Białorusinom Putin też wiele odebrał. Wolność

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banas
Bartosz Dybała

Białorusinom Putin też wiele odebrał. Wolność

Bartosz Dybała

Vera przypadkiem natknęła się na mężczyznę, który organizował transporty z Białorusi do Polski. Zapłaciła 300 dolarów. Pierwszej nocy w obcym kraju spała bardzo mocno.

Kobieta ma około 40 lat i jest Ukrainką. Nie wiadomo, z jakiego miasta uciekła. Jest roztrzęsiona, agresywna, boi się ludzi.

- Nieraz próbowałam z nią porozmawiać, ale się nie dało. Uciekała przede mną. Poprosiłam psychologów, by przyszli na dworzec i zabrali ją do szpitala. Tylko tam otrzyma profesjonalną pomoc - opowiada Białorusinka Vera Dobroliubova, która 27 lutego 2022 roku, trzy dni po wybuchu wojny na Ukrainie, zaczęła wolontariat na Dworcu Głównym w Krakowie.

Już pierwszego dnia, gdy Rosja zaczęła zrzucać bomby, Vera wiedziała, że musi pomóc uchodźcom, którzy będą szukać schronienia w stolicy Małopolski. - Nie mogłam inaczej. Gdy my, Białorusini, cierpieliśmy, nikt nam nie pomógł. Zostaliśmy sami. Nie chciałam, by to samo spotkało Ukraińców.

Oszustwo

Przed ucieczką do Krakowa Vera wraz z mężem i 13-letnią córką mieszkali w Brześciu. Ona prowadziła salon fryzjerski w centrum miasta, on był menadżerem w sklepie z ubraniami.

- Poziom życia był przeciętny. Trudno było prowadzić własny biznes. Łukaszenka zawsze chciał, by wszystko na Białorusi było państwowe. Władza w ogóle nie wspiera prywatnych przedsiębiorców. Do tego podatki są bardzo wysokie - wspomina dziś Vera.

Kiedy rozmawiamy, znów pomaga na krakowskim dworcu. Jest tam codziennie, bo choć w ostatnich tygodniach mniej uchodźców dociera do Krakowa, to jednak zawsze jest ktoś, komu trzeba pomóc.

Przed wyborami prezydenckimi w 2020 roku Vera nigdy wcześniej nie chodziła do głosowania. Nie wierzyła, że ktokolwiek będzie w stanie pokonać Aleksandra Łukaszenkę. W końcu pojawiło się światełko w tunelu. Tym światełkiem była Swiatłana Cichanouska.

- Uwierzyliśmy, że w końcu życie na Białorusi może zmienić się na lepsze. W dniu wyborów pojechałam do miejscowości oddalonej o 20 kilometrów od Brześcia, gdzie mieszkają moi rodzice, a ja jestem zameldowana, więc mogłam tam oddać głos na Cichanouską. Lokal wyborczy był bardzo mały, jak to na wsi. Wiedziałam, że połowa mieszkańców była przeciwko Łukaszence i oddała swoje głosy na Cichanouską. Mimo to po ich podliczeniu okazało się, że 100 proc. dostał Łukaszenka. Sfałszowano wyniki. Wszyscy zostaliśmy oszukani - mówi Vera.

Następnego dnia po wyborach wróciła do Brześcia. Jak co dzień poszła do pracy. Pod budynkiem, w którym miała salon fryzjerski, stali żołnierze. - Co wy tu robicie? - zapytała. - Nie zadawaj pytań, wracaj do domu - usłyszała w odpowiedzi.

- Kiedy okazało się, że Łukaszenka znów wygrał wybory, ludzie już w nocy szykowali się do wyjścia na ulice. Stąd obecność żołnierzy, którzy chcieli powstrzymać manifestacje w centrum Brześcia. Nim przyłączyłam się do strajków, kilka dni jeszcze normalnie pracowałam. Przychodzili do mnie klienci, którzy opowiadali, jak byli bici przez policjantów. Niektórzy ich znajomi wylądowali w szpitalu - opowiada Vera.

