Białorusini w Polsce. Jak żyją? Za czym tęsknią? Przed czym uciekli?
- Rok temu moje dzieci spędziły miesiąc u babci na Białorusi. Tak rzadko ją widzą. Tak tęsknią. W tym roku nie pojadą. I ja raczej nie zobaczę już mamy. Jeśli pojadę, natychmiast mnie aresztują za to, że pomagam uchodźcom z Białorusi w Polsce. Jeśli poślę dzieci, postawią mi ultimatum: albo zabiorą je do domu dziecka, albo ja przyjadę - prosto do więzienia. Takie rzeczy tam dzieją się każdego dnia. W państwie Łukaszenki rządzi strach - mówi Alesja.
Hanna mieszka z rodziną w Polsce już piąty rok.
- W 2015 roku miałam dość Łukaszenki, dość systemu - mówi. Nie odnajdywałam się w nim. Gdybym tam została, moje życie byłoby ciągłą walką. Czas uciekał, a ja chciałam po prostu żyć, rozwijać się. Na Białorusi pracowałam przez ponad 10 lat w systemie Narodowej Akademii Nauk. Społeczność naukowa jest tam bardzo zamknięta. Można się albo podporządkować władzy i pracować, prowadzić badania naukowe, wykładać. Albo mieć swoje zdanie i... zostać wyrzuconym przez system. O pracę poza akademią dla naukowca bardzo trudno, tym bardziej dla takiego z wilczym biletem. A podpaść władzy można na każdym kroku, wystarczy nie pójść na oficjalne obchody jakiejś rocznicy, po prostu: mieć swoje zdanie. Zdecydowaliśmy z mężem o wyjeździe do Polski, bo wydawało nam się, że tu najszybciej się zaaklimatyzujemy, najszybciej nauczymy języka. Nasze dziecko miało wtedy trzy lata. I to ono poradziło sobie z przeprowadzką najlepiej. Przygotowaliśmy się do wyjazdu, pozamykaliśmy wszystkie sprawy na Białorusi, zatroszczyliśmy się o dobytek, który tam zgromadziliśmy, pożegnaliśmy się z bliskimi. Ja w Polsce czuję się dobrze, moja rodzina jest bezpieczna, oboje z mężem mamy pracę, ja zajmuję się gleboznawstwem na UMK, mąż jest fachowcem - budowlańcem. Bo wyjazd był świadomym wyborem. Ci, którzy wyjeżdżają z Białorusi dziś, z powodu represji i prześladowań politycznych, uciekają, zostawiając za sobą wszystko, co mieli, jadą do obcego miejsca, w ciemno. Nie mogę przestać myśleć o tym, jaka to różnica, jak musi być im trudno. Dlatego biorę udział w manifestacjach, w wiecach solidarności z Białorusinami. Chcę pokazać społeczeństwu, co dzieje się w mojej ojczyźnie. W tym momencie Białorusini mają bardzo małe możliwości świadomego decydowania o swoim losie. Na początku protestów, które wybuchły po wyborach prezydenckich, wydawało się, że to będzie sprint do wolności i demokracji, teraz widzimy, że to maraton i trzeba zebrać siły. To się musi udać. Państwo nie może funkcjonować, jeśli całe społeczeństwo jest przeciwko systemowi. To wszystko runie, może nie od razu, może ten okres przejściowy potrwa kilka lat, na pewno nie kolejne 20! To, co dzieje się dziś na Białorusi to nie nieszczęście poszczególnych ludzi, to przeżycie całego narodu, wspólnoty, która oddycha tym samym powietrzem. Kiedy rozmawiam z przyjaciółmi i pytam, jak jest, mówią, że „swoich" na ulicy poznają po błysku w oku. Ludzie, którzy mają dość władzy, dość opresji, porozumiewają się bez słów.
