Bashobora. Człowiek, który wskrzesza zmarłych. "Kiedy poczułam dotyk ojca Johna, zstąpił na mnie Duch"
Ks. Bashobora wyraźnie zaznacza, że nic, co dzieje się z wiernymi pod jego wpływem, nie jest dowodem na jego moc. - To nie ja używam Boga, to Bóg używa mnie - mówi w książce Marka Kęskrawca, "Bashobora. Człowiek, który wskrzesza zmarłych"
Drugiego dnia rekolekcji po południu uczestnicy są już zupełnie w rękach ojca Johna. Nikną wszelkie bariery wstydu. Do tego stopnia, że niektórzy nie obawiają się wystąpić na środek sali i przyznawać do własnych słabości, grzechów, uzależnień. Na tych ostatnich Bashoborze szczególnie zależy.
W pewnym momencie prosi, by na środek wyszli ci, którzy chcieliby przysiąc przed Bogiem, że od zaraz rzucą palenie. Przed tłum ponad dwustu ludzi wychodzi dziewięć osób, w tym trzy kobiety. Ojciec John modli się nad każdą z nich, nakłada dłonie na ich głowy. Po chwili pyta, czy wśród obecnych są odważni, którzy potrafiliby stanąć przed ołtarzem i patrząc w wizerunek Chrystusa Miłosiernego, porzucić alkohol (Bashobora co roku odbywa też w Polsce specjalne rekolekcje dla ludzi uzależnionych). Po chwili na środek sali wychodzi pięciu mężczyzn i jedna kobieta.
Nie wiem, czy ich postanowienie okazało się mocne i nie było tylko chwilowym uniesieniem. Mnie ujęło to, że ludzie mieli odwagę przyznać się przed tłumem nieznajomych, iż mają wstydliwy problem. Przecież alkoholicy są mistrzami samooszukiwania się i konfabulacji, potrafią w żywe oczy kłamać i zaprzeczać oczywistemu faktowi, że znajdują się w szponach nałogu. Przyznanie się do prawdy o uzależnieniu jest dla nich niezwykle trudnym wyzwaniem.
Ta szóstka ludzi miała tę odwagę i choć był to tylko jeden mały krok, to jakże ważny. Jednak ojcu Johnowi wciąż mało. Podczas cichej rozmowy z jednym z alkoholików bierze nagle mikrofon i mówi:
– Gdzie jest twoja żona? Niech tu natychmiast przyjdzie! To wobec niej musisz jeszcze przysiąc!
Kiedy ta swoista ceremonia się kończy, jesteśmy chyba w punkcie kulminacyjnym rekolekcji. Wtedy też father Bash prosi, byśmy kolejno, rzędami podchodzili przed ołtarz po błogosławieństwo. W tym czasie sala faluje, ludzie śpiewają z rękami uniesionymi wysoko, kołyszą się do pełnej pasji pieśni „Memu Bogu królowi będę śpiewał tę pieśń, Alleluja, na wieki, amen!”. Widzę, jak kilka osób po nałożeniu rąk przez ojca Johna musi sobie na chwilę przysiąść, ktoś osuwa się na ziemię, jedna z kobiet wręcz gwałtownie się przewraca, na szczęście za każdym z wiernych stoją ludzie z pabianickiej wspólnoty i chronią go przed uderzeniem się o twardą posadzkę. Po chwili podchodzi mężczyzna około pięćdziesiątki. Też się przewraca, ale robi to jakoś tak nienaturalnie, jakby zawstydzony uniesieniem religijnym poprzedniczki chciał zmusić swoje ciało do odłączenia świadomości. Wygląda to dość sztucznie, jakby myślał, że jeśli nie omdleje, to inni pomyślą, że za słabo wierzy i tym samym jest zbyt daleko od Boga.
Podchodzę coraz bliżej. Na prawo od ołtarza bawi się grupka małych dzieci, które przyjechały do Pabianic z rodzicami. Jedne zdrowe, inne z wyraźnymi objawami schorzeń fizycznych lub emocjonalnych. Koło nich rodzice, którzy wiele już przecierpieli i oczekują od ugandyjskiego kapłana może nie cudu uzdrowienia, ale chociaż jakiejś formy ulgi.
