Bezpardonowe ściganie dłużników wcale nie musi być najlepszą opcją [kronika bydgoska]
Państwo polskie ma do dyspozycji policję, fiskusa, służby specjalne, a od wielu lat nie może się uporać z egzekucją tak niewielkiej daniny, jak abonament RTV. Niewielkiej, bo abonament ów w minionym roku był w Polsce siedem razy niższy niż w Szwajcarii, cztery razy niższy niż w Niemczech, dwa razy niższy niż w Chorwacji, półtora razy niższy niż w Czechach i niemal identyczny jak w Słowacji i Serbii.
A jak w Polsce dzielone są wpływy z abonamentu? Otóż z ubiegłorocznych ponad 700 mln zł, które udało się zebrać, połowę otrzymuje telewizja, 24,6 proc. Polskie Radio, a resztę regionalne spółki radia publicznego (takie jak bydgoski PiK, jest ich w Polsce 17).
Tymi danymi zainteresowałem się dlatego, że najczęstszą reakcją, jaką można usłyszeć od ludzi, którzy odmawiają zapłaty abonamentu, jest atak na telewizję publiczną: że nudna, zbyt upolityczniona albo za bardzo komercyjna. W związku z tym ciekaw jestem, czy powiódłby się następujący eksperyment, który odwoływałby się do lokalnego patriotyzmu i do zainteresowań Polaków.
Połowa abonamentu byłaby dzielona w podobny sposób, jak teraz. Drugą połowę natomiast można byłoby przekazywać jako darowiznę dla konkretnego medium publicznego: np. dla lokalnego radia albo dla konkretnej anteny ogólnopolskiego radia i telewizji (słucham „Trójki” to płacę na „Trójkę”, oglądam TVP 3 Bydgoszcz, to płacę na TVP 3 Bydgoszcz). Nie sądzę, by spowodowałoby to szybkie bankructwo TVP 1 i TVP 2. Te kanały każdym rządom potrzebne są do utrzymania się przy władzy, więc na pewno znalazłaby sposób na ich dokarmianie.
Coś mi jednak szepce do ucha, że proponowane przeze mnie rozwiązanie pomogłoby tyle, co umarłemu kadzidło. Mieszkańcy połowy gospodarstw domowych w Polsce, którzy obecnie nie mają zarejestrowanego odbiornika telewizyjnego ani radiowego, pewnie znaleźliby inną wymówkę, by nie płacić. A fakt, że to oszukiwanie państwa trwa od lat, wcale nie musi świadczyć o słabości państwa, które przecież nieźle radzi sobie ze ściąganiem podatków, składki zdrowotnej czy składki dla ZUS. Podejrzewam, że władza zrobiła sobie bilans zysków i strat, po czym doszła do wniosku, że kilkaset milionów złotych to za mały zysk, by ryzykować niezadowolenie społeczne i w efekcie porażkę w wyborach. Jedni więc udają, że płacą, a inni, że łapią tych, którzy nie płacą.
Zastanawiam się, czy podobny mechanizm nie działa na szczeblu samorządu w Bydgoszczy. Myślę o kłopotach ze ściąganiem opłat za wywóz śmieci. Owszem, dostrzegam dysproporcję sił. Ratusz nie ma do dyspozycji policji, służb specjalnych czy inspektorów skarbowych, a tylko urzędników i strażników miejskich. I żadna z podległych prezydentowi Bruskiemu sił nie ma tak dużych uprawnień jak służby państwowe. Nawet jednak gdyby udało się wydać ostrą wojenkę tym 40 czy 50 tysiącom bydgoszczan, którzy nie płacą za śmieci, to warto wcześniej sporządzić bilans zysków i strat. Za sprawą śmieciowych oszustów z ratuszowego skarbca w ubiegłym roku wyciekły niecałe 3 mln zł. Ostra wojenka wszczęta w celu odzyskania tej kwoty musiałaby kosztować sporo, a zwycięstwo na niej nie byłoby przesądzone. Może więc chodzi o to, by gonić króliczka, aby nie zdeprawował swych braci, ale nie złapać go?