył się z mego awansu (gdy pierwszy wszedłem do finału), tak ja szczerze gratulowałem mu ostatecznej wygranej.