Lwowska gwara miejska przez dziesiątki lat była charakterystycznym elementem grodu nad Pełtwią. Jej rozwój został przerwany po II wojnie światowej. Dziś pamięć o niej podtrzymują pasjonaci i publikacje takie jak ta Stanisława Domagalskiego.
Posłuchajmy tego: „Na Wysokim Zamku, siedzi ułan z mamku. Un jo trzyma za kulanku, ona si rumieni. Siedzu przytuleni jak prwadziwi narzyczeni”. Albo tego: „Najsampirw miń Żorża i tuż nidaleku, wejdzisz w Churunszczyzny wylut niszyroki; dalij miń Sukoła, dzie rydakcja >>Wieku<<, Na plac Dumbruskiegu skiruj potym kroki”.
To oczywiście bałak, legendarna lwowska gwara miejska, którą posługiwały się pokolenia mieszkańców grodu nad Pełtwią. Gwara dziś niestety już tylko historyczna, a przecież niegdyś żywa, dynamiczna, barwna, no i dla lwowiaków piękna. Wyroki historii sprawiły, że Lwów znalazł się poza granicami Rzeczypospolitej, a większość jego polskich mieszkańców musiała opuścić swoją małą ojczyznę. Tym samym naturalny rozwój lwowskiej polszczyzny został brutalnie przerwany. Po wojnie środowiska lwowiaków egzystowały w Polsce i na emigracji i w miarę możliwości pielęgnowały swoją rodzinną mowę, ale - co tu kryć - była ona skazana na wymarcie. Oderwana od swego źródła, pozbawiona żywego zasilania, w dodatku źle widziana w PRL-u, nie mogła przetrwać.
Cały czas byli jednak ludzie, którzy o bałaku pamiętali, bałak przypominali, bałakiem mówili. Jako pierwszy pisał o nim jeszcze w latach 70. ub.w. niezapomniany piewca miasta nad Pełtwią Witold Szolgnia. Na emigracji pielęgnowały go środowiska lwowskie (choćby związane z dawną Wesołą Lwowską Falą, a także literaci, m.in. Marian Hemar i Józef Wittlin). Z kolei w kraju w 1983 r. ukazała się w Krakowie przyjęta z ogromną atencją praca prof. Zofii Kurzowej (z urodzenia lwowianki) „Polszczyzna Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich do 1939 roku”. Renesans zainteresowania lwowską mową i samym Lwowem nastąpił po przełomie roku 1989. Ukazało się wtedy m.in. kilkanaście lwowskich książek Witolda Szolgini, prace literackie i filmowe Jerzego Janickiego, cmentarne opracowania Stanisława S. Niciei oraz niezliczone książki historyczne, wspomnieniowe i przewodnikowe rozmaitych autorów.
Zainteresowanie to trwa do dziś, choć bardziej skupione jest na samym mieście, jego dziejach i ludzkich losach niż na lwowskiej mowie. Na szczęście są jeszcze tacy, którzy o bałaku pamiętają. Oto ukazała się właśnie pięknie wydana książka Stanisława Domagalskiego zatytułowana „Lwowskie czasy minione w mowie i fotografii”. Z dwóch elementów wymienionych w tytule bardziej jednak chodzi o mowę, bo zdecydowana większość 350-stronicowej pracy poświęcona jest właśnie bałakowi.
Przyswajanie ze słuchu
„Lwowską mowę, a bardziej dokładnie biorąc, plebejską mowę ulicy lwowskiej >>bałakiem<< nazwano. Mówiąc jeszcze dokładniej, tak mowę lwowskich batiarów określano, bo batiar nie mówi, tylko >>bałaka<<, bo gadać, pleść, ględzić oraz paplać bez większego sensu to właśnie po lwowsku >>bałakać<< znaczy. Po wojnie zaś słowo to nabrało znaczenia emocjonalnego; dla wypędzonych z Kresów i Galicji Wschodniej stało się synonimem Lwowa, tęsknoty za swoim światem utraconym” - pisze autor.
Skąd wziął się bałak? Powstał z połączenia potocznej mowy mieszkańców lwowskich przedmieść (robotników, rzemieślników, stróżów, bezrobotnych, niebieskich ptaków) z ogólnym językiem polskim używanym w mieście przez warstwy wykształcone. Osiedlający się we Lwowie przybysze ze wschodniogalicyjskich wsi przynosili swoją własną gwarę chłopską. Aspirując w mieście do lepszego statusu przejmowali obowiązujący tam język: polszczyznę używaną przez warstwy wyższe, zamożniejsze, bardziej wykształcone.
Z nałożenia się wiejskiej gwary i miejskiego języka polskiego powstawała niepowtarzalna lwowska gwara, o niezwykłym brzmieniu, składni i fleksji. Owo przyswojenie polszczyzny odbywało się bowiem ze słuchu i skutkowało licznymi przekręceniami brzmień i znaczeń.
„Przekręcano i przeinaczano słowa oraz wyrazy i wszystko, co się da i nie da, co można i nie można zmienić” - tłumaczy Stanisław Domagalski. I podaje stosowne przykłady: „nazwę Królestwo Galicji i Lodomerii przerobiono na Golicja i Głodomoria, na Lemberg mówili sobie Lembryk, a Łykaczów to musiał być Łyczaków. Natomiast lwowskie zawołanie Semper Fidelis (Zawsze Wierny) zmieniono sobie na Sempyr Widelic”. Czuć znaczyło słyszeć, słyszeć - czuć, a sponiewierać - skrzyczeć… „Nie pomogła matura, ani nawet wyższa uczelnia nie wyrugowała z codziennego użytku przekręconych wyrazów. Pan mecenas nadal jadł chlib, pan doktor pił mliku, a pan inżynier liczył sztyry” - pisał emigracyjny publicysta i piewca Lwowa Kazimierz Schleyen.
