Bezcenny krzyż misyjny wrócił z Syberii
- Ten krzyż ma wartość historyczną, religijną i sentymentalną - mówi Marian Szymczak i z czcią unosi bezcenną rodzinną pamiątkę
Ma prawie 50 centymetrów wysokości i około 200, a może nawet więcej, lat. Miał też złotą podstawę, ale „Ruski odtrącił i zabrał”. Dla Mariana Szymczaka z Zielonej Góry to skarb. Skarb pamięci.
Opleciony różańcem
- To krzyż misyjny. W 1928 roku moja mama Maria Skałecka otrzymała go od swojego ojca, który z kolei dostał go od swojego ojca, czyli mojego pradziadka - pan Marian, szef Koła nr 8 Związku Sybiraków w Zielonej Górze, chwyta i delikatnie unosi srebrzysto-czarny krzyż, którego ramiona oplata równie cenny różaniec z brązowymi paciorkami z drewna. - W 1929 roku moja mama wyszła za mąż za powstańca wielkopolskiego Ignacego Szymczaka i wyjechali na Kresy, do miejscowości Kraśne w powiecie Mołodeczno. Krzyż pojechał z nimi. W domu stał w eksponowanym miejscu.
Gdy zbliżała się II wojna światowa, Ignacy Szymczak dostał rozkaz i ruszył w stronę Warszawy. Maria została sama z trojgiem dzieci: Mieczysławem, Zdzisławą i Marianem. Po wkroczeniu Rosjan, jako rodzina powstańca, a później żołnierza Korpusu Ochrony Pogranicza i wreszcie funkcjonariusza policji, byli bezwzględnie narażeni na straszliwe represje. Na Syberię wyruszyli drugim transportem, 10-13 kwietnia 1940 roku.
- 10 kwietnia 1940 roku nad ranem przyszli: oficer i dwóch enkawudzistów, Żyd i Białorusin. Dali nam 15 minut na spakowanie się. Futra, pierzyny, poduszki, złoto, drogocenne rzeczy... - wylicza pan Marian. - Ponieważ mama była osobą bardzo religijną, należała do Ligi Kobiet Polskich i koła różańcowego, zabrała jeszcze ten krzyż, a także różaniec, modlitewnik i figurkę Matki Boskiej, którą otrzymała od swojej babci. Brat miał wtedy dziesięć lat, siostra sześć, a ja dwa.
Zostanie u nas
Pawłodar, Nazarowka, Krasny Agranom... Maria Szymczak pomagała tłumaczyć dokumenty w języku niemieckim, od rana do wieczora harowała przy pasaniu owiec. - I dostała pozwolenie, żeby przy baraniarni postawić sobie szopkę - wspomina pan Marian. - Szopka była z „cegieł”. A „cegły” robiło się tak: zwierzęce odchody mieszaliśmy z torfem, formowaliśmy, suszyliśmy i układaliśmy z nich ściany. „Dach” był z trzciny, a podłoga to goła ziemia. W tej szopce mieszkaliśmy i tam stał ten krzyż. Przy nim razem z mamą codziennie musieliśmy się modlić. Ten pacierz trwał prawie dwie godziny. Przy tym krzyżu mama odmawiała różaniec, odprawiała litania do Najświętszej Marii Panny, do Najświętszego Serca Pana Jezusa i do Wszystkich Świętych, modliła się o szczęśliwy powrót do Polski. Robiła to w imieniu wszystkich zesłanych w to miejsce rodzin, które czasami też uczestniczyły w tym „nabożeństwie” w naszej szopce.
Prośby zostały wysłuchane i Maria Szymczak wraz z dziećmi Mieczysławem, Zdzisławą i Marianem wrócili z Syberii. Był rok 1946. Trafili do Trzebiatowa. - Pierwsze kroki mama skierowała do największego, najpiękniejszego kościoła w mieście. Tam przez prawie dwie godziny dziękowała za szczęśliwy powrót - przyznaje pan Marian. I właśnie w Trzebiatowie krzyż misyjny, ta bezcenna rodzinna pamiątka, został okaleczony... - Podstawa była ze złota - podkreśla pan Marian. - Ale któregoś dnia przyszedł oficer NKWD, który mieszkał nad nami, zobaczył ten krzyż, odbił złotą podstawę i zabrał. Na szczęście, resztę zostawił.