Na początku protestów, które wybuchły po wyborach prezydenckich, wydawało się, że to będzie sprint do wolności i demokracji, teraz widzimy, że to maraton i trzeba zebrać siły. To się musi udać. Państwo nie może funkcjonować, jeśli całe społeczeństwo jest przeciwko systemowi. To wszystko runie, może nie od razu, może ten okres przejściowy potrwa kilka lat, na pewno nie kolejne 20!
Na Białorusi zostają ci, którzy wyjechać nie mogą
Minister spraw zagranicznych Białorusi widzi to inaczej. Uładzimir Makiej opozycjonistom na emigracji zarzuca, że „wzywają do ostrych sankcji, a sami mieszkają w drogich apartamentach".
Co by mu pani na to odpowiedziała?
- Ten, który tak mówi, ma znacznie więcej niż apartament. Przez lata służby u boku Łukaszenki wzbogacił się na tyle, że bez żadnego uszczerbku na majątku mógłby się podzielić z tymi Białorusinami, którym - właśnie przez system - jest tak trudno. To, że Białorusini żyją w ubóstwie to przecież nie moja wina, tylko tych, którzy są u władzy, w tym pana ministra. Ci, którzy wyjechali za granicę, muszą zaczynać od początku. Do wszystkiego dochodzą ciężką pracą. W wolnym kraju to możliwe, co na przykładzie tych, którzy wyjechali i sobie radzą, widać doskonale - mówi Hanna.
Kto zostaje na Białorusi?
- Ci, którzy nie mogą wyjechać z przyczyn zdrowotnych albo z racji wieku, ci, którzy mają nieuregulowaną sytuację prawną. Dziś z Białorusi nie można tak po prostu wyjechać. O azyl polityczny za granicą mogą się starać represjonowani, a o dowód na wyrzucenie z pracy czy uczelni z przyczyn politycznych nie jest łatwo. Dostajesz wilczy bilet, ale nic na papierze. Zastraszania, ciągłych wizyt policji, terroru, w którym lubuje się Łukaszenka też nie sposób udokumentować - tłumaczy Hanna.
Władzę z rąk jednego mężczyzny stara się wytrącić kobieta...
- Bardzo dobrze, że kobieta! Zaszła tak daleko, dlatego, że Łukaszenka, jako rasowy seksista, zbagatelizował ją - przekonuje Hanna. - Jego konkurentów na urząd prezydenta nie zarejestrowano na listę kandydatów, ona przemknęła. Stało się to trochę przypadkiem, ale z czasem przekonała do siebie ludzi. Nie tylko nie ma nic wspólnego z systemem, ale nie należy też do szeregów starej opozycji. Jeszcze miesiąc temu protesty na Białorusi miały inny charakter, uliczny. Teraz los państwa waży się poza jego granicami, tu buduje się białoruskie centrum polityczne. Sąsiedzi mogą zrobić dla Białorusinów bardzo dużo. Ważne jest, że Europa reaguje. Rozumie, że Łukaszenka to nie tylko wewnętrzny, białoruski problem, on stanowi zagrożenie dla innych krajów. To dobrze, że Cichanouska spotyka się z przywódcami różnych krajów. Widzą, że jest z kim na temat nowej, wolnej Białorusi rozmawiać.
Nikołaj Statkiewicz ma 64 lata. Był kandydatem na prezydenta Białorusi. Aresztowano go 30 maja 2020 roku. W liście z więzienia pisze tak: „Pozbawiali snu, po 5-7 razy w ciągu nocy wbiegali do celi i walili pałkami po metalu, nie pozwalali korzystać z prysznica, nie przekazywali paczek, nie pozwalali spacerować, czytać. Były też konfrontacje siłowe… Z głośnika puszczają w kółko nagrania wywiadów z Łukaszenką, nagrania okazujących skruchę więźniów, instrukcji służbowych. Moc dźwięku jest tak duża, że nie słychać nawet telewizora nastawionego na maksymalną głośność. Takie rzeczy dzieją się tylko w mojej celi. Czasem puszczają to w kółko przez całą noc, ściszając głośność, żeby nie przeszkadzać skazanym, siedzącym w innych celach”.
