Babki na wsiach bały się jej tak, jak diabeł święconej wody
Na świat przyjęła prawie pięć tysięcy dzieci. Niektórym wskazała właściwą drogę, pomogła wyrwać się z biedy. Czesława Kalwajtys, była położna z Filipowa za swój trud otrzymała wiele medali. Ale najbardziej ceni sobie ten, za wieloletnie pożycie małżeńskie.
Ostatnio, nad wyróżnieniem Czesławy Kalwajtys zaczęły zastanawiać się gminne władze. - Tak? - dziwi się zainteresowana. - To bardzo miłe, ale nic szczególnego nie zrobiłam. Wykonywałam tylko swoje obowiązki. Zresztą, bardzo je lubiłam. Gdybym dziś miała wybór, poszłabym tą samą drogą.
Położna jak ksiądz
Pochodzi z Pawłówki, z bogatej, wielodzietnej rodziny.
- Pociąg do medycyny wyssałam z mlekiem matki , która była położną- śmieje się pani Czesława. - A w tamtych czasach to bardzo ważna osoba. Niemal tak samo jak proboszcz, albo wójt.
Gdy miała dziesięć lat wybuchła druga wojna światowa. Niemcy zabrali ojca do obozu w Dachau, a mamę i rodzeństwo przesiedlili.
- Trafiliśmy do Zusna - wspomina. - Na mieszkających tam ludzi nie dam powiedzieć złego słowa. Są wspaniali, bardzo życzliwi. Przyjęli nas niezwykle serdecznie. Pamiętam też, że skrzyknęli się i pomogli nam w polu, przy żniwach. Wiedzieli, że nie damy sobie rady.
Na świat przyjęła prawie pięć tysięcy dzieci. Niektórym wskazała właściwą drogę, pomogła wyrwać się z biedy. Czesława Kalwajtys, była położna z Filipowa za swój trud otrzymała wiele medali. Ale najbardziej ceni sobie ten, za wieloletnie pożycie małżeńskie
Po wojnie podjęła naukę w Liceum Pedagogicznym w Suwałkach. Ale nie widziała się w roli nauczycielki, po cichu wciąż marzyła o białym fartuchu. Okazja, by zmienić zawód nadarzyła się tuż przed maturą. Państwowa Szkoła Położonych w Białymstoku ogłosiła bowiem nabór. Złożyła dokumenty i, choć chętnych było wielu, została przyjęta.
- Mieliśmy wyżywienie oraz internat za darmo, ale musieliśmy pracować - opowiada. - Tak więc, w dzień chodziłam na zajęcia, a po południu, albo nocą do szpitala, na dyżury. Najpierw robiłam specjalizację z „basenologii”.
Dopiero w drugiej, czy trzeciej klasie praktykowała na sali porodowej. Takie były przepisy. Aby podejść do egzaminu należało mieć na swoim koncie co najmniej dziesięcioro przyjętych dzieci.
- Łatwo nie było- nie ukrywa. - Trzeba było biegać ze szkoły do szpitala i odwrotnie. Brakowało czasu na naukę. A nocą w internacie nie wolno było palić światła. Jak się uczyć? Znalazłam na to sposób. Otóż, z książkami ukrywałam się w toalecie.
Na egzamin szła z pustką w głowie, ale zdała śpiewająco. Dziś mówi, że sama się dziwiła, skąd posiada tak wielką wiedzę.
Z wozu odpadały koła
W 1950 roku otrzymała dyplom i nakaz pracy w Filipowie. W tym czasie we wsi był tylko felczer, blisko 90-letni.
- Bardzo sympatyczny człowiek, ale wiek robił swoje. Nie mogłam za wiele liczyć na jego pomoc - nie ukrywa.
Zamieszkała w budynku ośrodka zdrowia, w niewielkim pokoju. Rodzice dali „wyprawkę”, czyli łóżko i pierzynę. Kupiła sobie kożuch, chustę na głowę oraz walonki i wzięła się do roboty.
- We wsi była potworna bieda - opowiada. - Nie mieliśmy wody, ani światła. Telefon był dostępny tylko do południa, na poczcie i posterunku milicji. Później komendant zabierał aparat do domu. Nocą, jak ktoś chciał zadzwonić, musiał budzić komendanta. Nie było to łatwe.
Nie obowiązywały żadne rejony. Pomagała więc nie tylko kobietom z filipowskiej gminy, ale też bakałarzewskiej, czy oleckiej. Do rodzących jeździła wozem, często „żelaźniakiem”. Nie raz z narażeniem życia, bo po drodze odpadły zużyte koła. Nie raz trzeba było brać walizkę pod pachę i biec do ciężarnej, bo trudno było pokonać śnieżne zaspy.
- Kiedyś, w drodze do rodzącej, złapała nas burza - wspomina. - Przed nami i za nami waliły pioruny. Potwornie się bałam, ale dzięki Bogu nic się nie stało.
Podobnie, jak wtedy, gdy rolnik uparł się, że skróci drogę i pojedzie przez rzekę. Efekt? W saniach było pełno wody.
- Z tej wyprawy przywiozłam do domu wszy - dodaje. - Musiałam spędzić w domu rodzącej noc, zdrzemnęłam się chwilę i oblazły mnie insekty.
Z perspektywy lat ocenia, że najgorzej było wtedy, gdy poród był skomplikowany i należało wieźć rodzącą do suwalskiego szpitala. A na drodze pełno było śnieżnych kurhanów.