Bałak wytworzył cały system własnego słownictwa, charakterystycznego tylko dla niego i nigdzie indziej niespotykanego. Słowotwórcza inwencja lwowian była wprost niezwykła. Sięgnijmy do przykładów podanych w książce Stanisława Domagalskego: kotyrbać to gderać, mudrahela to mądrala, okołtunić si to ożenić się, pacałycha to uliczna zabawa, szandaławy to lichy, zyszwicuwany to zmęczony, a zmurdzany - umorusany.
Waserycia zabezdurno
To tylko bardzo niewielki fragment bałakowego słownika, który w książce pana Stanisława zajmuje ponad 300 stron (i to obukierunkowo: „z tamtejszego na tutejsze” i na odwrót). Lwowska gwara to rzeczywiście osobny lingwistyczny świat. „Lwowiak nie ma głowy inu kalapitry na karku czszyma, chtóra do myślenia jemu fajnu służy; po ulicy porusza się poligutku i polegutku, a nawet spacerkiem, krok za krokiem, czyli szpacyringim sobi chodzi, bo ma manir salunowy i sobie tak o, jagby nigdy nic, szpacyruji; jak napatoczy si na kogoś znajomego, to mówi a, o fajnu, ży ja ciebi widzy” - wyjaśnia autor.
Lwowiacy mieli też osobliwe upodobanie do tworzenia nowych wyrazów, poprzez specyficzne łączenie słów bliskich znaczeniowo, co dawało dość zabawne efekty. I tak na przykład bałwatuńcio (oznaczający wariata, głuptasa) powstał z połączenia bałwana i wariatuńcia, łachabundę (włóczęgę) stworzono zlepiając łachmytę i wagabundę, a niespodziewankę łącząc niespodziankę i zgadywankę. Znane lwowskie powiedzenie - budzące śmiech w innych częściach Polski - za pod pachę („Pójdziemy za pod pachę”) powstało z połączenia za rękę i pod pachę. Inne charakterystyczne bałakowe słowo - zabezdurno (czyli za darmo) utworzono zlepiając polskie bezpłatnie i ukraińskie durno (za darmo). A mistrzostwem świata jest chyba neologizm waserycia (woda), czyli połączenie niemieckiej Wasser i ukraińskiej wodyci…
Właśnie: zapożyczenia z innych języków to kolejna cecha charakterystyczna lwowskiej mowy. Znajdziemy w niej wyrazy ukraińskie, niemieckie, czeskie, żydowskie, tatarskie, a nawet węgierskie i greckie. Z ukraińskiego pochodzą m.in. kostomacha (kość), horpyna (duża kobieta), hruń (gbur, prostak), szkira (chuda dziewczyna), no i sam bałak (od bałakati - gadać). Z niemieckiego choćby rukzak (plecak), rychtować (przygotowywać), szac (piękny), aus (koniec), tryngeld (napiwek). Z żydowskiego meszugene (wariat), bachor (dziecko), bajgiel (precel), mecyje (specjał, coś nadzwyczajnego) i rejwach (rozgardiasz). Z węgierskiego słynny batiar, a z greckiego skiła, czyli pies. To oczywiście tylko kilka przykładów; w bałaku było ich znacznie, znacznie więcej.
Charakterystyczna była też lwowska wymowa - śpiewna, zaciągająca, z akcentem na pierwszą głoskę, unikająca ą i ę, zamiast o dająca u, rozróżniająca h od ch. „Lwowianie mówią po polsku pełną piersią, z całego serca, wszystkim tchem. Równie serdecznie, co nieporządnie. Pędzą przez obszary słów z wywieszonym językiem, czwartą prędkością, jak szofer po wypadku. I rzadko w tym zawadiackim pędzie ostoi się cudem jaka nieuszkodzona samogłoska” - komentował inny miłośnik Lwowa i jego mowy Stanisław Wasylewski.
Symbol utraty
Lwowski bałak był z jednej strony znakiem rozpoznawczym miasta i swoistą jego atrakcją, z drugiej zaś sfery wykształcone traktowały go jak wynaturzenie poprawnej polszczyzny. „Kiedyś ten język lwowskiej ulicy był językiem gminu, żargonem plebsu lekceważonym i zwalczanym przez wyższe sfery towarzyskie, przez lepsze państwo, jak to się >>wy Lwowi<< mawiało. Tępiono bałak w urzędach i w szkołach, gdzie za takie mówienie >>cwajery<< stawiano, rugowano go z dobrych domów, a on sobie trwał. A batiarom lwowskim się wydawało, że to nie oni, lecz wszyscy >>doobkoła<< mówili dziwnie, źle i nie po polsku” - pisze Stanisław Domagalski.
Jak wiemy, bałak trwał do czasu, gdy Lwów przestał być polski, a większość Polaków musiała stamtąd wyjechać. Żywa mowa prawie zanikła, pielęgnowana jedynie w wyrwanych z małej ojczyzny środowiskach lwowiaków. Nigdy jednak o niej nie zapomniano. Z czasem stała się symbolem dawnego, utraconego Lwowa, którego już nie ma. Żyła we wspomnieniach, gawędach i wierszach, takich jak ten napisany przez przywoływanego tu już Witolda Szolginię:
„O mowu rudzinna, o bałaku lwowski, dźwieńczny jak harmonia, jak metal dzwunioncy, na bruku kamiennym mojij Łyczakoskij, to rozlewni wolny, to z szwungim pyndzoncy”…