W podróż życia zabraliśmy dwie walizki
Anię łapiemy w drodze z ośrodka dla cudzoziemców w Grupie pod Grudziądzem do Wrocławia.
- Do Polski przyjechałam z mężem, Denisem w listopadzie zeszłego roku. Braliśmy udział w manifestacjach po wyborach prezydenckich, aresztowano nas - opowiada. - Mąż zemdlał i trafił od szpitala. Ja po przesłuchaniu w areszcie trafiłam na trzy doby do więzienia. I tam już nas nie bili... A podczas przesłuchań nie tylko bicie, były groźby, wyzwiska, przemoc psychiczna. Gdy nas wypuszczono, wiedzieliśmy, że trzeba uciekać. Policja nie dałaby nam spokoju. Zresztą, po naszym wyjeździe nachodzili naszą rodzinę, wypytywali o nasz adres. Teraz chyba się to uspokoiło. Spakowaliśmy się w dwie walizki, zostawiliśmy za sobą cały dobytek - mieszkanie, samochód.
Idąc na tamtą manifestację, wiedzieliście, co może was spotkać.
- Doskonale wiedzieliśmy - mówi Ania. - To samo spotykało naszych przyjaciół, sąsiadów. Ale musieliśmy pójść, by dojść do prawdy. Innej drogi nie było.
Braliśmy udział w manifestacjach po wyborach prezydenckich, aresztowano nas. Mąż zemdlał i trafił od szpitala. Ja po przesłuchaniu w areszcie trafiłam na trzy doby do więzienia. I tam już nas nie bili... A podczas przesłuchań nie tylko bicie, były groźby, wyzwiska, przemoc psychiczna. Gdy nas wypuszczono, wiedzieliśmy, że trzeba uciekać.
Kiedy Ania i Denis już rozpakują swoje dwie walizki w wynajmowanym we Wrocławiu mieszkaniu, od razu zaczną szukać pracy. Języka już się nauczyli.
Dmitrij Łastowski ma 37 lat. Został oskarżony o „udział w masowych zamieszkach” i „zniszczenie mienia”. Z więzienia pisze tak:
„Swój status określiłbym jako jeńca wojennego. Ale w więzieniu też są ludzie. I takich jak ja jest tu bardzo wielu! Zamknęli nas, ale nas nie złamali. Mam czas się dokształcić, poczytać dobre książki, poznać cudownych ludzi – to nic, że jedynie listownie”.
Jeśli pojadę odwiedzić mamę, trafię do aresztu
Anię i Denisa do Wrocławia odwozi Alesja Popławska. Białorusinka, która w Toruniu żyje od 21 lat. Jest koordynatorką uchodźców w województwie kujawsko-pomorskim, wiceprezeską Fundacji Białorusini w Łódzkim. Ma polskie korzenie, urodziła się w Grodnie.
- Przyjechałam do Torunia na studia, wybrałam filologię polską. Pierwszy problem z powrotem z wakacji do Polski miałam ponad 10 lat temu - wspomina. - Wtedy też po wyborach wybuchły zamieszki, nie chciano mnie wypuścić z Białorusi. Nie dotarłam we wrześniu na egzaminy, udało mi się wyjechać z kraju dopiero w grudniu. Teraz czuję się podobnie jak wtedy, choć skala protestów i represji jest o wiele większa. Rok temu moje dzieci spędziły miesiąc u babci na Białorusi. Tak rzadko ją widzą. Tak tęsknią. W tym roku nie pojadą. I ja nie zobaczę prędko mamy... Jeśli pojadę, natychmiast mnie aresztują za to, że pomagam uchodźcom z Białorusi w Polsce. Jeśli poślę dzieci, postawią mi ultimatum: albo zabiorą je do domu dziecka, albo ja przyjadę - prosto do więzienia. Takie rzeczy tam dzieją się każdego dnia. W państwie Łukaszenki rządzi strach - mówi Alesja.
