Wyobraźcie sobie Państwo, że organizujecie wesele. Wynajmujecie salę w hotelu, płacicie ciężkie pieniądze za catering, orkiestrę, wodzireja, samochód, fotografa itp. Goście dostają zaproszenia, a w nich: „Dyrektor Hotelu pod Papugą, Jan Kowalski, zaprasza...”. Uznalibyście to za normalne?
Ale od początku. Niestety, niemal wygaszono już nauczanie łaciny w szkołach (zlikwidowano ją nawet w wielu uczelniach medycznych), więc skąd ludzie mają wiedzieć, że słowo „minister” oznacza pomocnika lub wręcz sługę. Ewangeliczne powiązanie władzy ze służbą, które przyniosło chrześcijaństwo, było czymś absolutnie nowatorskim, nieporównywalnym do innych cywilizacji.
Po krótkim epizodzie w latach 90. u nas również piękna idea służby szybko przegrała z rzeczywistością. Wróciło stare - władza jako przywilej i (mówiąc językiem młodzieży) lans. Bez lansu nie ma awansu. Nie tylko w kręgach ministerialnych. W samorządach również. Najjaskrawszym symbolem tej bizantynizacji są oficjalne druki, w których „Pan Prezydent Rafał Bruski (Michał Zaleski, Marek Wojtkowski itd.) zaprasza mieszkańców...”.
Hola, panowie, trochę skromności! Coś tu się komuś pomyliło. Pomijam arogancję wobec rzeczywistych organizatorów, którzy pracowali w pocie czoła. Reprezentujecie podatników, którym pomagacie (ministrare) w dysponowaniu ich pieniędzmi. Powołaliśmy was na marszałków, prezydentów, ministrów. Pomocników, a nie celebrytów. Wspierajcie kulturę autorytetem swoich urzędów, ale nazwiska i fotografie pozostawcie sobie.
I pomyśleć, że jeszcze kilkanaście lat temu taka kampania za podatnicze pieniądze byłaby zwyczajnie niesmaczna. Paskudny obyczaj wprowadził bodaj marszałek Achramowicz, którego godność (?), jako mecenasa, zawisła na spiżowej płycie u wejścia do zamku w Golubiu. Mam nadzieję, że ktoś ją kiedyś przetopi. Oby nie na pomniki jeszcze większej próżności.