- W Garbasiu przetrzymywano więźniów - wspomina. - Kiedyś jeden z pracujących tam mężczyzn wezwał mnie do rodzącej żony. Potrzebny był transport, ale przysłano mi dwie stare chabety. Bałam się, że nie dojedziemy do Suwałk. Poprosiła więc o pomoc jednego z miejscowych gospodarzy. Przy jego pomocy ciężarną zawinęła w pierzyny, przywiązała do sań. A sama wyposażona w latarkę, świece i łopatę do odśnieżania ulokowała się obok niej.
- Było potwornie ciemno, drogę wyznaczały nam telefoniczne słupy - mówi. - Na rogatkach Suwałk, przy cmentarzu, zostaliśmy zatrzymani przez milicję. Ale gdy powiedziałam, że wiozę rodzącą, zrezygnowała z kontroli.
Pracownicy szpitala przyjęli ich serdecznie. Zrobili herbatę, dali jeść. A doktor Ryszard Eugeniusz Racz, ówczesny szef ginekologii zadbał też o konia. Z garażu wyprowadził swoje auto i polecił umieścić tam zwierzę, by się ogrzało.
Pół litra na stół
- Mieliśmy takie odgórne zalecenia, aby walczyć z babkami - wspomina pani Czesława. - Ale wydało mi się to absurdalne, bo i tak nie mogłam być w kilku miejscach jednocześnie, a trudno ustawić porody jeden z drugim. Uznałam więc, że zamiast walić głową w mur, będę edukować. Z czasem doszło do tego, że babki bały się mnie, jak diabeł święconej wody.
A łatwo nie było. We wsiach, w walących się domach nie raz brakowało potrzebnych przy porodzie szmat. Panowała też moda na źle pojmowaną gościnność. Otóż, gdy jeden z domowników jechał po położną, drugi, zamiast czuwać przy ciężarnej, ruszał do kuchni. Smażył ze słoniny stos skwarek, jaja i stawiał na stół butelkę. - Ludzie chcieli, żebym najpierw się gościła, a później zajęła pracą - tłumaczy mieszkanka Filipowa. - Ale udało mi się dość szybko zwalczyć ten zwyczaj.
W połowie czerwca 1956 roku w Filipowie, jak żartuje pani Czesława, do Filipowa dotarła cywilizacja. Wtedy została otwarta izba porodowa. Wprawdzie bez toalety, wody i światła, ale zawsze.
- Pacjentki załatwiały się do wiadra, które musiały szorować salowe - wspomina. - A wodę kradłyśmy nocami od sąsiadów.
Ale już było lżej, bo w izbie znajdowało się kilka łóżek. A to znaczy, że położna mogła czuwać nad kilkoma rodzącymi jednocześnie. Rozmówczyni dodaje, że tylko dzięki ciężkiej pracy salowych nie doszło do żadnych zakażeń.
- Miałyśmy taki ogromny kocioł do gotowania bielizny i to nas ratowało - mówi. - Pralkę otrzymałyśmy dopiero w latach 80.
1956 rok był przełomowym w życiu położnej nie tylko z powodu otwarcie izby. Wtedy pani Czesława wyszła za mąż. Poślubiła chłopka z sąsiedniej wsi i, jak dziś mówi, dokonała wspaniałego wyboru.
Matka chrzestna
Urodziła troje dzieci, wybudowała, wraz z mężem dom w sąsiedztwie „porodówki” i rzuciła się w wir pracy społecznej. Działała w PCK, była radną.
- Mąż chodził do pracy, a ja do roboty - śmieje się. - Byłam położną, prowadziłam dom, wychowywałam dzieci. Pamiętam, że starałam się je ubierać w czerwone fraczki, by w drodze do szkoły wyróżniały się w tłumie. Gdy zerkałam przez okno, widziałam, gdzie się znajdują.
Pracowała do 1986 roku, do czasu aż zlikwidowano izbę porodową. Wprawdzie otrzymała propozycję pracy w suwalskim szpitalu, ale ją odrzuciła. To wcale nie oznacza, że spoczęła na laurach. Bo jeszcze przez wiele lat ciężarne kobiety prosiły ją o rady. Nigdy im nie odmówiła I nigdy też nie przyłożyła ręki do przerwania ciąży .
Na świat przyjęła prawie pięć tysięcy dzieci. Dla niektórych jest matką chrzestną. - W przeszłości mieszkańcom wsi najważniejsze było pierwsze, drugie dziecko - tłumaczy. - Wtedy urządzano huczne chrzciny. A przy kolejnych rodzice chcieli jak najszybciej dopełnić obowiązku. A, że byłam pod ręką to pełniłam rolę chrzestnej. Zresztą, nigdy nie odmawiałam. Patrzyłam tylko, czy mam z czego zrobić chrzczo-nkę. - Wspaniała kobieta - ocenia Andrzej Matusiewicz z Suwałk. - Znam ją i podziwiam.
W wielu przypadkach dorastającym dzieciom pomogła wyrwać z się z biedy. Przekonała, by nie kończyli nauki na podstawówce. Dziś, gdy ich spotyka, dziękują.
Lubi czytać książki historyczne, lokalną prasę. Ma dwa pudła medali i odznaczeń. Wśród nich krzyże zasługi. Za najcenniejszy uważa ten, który otrzymała od prezydenta Lecha Kaczyńskiego za 50 lat pożycia małżeńskiego.
- Rodzina była i jest dla mnie najważniejsza - nie kryje.