Odrywam wzrok od dzieci i widzę, że ktoś, kto za chwilę ma uklęknąć, szlocha z całego serca. Obracam się i kilka metrów dalej widzę z kolei rudowłosą dziewczynę jakby zupełnie odklejoną od rzeczywistości. Ma zamknięte oczy, wyraz błogiego szczęścia na twarzy, unosi wysoko ręce. Robi się mętlik, w końcu podchodzimy przed oblicze ojca Johna, klękamy. Bashobora kładzie mi dłonie na głowie i chwilę się modli. Czuję lekki dreszcz, ale nic więcej. Wciąż klęczę i nagle widzę kątem oka, że parę osób dalej kobieta w jasnej bluzce przechyla się w tył i pada pod dotykiem kapłana. To nie wygląda na upadek kontrolowany, ale nagłą utratę świadomości pod wpływem jakiejś realnej mocy. Potem usłyszę od niej, że ojciec John to dla niej najważniejszy kapłan od czasów dzieciństwa, gdy pod koniec podstawówki przygotowywała się do bierzmowania u księdza z rodzinnej miejscowości. Teraz czuje tę samą fascynację kapłanem. – Wiele lat tego nie było, a teraz wróciło. Ojciec John to święty człowiek. To w ogóle jest niesamowite, że musiał przyjechać czarnoskóry ksiądz ze środka Afryki, bym przeżyła takie uniesienie. Nie, nigdy wcześniej się nie wywracałam. Tu jednak już w kolejce wiedziałam, że jestem na granicy omdlenia. Kiedy poczułam dotyk ojca Johna, zstąpił na mnie Duch.
Sam nie mogę przyznać tego samego, choć gdy w sobotę podszedłem podczas przerwy do ojca Johna, by poprosić go o chwilę prywatnej rozmowy, a on – bardzo już zmęczony – odmówił i w zamian stanął na chwilę na wprost mnie, spojrzał mi w oczy i położył ręce na głowie. Wtedy dreszcz idący przez kręgosłup był dużo wyraźniejszy. Zrozumiałem, że gdybym był bardziej otwarty, gdybym miał do niego stosunek jak do najważniejszego nauczyciela duchowego, którego na dodatek pierwszy raz spotykam osobiście, to różnie mogłoby się stać. Wyraźnie bowiem czułem, że dla części wiernych, którzy przyjechali do Pabianic, takie spotkanie w bliskim kontakcie może być prawdziwym wstrząsem emocjonalnym. Nic dziwnego, że ludzie upadają, zwłaszcza gdy nie klęczą, ale stoją i nogi zaczynają im najpierw drżeć, a potem odmawiają posłuszeństwa.
Kiedy w trakcie kolejnej przerwy pytam ojca Johna o te upadki, zwane też „spoczynkiem w Duchu Świętym”, czuję wyraźnie, że choć ma do nich stosunek życzliwy, to jednak – jak to u niego – jest w tym również sporo dystansu.
– Na niektórych rekolekcjach ci sami ludzie przychodzili po kilka razy, bym nakładał im dłonie na głowę. Pewnie myśleli, że jak nie upadają, to znaczy, że Duch Święty nie zadziałał – mówi ze śmiechem.
Bashobora wyraźnie zaznacza, że nic, co dzieje się z wiernymi pod jego wpływem, nie jest dowodem na jego moc.
– To nie ja używam Boga, to Bóg używa mnie – wyjaśnia tłumowi. – To nie ja działam, ja się tylko modlę. To działa Duch Święty, ja tylko jestem przekaźnikiem Jego woli.
I przytacza anegdotę o tym, co przydarzyło mu się w Gdańsku. – Bardzo bolała mnie głowa, nie wiedziałem, czy w ogóle dam radę prowadzić modlitwę. Tak, tak, ja też miewam bóle głowy i ataki nadciśnienia. Wtedy przemówił do mnie Jezus: „Nie martw się, nie próbuj być numerem jeden, nie bierz zbyt wiele na siebie, ja ci pomogę”. I ból głowy stopniowo ustąpił.
Widziałem wielu charyzmatycznych liderów wspólnot, ale rzadko było w nich tyle skromności co w ojcu Johnie. Nawet jeśli mówili, że to nie oni uzdrawiają, lecz czyni to przez nich Bóg, wyczuwałem w tym jakiś rodzaj pychy i poczucia wyjątkowości. Zwłaszcza gdy podczas swoich seansów wywoływali niemal na siłę ludzi na scenę, by wymuszać na nich potwierdzenie uzdrowienia, po czym podliczali wszystkie przypadki i ogłaszali je z triumfem, jak jacyś księgowi z korporacji.
Jednym z najpopularniejszych europejskich charyzma¬tyków jest obecnie Damian Stayne, którego do Polski zaprasza zazwyczaj łódzka wspólnota Mocni w Duchu. W styczniu 2017 roku Stayne udzielił wspólnocie wywiadu po dwudniowej konferencji, która odbyła się pod hasłem „Cud uzdrowienia”.
