Basia i Anna już patrzą w lusterka. Lekarze przyszyli im skalp
Historia dwóch kobiet, które uratowali lekarze z Gliwic. Obu latem tego roku maszyny wciągnęły włosy, fragmenty twarzy.
Pierwsza była Basia z Lędzin. W sierpniu maszyna rolnicza zerwała jej skórę z głowy wraz z włosami, skórę z okolicy czołowej, nasadę nosa, łuki brwiowe, część uszu, okolicę ciemieniową i część skóry szyi. Obrażenia były bardzo rozległe. Kobieta dokładnie pamięta, minuta po minucie, co się wtedy wydarzyło.
Maszynę zatkała trawa. Ojciec nie wyłączył silnika i oboje zajęli się wyciąganiem trawy. Już, już mieli kończyć, a ona za bardzo nachyliła głowę ... To były ułamki sekund. Dzięki błyskawicznej akcji ratunkowej i odpowiedniemu przechowaniu skalpu udało się go chirurgom rekonstrukcyjnym z Instytutu Onkologii replantować. Przy okazji osiągnęli rekord świata, bo jeszcze nie zdarzyło się, by po ośmiu godzinach, jakie minęły od wypadku do zabiegu, taka operacja udała się skutecznie. Decydujące okazało się przechowanie skalpu w lodzie.
Najpierw Basia trafiła do Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego św. Barbary w Sosnowcu. Tam wiedzieli, że jeden adres, gdzie może otrzymać w tej sytuacji skuteczną pomoc, to Gliwice. Zespół chirurgów rekonstrukcyjnych, anestezjologów, pielęgniarek zebrał się jak na rozkaz. Chirurdzy w czasie zabiegu wykonali aż 21 mikropołączeń, co oznacza, że złączyli ze sobą naczynia, których średnica wynosiła jedną trzecią milimetra.
W przypadku Ani wydarzenia były równie dramatyczne. Przechodziła obok maszyny, zahaczyła o nią rękawem swetra, wciągnęło jej rękę, potem kucyk, nogę, rękę. Zerwało jej 80 proc. skóry z głowy, czoła, skroni. Na salę operacyjną w Gliwicach trzeba było sprowadzać ortopedę. Równocześnie - on „składał” jej złamania, a chirurdzy ratowali skalp.
- I tym razem w sposób wzorowy udało się zachować skalp w stanie pozwalającym na osiągnięcie sukcesu - mówił wczoraj podczas konferencji prasowej prof. Adam Maciejewski, którego zespół operował i Basię, i Joasię. Obie kobiety po raz pierwszy publicznie pokazały twarze. Włosy jeszcze mają schowane pod chustkami, jeszcze widać blizny, wyznaczające linię zerwania skóry, ale ich radości z życia nie da się opisać.
Widać już odrastające włosy
Basia jest oszczędna w słowach. Na krok nie opuszcza jej mąż Krystian. To on i rodzina są w czasie rekonwalescencji najlepszych lekarstwem dla 26-latki, która mimo koszmarnych przeżyć już potrafi się uśmiechać. Zastąpili jej psychologów, podnosili w chwilach zwątpienia. Na pierwsze spotkanie z dziennikarzami miesiąc temu przyszedł tylko mąż. Ona nie miała sił. Dziś widać, że jest mocniejsza psychicznie, choć bardzo skromna, wyciszona. - Gdy doszło do wypadku, byłam w tak wielkim szoku, że w domu jeszcze spojrzałam do lustra. Potem długo tego nie robiłam. Miałam wiele obaw, ale z dnia na dzień jest ich coraz mniej - mówi Basia. Spod chustki widać odrastające włosy. Na części głowy rosną wspaniale, na drugiej trochę wolniej, ale na pewno wyrosną. Trzeba trochę poczekać. - Jeszcze mam kłopoty z poruszaniem szyją. Ale to nic w porównaniu z tym, co było. Liczę, że jeszcze miesiąc rehabilitacji i wrócę do pracy - opowiada stremowana kobieta. Skrupulatnie smaruje blizny, aby stały się jak najmniej widoczne.
Anna pochodzi z okolic Głogowa. Uratowała ją błyskawiczna akcja lekarzy z Wrocławia. Do Gliwic helikopterem przetransportowano ją i zabezpieczony skalp. Pacjentka została, zresztą tak jak Basia, wzorcowo przygotowana do zabiegu. Poprzednie doświadczenie nauczyło lekarzy, że trzeba się spieszyć i... dzwonić do Gliwic.
Na salę konferencyjną Ania wjechała na wózku inwalidzkim, bo wciąż leczy złamania. Nie traci jednak optymizmu. Z Basią spotkały się na chwilkę i nie zdążyły wymienić doświadczeń, ale pewno się jakoś zdzwonią. - Najbardziej potrzebny mi jest czas, żeby się z tą sytuacją oswoić. Wciąż wszystko we mnie tkwi, to nie są spokojne wspomnienia. A to jest do nadrobienia - tłumaczy Basia. - Niedługo wyjdę do domu, tam szybciej się pozbieram. Nie znajduję słów dla lekarzy za to, co dla mnie zrobili - przyznaje.
Fakt, że obie pacjentki trafiły właśnie do Instytutu Onkologii w Gliwicach, nie jest typowy. Zwłaszcza gdy, jak u Anny, doszło do obrażeń wielonarządowych, które trzeba było natychmiast zaopatrzyć.
- Jako szpital onkologiczny mamy inne zadania, choć nigdy nie odmawiamy i nie odmówimy pomocy jak stało się w przypadku naszych pacjentek. Te zabiegi to efekt naszej ogromnej determinacji, ale nie mamy odpowiedniego zaplecza, choćby diagnostycznego, by tego typu operacje weszły do kanonu naszych działań. Staramy się jak możemy, ale na co dzień nie mamy dyżurów ani tak zorganizowanego zaplecza diagnostycznego, by odpowiedzieć na potrzeby takich pacjentom. W Polsce nie ma jednak ośrodka replantacyjnego przewidzianego właśnie dla takich zdarzeń, a powinno być ich kilka. To tylko moje osobiste zdanie, bo przecież nie ja decyduję o takich sprawach - mówił wczoraj prof. Adam Maciejewski.
Być może tego typu ośrodki powinny powstać przy szpitalach, gdzie wykonywane są replantacje kończyn. Oczywiście decyzja nie należy do lekarzy, ale ministra zdrowia.
Z drugiej strony nie ma w Polsce równie perfekcyjnego, doświadczonego zespołu w operacjach rekonstrukcyjnych, jak ten, który działa w Gliwicach. To w Instytucie Onkologii doszło do dwóch przeszczepów twarzy, w tym pierwszego na świecie ratującego życie i drugiego u kobiety chorującej na genetyczne schorzenie deformujące twarz. W Gliwicach wykonuje się setki zabiegów przywracających u chorych po nowotworach funkcje różnych narządów: krtani, tchawicy.