Białoruś zawsze była państwem policyjnym, teraz policjanci, także po cywilnemu, są na każdej ulicy, zwłaszcza w centrach miast. Zanim wyjdziesz z domu, musisz się dobrze zastanowić, czy niczym nie podpadniesz, np. zestawieniem koloru białego i czerwonego na ubraniu, bo za to grozi wysoki mandat albo nawet areszt.
Siostra Alesii jest już w Toruniu, ale na Białorusi zostali jej przyjaciele. - Jest im bardzo ciężko. Białoruś zawsze była państwem policyjnym, teraz policjanci, także po cywilnemu, są na każdej ulicy, zwłaszcza w centrach miast. Zanim wyjdziesz z domu, musisz się dobrze zastanowić, czy niczym nie podpadniesz, np. zestawieniem koloru białego i czerwonego na ubraniu, bo za to grozi wysoki mandat albo nawet areszt. Za każde zachowanie uznane za nielojalność wobec władzy, można trafić do aresztu. A tam słychać groźby: zabierzemy twoje dzieci do domu dziecka, wyrzucą cię z pracy, nie dostaniesz nowej. Ludzie się boją, bo mają rodziny, kredyty. Zwłaszcza, gdy te argumenty popierają argumenty siły... My, tu w Polsce, musimy mówić ich głosem!
Nikołaj Autuchowicz ma 58 lat. Aresztowano go 8 grudnia 2020 roku. Oskarżono o terroryzm. Co ma do powiedzenia? „Nie martw się o mnie za bardzo. Ile już przeszedłem na tej drodze do sprawiedliwości… Wsparcie zwykłych Białorusinów dodaje mi sił i wiary, że w naszym kraju można będzie żyć po nowemu, bez kłamstw. Dziękuję tym, którzy modlą się za wszystkich aresztowanych”.
Na przesłuchaniu usłyszał, że straci dzieci
Julia przyjechała do Bydgoszczy z mężem i córką z Mińska. To jedna z dwóch rodzin, które bezpośrednio wspiera Bydgoszcz - pod koniec kwietnia miasto przekazało rodzinom mieszkania za symboliczną opłatą. Za swoje poglądy mąż Julii przebywał w areszcie, był bity, grożono mu odebraniem praw rodzicielskich.
- Trafił tam tylko dlatego, że nie chciał dłużej Łukaszenki za prezydenta - mówi Julia. - Budujemy tu nowe życie, od zera. Jeszcze nie mamy pracy, ale intensywnie jej szukamy i uczymy się polskiego. Oboje mamy polskie korzenie. Na Białorusi mąż prowadził swój biznes, ja byłam dyrektorką sklepu zoologicznego, jestem z wykształcenia trenerką psów.
Stiepan Łatypow ma 40 lat. Aresztowano go 15 września 2020 roku. Oskarżono o organizowanie masowych zamieszek. Z więzienia pisze tak: „Tutaj, w więzieniu, łatwo stracić dotychczasowe punkty odniesienia. Ręce za plecy, przeszukania, stanie twarzą do ściany. Coraz trudniej postrzegać siebie jako tego samego człowieka, którym byłeś wcześniej. Jedynie listy, w których piszą, jak mnie cenią i jak na mnie czekają, przypominają mi o tym, że jestem taki sam, jak wcześniej. Pisz, pisz częściej, chociaż kilka słów”.
Białorusi za jaką tęsknię, nie ma
Paweł przyjechał do Torunia 17 lat temu ze wsi Wasiliszki na Grodzieńszczyźnie. - To tereny historycznie należące do Polski - podkreśla, tak samo jak to, że jest Polakiem urodzonym na Białorusi. Przyjechał tu na studia, na UMK skończył trzy kierunki, zrobił doktorat z zakresu pedagogiki. Teraz prowadzi własny biznes i współpracuje z firmą prowadzącą handel z krajami rosyjskojęzycznymi.