Najpierw wojskowi i policjanci wyłapywali mężczyzn, którzy następnie trafiali do więzienia. Po kilku dniach rozpoczęły się kobiece demonstracje. - Wychodziłyśmy na ulice z kwiatami w rękach. Chciałyśmy protestować, ale w sposób pokojowy. Kwiaty miały symbolizować mir, czyli właśnie pokój. Miałyśmy nadzieję, że policjanci nie zrobią nam krzywdy, bo przecież to tacy sami ludzie jak my. Łudziłam się nawet, że staną po naszej stronie. Na początku tylko na nas patrzyli i filmowali. Z czasem kobiety też zaczęli wyłapywać. Mnie oszczędzili, bo byłam z córką. Gdyby nie ona, pewnie też skończyłabym w więzieniu. Jedna z moich koleżanek jest tam już około roku.

Na początku protesty organizowano codziennie, później co niedzielę. Strach w społeczeństwie narastał. Vera bała się, że wraz z mężem trafią do więzienia, a ich 13-letnia córka zostanie sama.

- Dlatego z czasem przestałam chodzić na manifestacje. Zaczęłam drukować ulotki i gazety, nawet po kilka tysięcy egzemplarzy, które później nocą roznosiliśmy po klatkach schodowych. Chcieliśmy przekazać, że to, co "dziennikarze" mówią w białoruskiej, propagandowej telewizji, to kłamstwo, a także namówić jak najwięcej ludzi do sprzeciwu wobec Łukaszenki. A także pokazać, że potrzebujemy nowego prezydenta. Akcje kolportowania gazet i ulotek były bardzo ważne, bo u nas, na Białorusi, nie ma wolnych mediów.

Kulminacja strachu u Very przypadła na październik 2020 roku. Za sprzeciw wobec reżimu Łukaszenki jej mężowi groziło więzienie. Dlatego wyjechał do Polski. - Ponieważ w moim przypadku ryzyko aresztowania było mniejsze, jeszcze trochę czasu spędziłam z córką na Białorusi, by pozałatwiać wszystkie sprawy. Wyrobić dokumenty, potrzebne do przekroczenia granicy, a także zamknąć salon fryzjerski - wspomina Vera.

W końcu nadszedł dzień, kiedy i one musiały wyjechać. - Przypadkowo natknęłam się na mężczyznę, który organizował transporty do Polski. Zapłaciłam 300 dolarów. Dowiózł nas do Białegostoku. Tam czekał mąż. Ruszyliśmy do Krakowa.

Sen

Pierwszej nocy Vera spała dwanaście godzin. Wiedziała, że w Krakowie nic jej nie grozi. Policja nie zapuka do drzwi, nie zostanie aresztowana i wsadzona do więzienia. Każdy, kto przyjeżdżał z Białorusi, pierwszej nocy bardzo mocno spał.

Córka Very od początku dobrze czuła się w Krakowie, jakby w końcu odnalazła swoje miejsce na ziemi. Nie płakała, nie buntowała się. Nawet już nie chce wracać do Brześcia. Tutaj jej lepiej. - Ma dopiero 13 lat, ale jest bardzo świadoma tego, co dzieje się na Białorusi, a teraz na Ukrainie. Czyta dużo wiadomości. Chciała pomagać jako wolontariuszka na dworcu, ale jest za młoda - opowiada Vera. - Powiedziałam, że jak chce mi pomóc, to niech pilnie się uczy. Planuje zostać lekarzem, więc musi mieć dużą wiedzę z biologii i chemii. Poprosiłam też, by jak najwięcej pomagała w domu, dzięki temu ja będę mogła skupić się na pomocy Ukraińcom.

Córka Very gotuje, sprząta, robi pranie. - Powtarzam: to twój front, tutaj jest twoja wojna, w ten sposób możesz pomóc mi, a dzięki temu ja mogę wspierać uchodźców na dworcu.

Vera doskonale potrafi wczuć się w emocje Ukraińców, którzy uciekają przed spadającymi na ich domy bombami. - Również musiałam uciekać z własnego kraju. U nas też zabijali. Nie cierpię tego, co czynią reżimy Białorusi i Rosji. Nam Putin też wiele odebrał: kulturę, tożsamość, język. Teraz, inaczej jak za czasów mojej młodości, w szkołach jest mniej lekcji języka białoruskiego, a więcej rosyjskiego. Dawniej podręczniki do historii Białorusi były napisane w języku białoruskim, teraz - po rosyjsku. Dzieci czytają w nich, jaka Rosja jest wspaniała.