Było dwieście czterdzieści dziewięć uzdrowień w piątek i trzysta pięćdziesiąt fizycznych uzdrowień wczoraj. Wiele guzów, nowotworów zmniejszyło się i zniknęło. Ludzie odrzucali kule, wiele osób głuchych wyjmowało aparaty słuchowe. Była pewna kobieta, która miała operację ucha w wieku dwunastu lat. Operacja nie powiodła się i całkowicie zniszczyła jej w nim słuch. Ucho było zupełnie głuche przez pięćdziesiąt cztery lata. I po wypowiedzeniu słów rozkazu dla uzdrowienia uszu ona słyszy na to ucho doskonale, słyszy nawet szept. Po pięćdziesięciu czterech latach! Są to niesamowite dzieła Boga!
W rzeczywistości wyglądało to o wiele mniej spektakularnie. Stayne biegał po scenie, wskazywał sektory, twierdził, że ludzie są w nich masowo uzdrawiani. Na scenie rzeczywiście pojawiło się około dwudziestu osób i rzeczywiście opowiadało, jak radykalnie poprawił im się słuch i wzrok – nie mam zamiaru tego kwestionować. Niemniej opowieść o tym, że cofnęło się i znikło „wiele” nowotworów, jest zwykłą manipulacją. Właściwie nawet nie rozumiem, po co ona była. Świadectwa osób uzdrowionych były naprawdę mocne i zupełnie nie wymagały dopisywania do nich jeszcze jakichś nowotworowych rewelacji.
Na pytanie prowadzącego wywiad, dlaczego tak niewielu katolików modli się w dzisiejszych czasach o uzdrowienie, Stayne odpowiada, że cuda były czymś regularnym do IV wieku. Zdarzały się nawet wskrzeszenia w lokalnych kościołach, jak pisał święty Ireneusz. Od IV wieku zaczęto raczej używać relikwii świętych w intencji uzdrawiania. To zrodziło przekonanie, że tylko ludzie bardzo święci lub kapłani mogą to robić. W końcu wiara świeckich w to, że są wykonawcami Ewangelii, zanikła. Potem jednak odbył się II sobór watykański i wraz z nim nastąpiło według Stayne’a odrodzenie doświadczenia Ducha Świętego, pojawiło się „uwolnienie charyzmatów”.
Kiedy prowadzący, młody mężczyzna z dredami, przytacza opinie ludzi, którzy uważają, że nie muszą oglądać uzdrowień, bo mają już wiarę, a uzdrowienia są jedynie dla tych, co nie wierzą, Stayne wyraźnie się denerwuje:
To znaczy, że wiesz lepiej niż Bóg? Że jesteś lepszy od innych? Nie potrzebujesz uzdrowień, bo masz tak silną wiarę? Wtedy jedyne, co robisz, to osądzasz innych! Możliwe, że teraz nie czujesz, że potrzebujesz uzdrowienia. Poczekaj, aż twoje dziecko zachoruje na raka! I wtedy sprawdź, czy wciąż myślisz, że nie potrzebujesz widzieć uzdrowienia. Nie pójdziesz do lekarza, kiedy twoje dziecko zachoruje na raka, bo sądzisz: nie potrzebuję widzieć uzdrowienia? Potrzebuję uzdrowienia od lekarzy, ale nie potrzebuję uzdrowienia od Pana? To jest hipokryzja, to jest sprzeczność sama w sobie. Albo uwierz, że Bóg chce uzdrawiać – przez lekarzy i przez modlitwę uzdrowienia. Albo uwierz, że Bóg nie chce uzdrawiać. Niektórzy ludzie mówią, że nie potrzebują uzdrowienia, ale jak tylko zachorują, idą do lekarza. I to jest absurd, ten rodzaj komentarza jest niedorzeczny. Nikt tak nie żyje. To jest po prostu błędne.[...]
Stayne, jak wielu innych charyzmatyków, jest zdania, że śmierć Jezusa na krzyżu nie oznacza, iż powinniśmy traktować choroby i cierpienie jako doświadczenia, które przybliżają nas do Boga – On tego nie oczekuje. Oni przyjęli krzyż, bo nie wiedzą, że mogą być uzdrowieni. A my widzimy setki uzdrowień podczas każdej posługi. Kiedy Jezus umarł na krzyżu, przekształcił nasze cierpienia. Każdy chory jest wezwany do odkupieńczego cierpienia, do czasu aż zostanie uzdrowiony. Zatem co zamierzasz zrobić ze swoim cierpieniem?