Po śmierci Marii Szymczak w 1991 roku (wtedy rodzina mieszkała już w Płotach pod Zieloną Górą) krzyż trafił w ręce najstarszego syna - Mieczysława. A gdy i on zmarł, bratanica przekazała ten skarb pamięci panu Marianowi. - Po raz pierwszy nasz krzyż misyjny został zaprezentowany podczas mszy w kościele Najświętszego Zbawiciela w Zielonej Górze. A później przy okazji uroczystości na Nekropolii Zielonogórskiej. I wtedy biskup Stefan Regmunt tym krzyżem błogosławił wiernych. I mówił, że to największa relikwia, która była na Syberii i powróciła do polski - zaznacza pan Marian. - Ten krzyż chciało mieć u siebie Muzeum Sybiraków w Białymstoku. Ale nie, nie dam. Krzyż misyjny zostanie u nas.
Nie ma nic odświętnego
Pan Marian wkłada klucz do zamka. Przekręca. Słychać charakterystyczny chrzęst. Uchylają się drzwi do otwartej w tym roku Izby Pamięci. To skromny pokoik w siedzibie Koła nr 8 Związku Sybiraków w Zielonej Górze. Ale ileż tu, na tych 13 metrach kwadratowych, historii związanych z losem zesłańców.
Na ścianie po prawej w oczy rzuca się mapa z zaznaczonymi kierunkami zsyłek. Na wschód i południe od Moskwy czerwono od kresek wskazujących miejsca katorżniczej pracy Polaków. Od Archangielska, przez Kazań, Kujbyszew, Ufę, Omsk, Nowosybirsk, Karagandę, aż po Samarkandę. Najdłuższe strzałki prowadzą wzdłuż granicy z Mongolią i Mandżurią, nad Morze Ochockie, także do Magadanu.
Za mapą „nieludzkiej ziemi” na ścianie wiszą marynarka i kufajka (zwana też fufajką). Poniżej w solidnych walizkach z zamkami, okuciami i uchwytami z parcianych pasków na podłodze stoi para znoszonych trzewików i garnek. Wszystkie te eksponaty przyjechały z Syberii. - To rzeczy po nieżyjącym już profesorze Janie Konradzie Stawiarskim, długoletnim prezesie naszego koła - tłumaczy pan Marian.
- Kufajka to oczywiście do roboty. A marynarka? Ubierało się ją od święta? - podpytuję.
- A gdzie tam! - macha ręką pan Marian. - Tu nie ma nic odświętnego. Na Syberii jak się stało, tak się chodziło. I tak się spało, nawet w butach. A czemadany, czyli walizki, były drewniane. Zesłańcy robili przy wykopach, budowie torów i dróg, wycince lasu.
Kolejnym skarbem w Izbie Pamięci jest biało-czerwona flaga z wyszytym napisem „Bóg i Ojczyzna”. Ma 70 lat. I jeszcze publikacje. Cały szereg publikacji. Czytając je, słyszymy, jak enkawudziści łomoczą nocą do drzwi i dają kwadrans/pół godziny/godzinę na spakowanie dobytku. Jak chrzęści śnieg pod kołami furmanek, które wiozą całe rodziny na stację kolejową. Jak gwiżdże lokomotywa i transport złożony z kilkudziesięciu bydlęcych wagonów rusza na wschód, dla niektórych w ostatnią podróż życia. Oczami wyobraźni widzimy rozrzucone pośród stepów posiołki, do których trafiają Polacy. Nie możemy uwierzyć, do czego są zdolni, by przeżyć kolejny dzień, przetrwać na „nieludzkiej ziemi”.
Spośród autorów poruszających wspomnień warto wymienić Tadeusza Marcinkowskiego, który pochodzi z Łucka, jest synem wielkiego patrioty (rozstrzelanego wiosną 1940 roku w Kijowie), a dziś mieszka w Zielonej Górze. Napisał „Skarby pamięci”. I w słowie „skarby” nie ma żadnej przesady. Dziewięcioletni Tadzio wraz z mamą Olimpią i starszą siostrą Leokadią zostali skazani na transport w maju 1941 roku.
„Rodzina dotarła do Omska, a stamtąd do Okoniesznikowa, na miejsce zsyłki. Matkę z dwojgiem dzieci przygarnęła Daria Iwanowna. Pan Tadeusz wspomina o głodzie, o tym, jak podkradał ptakom jajka i wypijał na surowo. Jak mama znalazła pracę w przedsiębiorstwie Pticeprom, które zbierało od kołchoźników kury i jaja. Jak przeprowadzili się do kobiety, z którą zaprzyjaźniła się siostra. Wreszcie jak nad Marcinkowskimi wielokrotnie czuwała Opatrzność, gdy przez długie trzy miesiące z niewyobrażalną wiarą, nadzieją i determinacją próbowali wrócić do ukochanego Łucka” - mogliście przeczytać naszym cyklu „Wasze Kresy”.