Przykro jej, że we "wspaniałą" Rosję wierzą jej rodzice, którzy zostali na Białorusi. - Ufają Łukaszence i Putinowi. Nie mam z nimi kontaktu. Jeszcze przed wojną na Ukrainie mogliśmy w miarę spokojnie porozmawiać. Teraz już nie. Każda rozmowa kończyłaby się kłótnią. Wysyłałam im zdjęcia samotnych matek z dziećmi, które musiały zostawić mężów i uciekać do Polski. Ale oni w wojnę nie wierzą. Powtarzają za propagandą Kremla, że to specjalna operacja wojskowa.

Pytamy Very, co by powiedziała wszystkim tym, którzy popierają Putina. - Żadna idea nie jest warta tego, żeby zabijać ludzi i bombardować ich domy. To wszystko, co się teraz dzieje, to gra polityków, w której najbardziej cierpią zwykli ludzie. Codziennie widzę Ukraińców, którzy nie mają gdzie wracać. Ich domy już nie istnieją, zostały zniszczone przez bomby. To co robią rosyjscy żołnierze np. w Buczy, nie mieści mi się w głowie. Jedyne co mogę, to pomagać. Nadal będę to robić. Mogłabym siedzieć z założonymi rękami i czytać o liczbach: ile samolotów i czołgów zostało zniszczonych. Ile domów legło w gruzach. Ile rubel stracił na wartości. Ilu Ukraińców już przybyło do Polski. Zamiast tego wolę im pomóc. Bo koniec końców nigdy nie chodzi o liczby, władzę, pieniądze, tylko o człowieka. Zawsze o człowieka.

Cierpienie

Yana Yarotskaya ma dopiero 22 lata. Nie zaznała dorosłego życia na Białorusi. Wyjechała z kraju miesiąc po swoich osiemnastych urodzinach. W 2017 roku przeprowadziła się z Grodna do Krakowa, gdzie zaczęła studiować budownictwo na Politechnice Krakowskiej. Tak wspomina dzieciństwo w ojczystym kraju:

- Miałam kochających rodziców. W domu niczego nie brakowało. Teoretycznie nie miałam więc powodów do tego, by narzekać. Jednak jako nastolatka zaczęłam dostrzegać, że Białoruś to kraj, w którym poziom życia obywateli jest bardzo niski. Politycy nieraz zapewniali, że Białorusini w końcu zaczną zarabiać więcej, a studenci otrzymają stypendia. Nigdy tych obietnic nie spełnili - snuje opowieść Yana.

Wyjechała do Polski, ponieważ ma polskie korzenie. Jej ojciec jest Polakiem.

- Nie mogę powiedzieć, żeby krakowianie przyjęli mnie z otwartymi rękami - nie kryje dziewczyna.

- Kiedy przyjechałam tutaj w 2017 roku, Polacy myśleli, że wszystkie osoby, które mówią po ukraińsku, rosyjsku czy białorusku, to Ukraińcy, których jeszcze kilka lat temu nie darzyli sympatią. Pierwszą zmianę w zachowaniu Polaków zobaczyłam w 2020 roku, kiedy w Białorusi rozpoczęły się protesty. Zaczęli odróżniać, kto jest Ukraińcem, a kto Białorusinem. Przez Kraków przechodziły marsze poparcia dla moich rodaków, którzy sprzeciwiają się reżimowi Łukaszenki. Czasem w akcjach protestacyjnych uczestniczyło więcej Polaków niż Białorusinów. To było dla nas bardzo ważne. Poczuliśmy, że Polska, Kraków, to teraz także nasz dom.

Dzień po sfałszowanych wyborach, kiedy Łukaszenka ogłaszał swój triumf, Yana skontaktowała się z innymi Białorusinami mieszkającymi w Krakowie. Bardzo szybko zapadła decyzja, że w centrum miasta zorganizują protest. Przyszły setki osób. - W dwóch pierwszych protestach brałam udział, kolejne już organizowałam. Tak zaczęła się moja działalność jako aktywistki, która trwa do dzisiaj. Z czasem założyłam fundację, która pomaga Białorusinom.