Stayne twierdzi, że nasze modlitwy nie mają być uprzejme, tylko silne, musimy naciskać, napierać na Boga, aby uzdrawiał. Teraz Bóg wylewa ten dar na coraz więcej osób. Dla posługi uzdrawiania zaczął się nowy, lepszy etap. Uzdrowienia stają się normalną częścią życia Kościoła.
Interesujący jest sposób, w jaki Stayne uzdrawia. „W imię Jezusa mówię do waszych oczu, przejrzyjcie! Patrzcie wyraźnie na chwałę Bożą. Każda choroba oczu teraz niech zostanie uzdrowiona”. „Otwórzcie uszy w imię Jezusa. Właśnie teraz! Niech każda blokada zostanie usunięta”. „Panie, Ty możesz stworzyć części ciała, których nam brakuje!”. „Mówię do waszej epilepsji, do waszej bezpłodności”. „Ogłaszam uzdrowienie w imię Jezusa Chrystusa!”. „A teraz przejmuję władzę nad wami, nowotwory. Przeklinam was i nakazuję wam, abyście się skurczyły i znikły”. Podobne przekonanie, że chorobie można po prostu nakazać ustąpienie, widać też podczas seansów najpopularniejszego polskiego charyzmatyka Marcina Zielińskiego. „Ogłaszamy pełne uzdrowienie”, „ogłaszamy stuprocentowe uzdrowienie”, „ten ból nie ma prawa tam zostać”. Brzmi to jak rozkaz wydany chorobie. Wygląda też trochę jak wymuszanie na Bogu uzdrowienia, sprawia wrażenie, jakby charyzmatyk nakazywał Bogu działanie.
– Krytyka masowych uzdrowień Damiana Stayne’a w dużej mierze wynika z tego, że nie jesteśmy praktykami i nie umiemy go właściwie ocenić – mówi ojciec Paweł Sawiak, jezuita od lat związany z łódzką wspólnotą Mocni w Duchu. – To trochę tak, jakbyśmy lekarzowi powiedzieli, że nie podoba nam się jego metoda leczenia. A przecież to nie jest kwestia podobania się, tu trzeba sprawdzić, jakie są efekty, a one przecież są. To, co robi Damian, rozumiem w taki sposób, że on zauważył, iż do uzdrowienia potrzeba obecności i bliskości Boga, na przykład podczas adoracji czy modlitwy, kiedy następuje spadek napięcia mięśniowego i uspokojenie psychiki. Jeśli pod takim wpływem nastąpi wyraźna poprawa stanu zdrowia, mamy prawo powiedzieć: Jezus zdjął ze mnie te ciężary, jestem uzdrowiony. I nikt nie ma prawa mówić, że jest to fake, oszustwo.
Jedne z ostatnich polskich rekolekcji Damiana Stayne’a odbyły się w Tarnowie pod hasłem „Moc obecności”. Przyjechała na nie na wózku inwalidzkim pani Elżbieta Włodek, emerytowana pracownica sądu w Brzesku. Wcześniej przeszła operację jednego kolana, potem wszczepiono jej endoprotezę w drugim, aż w końcu latem 2019 roku tak nieszczęśliwie upadła, że doznała pęknięcia kręgosłupa w odcinku lędźwiowym. Potem mogła przejść już tylko parę kroków o kulach, więc dla bezpieczeństwa przesiadła się na wózek inwalidzki. Miała jednak tyle sił, by wziąć udział w dwudniowych warsztatach z Damianem Stayne’em. Jednym z ich głównych elementów były modlitwy o zdrowie, prowadzone przez brytyjskiego charyzmatyka, który nakładał wiernym ręce na głowy i namawiał, by ludzie na trybunach hali robili to samo między sobą. Pod koniec dnia niektórzy z nich wychodzili na scenę i opowiadali, że lepiej mogą się poruszać, lepiej widzą i słyszą. Jedną z tych osób była pani Elżbieta, która wstała z wózka i – co prawda, z lekkim trudem – weszła po schodach na estradę, po czym na prośbę Stayne’a przemaszerowała, już dość swobodnie, po scenie.
– Tak jak wtedy wstała, tak do dziś śmiga – powiedziała mi jej córka Beata Żurek po ponad czterech miesiącach od rekolekcji. – Nie powiem, że porusza się jak baletnica, ale nie da się tego porównać z sytuacją sprzed rekolekcji, kiedy poruszała się wyłącznie o kulach lub na wózku. Zauważyliśmy też, że jest o wiele silniejsza. Nadal, co prawda, cierpi na chorobę Parkinsona, ale jej zmienne nastroje już tak nam nie doskwierają. Jest aktywna i pełna wigoru.
