Bez wahania! Tak 58 osób podjęło się stworzenia pierwszego polskiego testu na koronawirusa [ROZMOWA]
W jaki sposób tworzy się test, który pozwala wykryć najgroźniejszego w ostatnim czasie wirusa, jak wyglądają poszczególne etapy tej pracy i przede wszystkim, jakie uczucie towarzyszy w momencie, gdy okazuje się , że „to właśnie to”? O tym wszystkim opowiada nam dr Luiza Handschuh, kierownik Pracowni Genomiki w Instytucie Chemii Bioorganicznej Polskiej Akademii Nauk w Poznaniu i jedna z ponad 50 osób, które stworzyły pierwszy polski test na koronawirusa.
Kiedy po raz pierwszy poczuliście Państwo, że dacie radę stworzyć pierwszy polski test na koronawirusa?
Ten moment nastąpił dosyć szybko. Jak tylko rozpoczęliśmy współpracę z Wojewódzką Stacją Sanitarno-Epidemiologiczną w Poznaniu, zorientowaliśmy się, że jest problem z dostępnością odczynników potrzebnych do testów. Wiedząc, jak taki test działa, byliśmy w stanie zaprojektować własny. Jednak mimo wiedzy i doświadczenia, opracowanie testu wymagało od nas sporo pracy. Istotny był dobór odczynników, ich stężeń oraz optymalizacja całej procedury diagnostycznej. Musieliśmy przetestować szereg różnych opcji, żeby sprawdzić, która będzie najbardziej optymalną. Dlatego nie było jednego dnia, w którym stwierdziliśmy „Wow, wszystko wyszło świetnie”. To było wiele dni pracy i w każdym z nich przesuwaliśmy się krok po kroku do przodu.
Presja podczas pracy była odczuwalna?
Oczywiście. To była duża presja, bo wiedzieliśmy, że testy są bardzo potrzebne i ich brakuje. Kiedy ogłosiliśmy, że pracujemy nad własnym testem na koronawirusa, zaczęły pojawiać się pytania kiedy taki test będzie dostępny. Kontaktowali się z nami przedstawiciele władz, firmy zainteresowane współpracą oraz szpitale, które gotowe były natychmiast zlecić nam wykonywanie dla nich testów na SARS-CoV-2. Ta odpowiedzialność ciążyła na nas przez cały czas, a tego rodzaju pracy nie powinno się wykonywać pod presją czy w pośpiechu, potrzeba raczej spokoju i skupienia. A tego przez cały czas nam brakowało. To na pewno nie był czynnik, który ułatwiał nam pracę. Oczywiście, przyspieszył on cały proces i spowodował, że pracowaliśmy na zdwojonych obrotach, ale nie było to komfortowe.
Jak wspominają Państwo moment, kiedy oficjalnie pojawiła się informacja, że pierwszy polski test jest gotowy?
Byliśmy szczęśliwi i zadowoleni, że udało nam się to zrobić i to w tak krótkim czasie, bo właściwie w ciągu trzech tygodni. Przypomnę, że jednocześnie wciąż prowadziliśmy diagnostykę dla Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Poznaniu. To było obciążające, bo z jednej strony swoim trybem szły testy diagnostyczne, a jednocześnie robiliśmy nasze testy. Dlatego musieliśmy podzielić się na grupy, w których każdy miał swoje zadania. Było trochę stresu. Ale na pewno była też ogromna satysfakcja, że to się udało.
Zatwierdzenie testu zakończyło już prace nad nim, czy to dopiero początek?
To jest nasz prototypowy, najprostszy test. Mamy ambicje, żeby go jeszcze ulepszyć. Chcielibyśmy, żeby można było wykonać go szybciej albo jeszcze lepiej niż do tej pory. Dlatego będziemy nad tym dalej pracować. Stworzymy kolejne, nowocześniejsze generacje. Dla nas to zdecydowanie dopiero początek. Bardzo dobry, ale jednak początek.
Jak Państwa rodziny i bliscy reagowali na podjęcie się przez Państwa takiego zadania?
Myślę, że wszyscy rozumieli, że taka jest konieczność, potrzeba chwili i wybaczali nam długi czas nieobecności w domach. Poniekąd dla nich to, że się nam udało, również jest nagrodą. Mają świadomość, że było warto i ktoś to docenił. Myślę, że na pewno są teraz z nas dumni.
Jak dokładnie przebiegał proces tworzenia pierwszego polskiego testu na koronawirusa?