Jednak dziś Yana skupia się przede wszystkim na wspieraniu uchodźców, uciekających z Ukrainy przed wojną, która wybuchła 24 lutego 2022 roku. Wszystkich. Niezależnie od obywatelstwa.

Tęsknota

- Budzik zadzwonił o godz. 7. Pierwsze, co zrobiłam, to włączyłam Internet, by przeczytać najnowsze wiadomości ze świata. Okazało się, że Rosja zaatakowała Ukrainę. Spodziewałam się, że do tego dojdzie. Nie sądziłam jednak, że tak szybko. Od godz. 7 do 12 nie pamiętam praktycznie nic. Jakbym była nieprzytomna - opowiada Yana.

Przypomina sobie jedynie, że wyszła z domu i załatwiła, co miała załatwić. Reszta jest za mgłą. - Nie wiedziałam, co się dzieje. Pierwszy szok minął wieczorem, gdy członkowie mojej fundacji spotkali się z organizacjami pozarządowymi, by obmyślić plan działania, kiedy pierwsi uchodźcy przyjadą do Krakowa. W pewnym momencie uczucie szoku zeszło na drugi plan. Zrozumiałam, że muszę wziąć się w garść i pomóc tym, którzy uciekają przed wojną.

Od początku ataku Rosji na Ukrainę Yana wspólnie z innymi wolontariuszami organizuje żywność oraz ubrania dla uchodźców. Pomaga też w koordynacji transportów z pomocą humanitarną, które docierają za naszą wschodnią granicę. - Nasze tiry jadą wszędzie tam, gdzie da się dotrzeć - zapewnia 22-latka.

Pewnego wieczoru na czacie wolontariuszy przyszła wiadomość, że wkrótce z Przemyśla na Dworzec Główny w Krakowie przyjadą trzy pociągi z uchodźcami, w których może być nawet trzy tysiące osób. Ostatecznie dotarło mniej, ale na peronach i tak były tłumy Ukraińców. Yana nigdy nie zapomni tego momentu, gdy rozsunęły się drzwi jednego z pociągów, a zza nich wyłoniły się wymęczone, przerażone twarze matek z dziećmi. Najstarsze maluchy miały może dziesięć lat. Z pociągu nie wysiadł ani jeden mężczyzna.

- Kiedy dociera do ciebie, że zamiast spać w ciepłych łóżkach, wszystkie te dzieci musiały wiele godzin marznąć, uciekając ze swojego kraju, to ogarnia cię przygnębienie. Tym bardziej, że nie wiadomo, czy będą miały do czego wracać - Yana na moment zawiesza głos.

Po chwili dodaje: - Doskonale znam to uczucie, kiedy nie ma szans na powrót do ojczyzny. Jestem uchodźczynią polityczną. Nie mogę przekroczyć polsko-białoruskiej granicy. Myślę, że jeszcze nim postawiłabym pierwszy krok na ojczystej ziemi, zostałabym zatrzymana za działalność przeciwko Łukaszence.

Rodzice Yany zostali na Białorusi. Ostatni raz odwiedziła ich w grudniu 2019 roku. Kolejny wyjazd zablokowały pandemiczne obostrzenia. Później Yana została aktywistką, całkowicie zamykając sobie możliwość wjazdu do Białorusi. - Na początku czujesz się okropnie. Później przyzwyczajasz się do myśli, że nie możesz wrócić. Jedyne, czego teraz chcę, to zobaczyć mamę. Tęsknię za nią.

Przeprasza wszystkich Ukraińców za to, że jako Białorusinka, która sprzeciwia się reżimowi Aleksandra Łukaszenki, nie była w stanie zapobiec jego ponownemu dojściu do władzy podczas sfałszowanych wyborów prezydenckich w 2020 roku (Łukaszenka wspiera działania Putina na Ukrainie). - Przepraszam, że za wcześnie się wycofaliśmy. Że zabrakło nam sił, by dalej protestować. Że nie udało nam się zwyciężyć. Trzymam kciuki, aby wam się powiodło.

Yana czuje się winna, chociaż niczego złego nie zrobiła. Może winni powinni czuć się ci, którzy nie zrobili nic? Bo chyba właśnie o to chodzi - że brak reakcji to najgorsza reakcja.

Bartosz Dybała

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.