Pani Beata podkreśla, że nie uwierzyłaby w cudowną siłę modlitwy, gdyby nie zobaczyła jej efektów na własne oczy.
Ojciec Bashobora nie ma w sobie nic z estradowej gwiazdy. Nie tworzy wokół siebie aury niesamowitości, nie kieruje zdecydowanymi ruchami tłumem jak Stayne, nie przerywa świadectw wiernych w pół słowa, nie podlicza uzdrowień i nie ogłasza ich podniesionym głosem z estrady. Jest po prostu skromnym człowiekiem. I skromne ma recepty na szczęście. Całe jego nauczanie można sprowadzić do zdania: „Oddaj się Panu, a wtedy wszystko inne nie będzie już dla ciebie źródłem lęku i cierpienia”.
– Dlaczego zwolnili mnie z pracy? Czemu jestem samotny? Czemu się nie ożeniłem? Czemu nie mam dzieci? Na wszystkie te pytania odpowiedzią jest Jezus – twierdzi ojciec John. – Każdy z nas jest częścią Jezusa. Jeśli sobie to uświadomisz, wszystko wokół ciebie nabierze sensu, wszystko będzie takie, jakie ma być. Nie będziesz kryć się za maskami. Nie będziesz już musiał robić sobie tatuażu, bo nie będziesz sobie wmawiał, że ciało nie jest wystarczająco piękne i że trzeba je poprawiać. Będziesz wiedział, że jest takie, jakie ma być. Nie będziesz zapuszczał długiej brody, żeby ludzie myśleli, iż jesteś twardy. Nie będziesz tego potrzebował, gdyż zrozumiesz, że nie musimy być wcale twardzi, bo to nie niesie dobra, tylko wojnę. Zamiast do salonu tatuażu czy do wymyślnego zakładu golibrody pójdź na mszę, a po niej idź głosić pokój i módl się o zdrowie bliźnich. Módl się o uwolnienie ich od grzechów: pijaństwa, homoseksualizmu, samobójstwa, zabójstwa, przemocy w rodzinach, przemocy wobec dzieci. Śpiewaj Alleluja z radością na ustach, a wtedy odejdą od ciebie astma, nadciśnienie, odejdzie schizofrenia.
Ojciec John przytacza opowieść o bogatej kobiecie z Kenii chorej na nerki. Poznał ją w trakcie prowadzonych przez siebie warsztatów. Była zdecydowana jechać do Indii na kosztowne leczenie. Father Bash, kiedy usłyszał jej opowieść, utworzył krąg modlitewny. Wszyscy modlili się w intencji jej powrotu do zdrowia. – Udało się dzięki Panu. Choroba odeszła, a ona zaoszczędziła trzydzieści tysięcy dolarów. Nie wziąłem od niej żadnych pieniędzy. Nie sprzedaję darów Ducha Świętego – podkreśla z mocą ojciec John.
I druga opowieść o uzdrawianiu, tym razem z rekolekcji w Kongu. – W okolicy, gdzie się modliliśmy, było dziecko szalone, z którego wszyscy drwili. Za którymś razem podszedłem do tego chłopca i uklęknąłem, by być na jego wysokości. Po czym powiedziałem mu szczerze: „I love you”. Dziś to dziecko studiuje, Pan je uratował.
W pierwszej polskiej książce ojca Bashobory to wydarzenie miało inny przebieg niż ten podany w Pabianicach. W tej opowieści obłąkany chłopiec wszedł do kościoła podczas mszy, w której uczestniczył miejscowy biskup. Porządkowi chcieli go powstrzymać, ale wtedy zainterweniował ojciec John. Podszedł do szaleńca z uczuciem miłości w sercu i oddał mu swoje miejsce. „Siedział obok biskupa, patrzył na wszystkich tych księży i dało się wyczuć, że dobrze się czuł. Być może nigdy wcześniej nie okazano mu takiego szacunku. To było uzdrowienie całego jego życia. Został uzdrowiony z szaleństwa i teraz jest kierowcą tego biskupa”. W tej wersji historii z Konga student zamienił się w kierowcę biskupa, a ja tym samym po raz kolejny się przekonałem, że w opowieściach ojca Johna dużo jest ubarwień, kwiecistych dodatków, które mają tworzyć dla faktów odpowiednią atmosferę. Z drugiej strony, czy to rzeczywiście tylko jego cecha? Wystarczy się rozejrzeć uważnie wokół siebie. Komu z nas nie zdarzyło się czasem podkoloryzować wspomnień?