- Wyjechałem z Białorusi, kiedy nie trzeba było stamtąd uciekać. W Polsce widziałem dla siebie lepsze perspektywy rozwoju, większe możliwości - mówi. - Teraz to samo zauważył tu mój młodszy brat i także przyjechał do Polski na studia. W Wasiliszkach zostali nasi rodzice, krewni. Mama jakiś czas temu zmarła, ale jest jeszcze tata. Mówi, że dopóki ma pracę, nie wyjedzie. Ale ja wiem, że w końcu przyjedzie. Nie byłem w domu od dwóch lat. Gdybym się tam pojawił, prawdopodobnie mógłbym być ścigany za to, co robię i mówię w Polsce na temat sytuacji na Białorusi. Za to, co myślę o systemie. Tęsknię za Białorusią, do której lubiłem wracać: bezpieczną, spokojną, gdzieniegdzie dziewiczą. Za domem - a ten przecież z definicji powinien być azylem, gdzie można schronić się, cokolwiek by się nie wydarzyło. Taka Białoruś przestała istnieć.
A jaka istnieje?
- Kiedy w rozmowach na komunikatorach pytam przyjaciół, jak im się tam teraz żyje, milczą albo odpowiadają zdawkowo i natychmiast zmienią temat - mówi Paweł. - Ich powściągliwe odpowiedzi sugerują, że się boją. Boją się powiedzieć, napisać cokolwiek, co mogłoby być wykorzystane przeciwko nim. To broń psychologiczna, która działa zwłaszcza na młodych ludzi: słyszą, że jeśli zrobią coś, co się władzy nie spodoba, stracą wszelkie perspektywy: zostaną wyrzuceni z uczelni, nie dostaną pracy albo stracą tę, którą mają. Codziennością na Białorusi jest selekcja negatywna: awans zawodowy - i ten drobny, i ten na kierownicze stanowisko - dostaną tylko ci, którzy są lojalni wobec władzy. Taka postawa jest wymagana, jeśli ktoś chce cokolwiek na Białorusi osiągnąć. Nie liczy się inteligencja, kwalifikacje, predyspozycje, znaczenie ma tylko stosunek do systemu. Łukaszenka za pośrednictwem mediów propagandowych chce utrwalić pogląd, że Białoruś nie ma przyjaciół na świecie. A jest zupełnie odwrotnie. Cały demokratyczny świat wspiera Białorusinów w ich drodze do wolności. Trzeba o tym mówić i to udowadniać poprzez konkretne działania, żeby Białorusini nie czuli się samotni w swojej walce. Co Polska i Polacy mogą obecnie zrobić? Zrezygnować z zakupów produktów przedsiębiorstw popierających reżim, a można je znaleźć na półkach polskich marketów. Niewątpliwie każdy Polak w ten sposób może przyczynić się do szybszego upadku dyktatury.
Codziennością na Białorusi jest selekcja negatywna: awans zawodowy - i ten drobny, i ten na kierownicze stanowisko - dostaną tylko ci, którzy są lojalni wobec władzy. Taka postawa jest wymagana, jeśli ktoś chce cokolwiek na Białorusi osiągnąć. Nie liczy się inteligencja, kwalifikacje, predyspozycje, znaczenie ma tylko stosunek do systemu.
Paweł chciałby wrócić do kraju, w którym się urodził. - Do nowej Białorusi pojechałbym chętnie, zwłaszcza, jeśli mógłbym się na coś przydać, jeśli moja wiedza zdobyta tutaj mogłaby pomóc we wprowadzeniu Białorusi do rodziny narodów europejskich, z której została wycofana decyzją i polityką jednego człowieka - mówi.
Anna Moroz ma 32 lata. Aresztowano ją 6 września 2020 roku za udział w protestach. Ma dwoje dzieci. Może ktoś przeczyta im do poduszki list mamy: „Będziemy wspólnie się cieszyć, gdy nadejdzie ten dzień. I na wszystkich placach naszych miast, nawet w najmniejszych wsiach i na najmniejszych uliczkach, szampan będzie płynął rzeką. I wszyscy ludzie padną sobie w objęcia, będą się cieszyć i całować, jak gdyby zawsze byli sobie braćmi”.