Najpierw musieliśmy zrobić rozeznanie jak wyglądają testy, które stosuje się komercyjnie do diagnostyki SARS-CoV-2 oraz jakie metody i narzędzia są do tego wykorzystywane. Zarówno izolacja RNA, jak i metoda tzw. „PCR w czasie rzeczywistym” są stosowane rutynowo w naszych laboratoriach w badaniach, które prowadzimy na co dzień, nie jest to więc dla nas żadna nowość. Mamy potrzebną do takich analiz aparaturę i ludzi, którzy potrafią je wykonywać. Wiedząc jak taki test działa mogliśmy zaprojektować własny zestaw tzw. starterów i sond, czyli fragmentów DNA, które będą specyficznie wykrywać genom wirusa, czyli jego materiał genetyczny. Ten wirus ma swój materiał genetyczny w postaci RNA, a nie, tak jak człowiek, w postaci DNA, dlatego praca z nim jest trochę trudniejsza. RNA jest bowiem mniej trwałe niż DNA, łatwiej ulega degradacji i trzeba się z nim ostrożniej obchodzić.
Czy zdarzały się jakieś trudności podczas prac nad testem?
Prace przy teście zaczęły się od projektowania, czyli analizy bioinformatycznej. „Posadziliśmy” więc przy komputerze naszego najlepszego bioinformatyka i daliśmy mu trudne zadanie, by sprawdził, jakie są w publicznych bazach danych dostępne sekwencje genomu tego wirusa. Jeśli dobrze pamiętam, to jest ich już nawet kilka tysięcy. I on to wszystko przeanalizował, zobaczył, które regiony są bardziej zmienne, a które mniej. Chodzi o to, żeby test wykrywał specyficznie ten konkretny szczep wirusa, ale jednocześnie, żeby nie był nakierowany na takie miejsce, które np. wyjątkowo szybko mutuje. Wtedy mogłoby się okazać, że za jakiś czas nasz test już nie będzie skuteczny.
To była jedyna trudność?
Drugim skomplikowanym etapem była synteza chemiczna. Wykonaliśmy ją w firmie FutureSynthesis, która 9 lat temu została założona przez dr hab. Marcina Chmielewskiego, jednego z pracowników naszego Instytutu. Od samego początku tych syntez było bardzo dużo. Próbowaliśmy różnych opcji i alternatyw. Wszystko po to, żebyśmy później mogli wybrać te, które najlepiej się sprawdzają.
A zdarzały się jakieś spięcia i odmienne zdania między członkami zespołu?
Były gorące narady, ale nie takie, żeby się ze sobą kłócić. Zawsze staraliśmy się dyskutować konstruktywnie.
Wirusowa Grupa Wsparcia, bo taką nazwę przyjęli Państwo roboczo i taka utrwaliła się na dobre, liczy już ponad 50 osób...
Dokładnie jest 58 osób zaangażowanych w diagnostykę bądź prace nad testem. Do tego dochodzi tzw. lista rezerwowa, licząca kolejnych kilkanaście osób, które zadeklarowały pomoc, ale nie było jeszcze okazji, by ich ręce wykorzystać do pracy. To jednak może nastąpić w najbliższych tygodniach.
Wszyscy zgłosili się do pracy nad testem „na ochotnika”?
Tak, ale trzeba zauważyć, że to są pracownicy naszego Instytutu, doktorzy i doktoranci. Oni oczywiście dostają pensje lub stypendia naukowe. To nie jest tak, że pracują za darmo. Są wolontariuszami w takim kontekście, że zdecydowali się poświęcić na dodatkową pracę soboty, niedziele, a nawet noce. Nauka jest wymagająca i ludzie, którzy się w nią angażują, poświęcają na nią zazwyczaj znacznie więcej czasu niż przeciętnie przeznacza się na pracę. By być na bieżąco trzeba nie tylko prowadzić badania, ale ciągle czytać, dokształcać się, pisać publikacje. Te osoby, które tworzą Wirusową Grupę Wsparcia albo porzuciły na chwilę swoje dotychczasowe projekty albo starają się godzić swoją codzienną pracę z zadaniami, których się podjęły w ramach Wirusowej Grupy Wsparcia. Zrobiły to bez wahania.
Czym dotychczas zajmowały się te osoby w Instytucie?
Bardzo różnymi rzeczami. To są osoby z różnych zakładów. Część z nich bada wirusy grypy, inni zajmują się guzami mózgu oraz patogenezą i terapią chorób neurologicznych. Ja zajmuję się ostrą białaczką szpikową, ale jestem też zaangażowana w takie projekty jak Genomiczna Mapa Polski, Mapa Mikrobiomu Polski czy projekt badania genomu Piastów. Każdy z nas reprezentuje inne obszary badawcze i ma nieco inne doświadczenia, ale wszystko to bardzo się przydaje w projekcie, który teraz realizujemy wspólnie i którego celem jest jak najlepsze poznanie wirusa SARS-CoV-2. Aby móc walczyć z wrogiem, trzeba go dobrze poznać.