Autor książek dla dzieci dla rodziców bywa barmanem. Rozmowa z Grzegorzem Kasdepke
Czy był pan kiedykolwiek przystojny? Czy to pan napisał Biblię? Jak to jest być starym? Kiedy napisze pan książkę o żołnierzach przeklinających? Grzegorz Kasdepke, najpopularniejszy autor książek dla dzieci (a niebawem i dla dorosłych!) trudnych pytań się nie boi, ale słyszy też zwierzenia: - Bywam barmanem od spraw wychowawczych, a koktajle, które serwuję w książkach mogą nieźle zawrócić w głowie - mówi.
Gościł pan na niedawnym Festiwalu Książki Obrazkowej dla Dzieci „LiterObrazki" w Bydgoszczy. I odtąd moi synowie nie chcą być ani strażakami, ani policjantami. Chcą być pisarzami, bo pisarz jest cały czas na wakacjach. Tak pan powiedział.
Nie chcieli usłyszeć chyba drugiej części zdania: że pisarz jest też właściwie cały czas w pracy... Ale przecież każdy może czuć się, jakby nieustannie był na wczasach: w myśl idei, że kto kocha to, co robi, nie przepracuje ani jednego dnia! Moja praca, choć momentami wyczerpująca, przynosi mi wiele satysfakcji i radości. Dzięki czemu po kilku, kilkunastu dniach pisania, jestem wprawdzie fizycznie zmęczony - ale i, o paradoksie, zrelaksowany jak po dwutygodniowym pobycie na Majorce.
Kto czytał panu książki do poduszki?
W latach 70.-80. minionego wieku dominował obraz ojca utrwalony przez świetny serial „Wojna domowa" - taty, którym straszyła mama: „czekaj, przyjdzie ojciec, to sobie z tobą porozmawia!". Tym bardziej doceniam taktykę, jaką obrał mój tata, gdy byłem mały (choć, trzeba przyznać, na wyraźną próbę mamy, która - jako wielka miłośniczka literatury - w dziedzinie przekazywania mi pasji do czytania ponosiła klęskę za klęską). A zatem: czytał mi tato, od czasu do czasu, wieczorami. Stworzył się z tego nasz miły, wspólny zwyczaj. Przy okazji rodzinnych spotkań opowiadamy sobie anegdoty o tym, jak bardzo wczuwał się w trudne losy bohaterów: jak się wzruszał, jak z nimi cierpiał, jak przeżywał ich rozterki. Właśnie tak, tata, nie ja... Sam długo przekonywałem się do książek. Kiedy tylko mogłem, wybierałem podwórko, na którym - dokładnie pamiętam - z siedmioma kolegami i czterema koleżankami przeżywałem to, co mogłoby być udziałem literackich bohaterów. Najzwyklejsze w świecie podwórko domu przy ulicy Kalinowskiego w Białymstoku było jak preria, po której galopuje Winnetou. Dzisiejszym małym chłopcom i małym dziewczynkom o te podwórkowe harce coraz trudniej - komputery wnoszą nową jakość w nasze życie, ale i sporo odbierają.
Czytał pan, wzorem taty, swojemu synowi do poduszki?
Postanowiłem czytać mojemu synowi od pierwszych wspólnych chwil, a to znaczy, że odpuściłem mu tylko trzy dni, które spędził po narodzinach z mamą w szpitalu. Zależało mi, by czytanie stało się naszym prywatnym rytuałem, codziennym. Siadałem więc przy jego łóżeczku i czytałem. Tak, tak, byłem świadomy, że nic jeszcze nie kapuje… Więc czytałem mu na głos to, co akurat czytałem sam sobie. W efekcie, nim mój dzielnym synek skończył pół roku, wysłuchał już Czechowa, Hrabala i przerobił wraz ze mną wiele książek, który musiałem czytać na studiach dziennikarskich. Kiedy podrósł, wspólnie wybieraliśmy tytuły na wieczór. Czasami trafialiśmy na potworne nudziarstwa…Co ciekawe, to właśnie marne książki sporo mnie, przyszłego autora, nauczyły. Przyglądałem się im zimnym okiem redaktora (to były czasy mojego szefowania „Świerszczykowi”), analizując: co nie wyszło, dlaczego, gdzie kryje się błąd? Taka analiza nie zawsze jest możliwa w przypadku książek znakomitych; za bardzo wciągają, pochłaniają uwagę - nie ma czasu ani chęci, by zatrzymywać się i zastanowić nad ich konstrukcją. W każdym razie, jako czytający tata, zapamiętałem jedno: książka dla dzieci musi ciekawić i bawić także rodziców - inaczej autor poniesie literacka klęskę. Dzisiaj pisząc częściej myślę o zmęczonych mamusiach i tatusiach, którzy wieczorem usiądą z książką przy łóżkach swoich pociech. Chciałbym im sprawić przyjemność, wciągnąć w akcję, sprawić, że w ich głosie pojawi się ekscytacja, którą dzieci doskonale wyczuwają… To ważne. Często tych 15 minut wspólnego czytania pełni rolę pewnego rodzaju rekompensaty za nieobecność rodzica w ciągu dnia. Między rodzicami a dziećmi powstaje wspólnota przeżyć i emocji. To tak jak z rodzinnym kibicowaniem ulubionej drużynie piłkarskiej. Kiedy czytamy, śledzimy losy bohaterów, którzy budzą nasze emocje: razem im kibicujemy, trzymamy kciuki, żeby im się powiodło, żeby rozwikłali trudną zagadkę, żeby wykaraskali się z kłopotów. To łączy. Buduje wspólne wspomnienia. Jest niebywale ważne i dla dziecka, i dla rodziców.
Autorzy książek dla dzieci cieszą się zaufaniem rodziców i dziadków swoich czytelników. Ci dzielą się ze mną często niesamowitymi historiami, które przydarzyły się w ich domach, oczywiście z udziałem dzieci. Opowiadają, co im nie wyszło, dziękują za rady, dzielą się potknięciami, rozterkami...
Czasami po lekturze pana książek trudno zasnąć, bo w głowie rodzą się kolejne pytania albo kolejne warianty odpowiedzi na pytania. Bo jak tu zamknąć oczy, gdy stają przed nimi bohaterowie książki „Horror, czyli skąd się biorą dzieci", którzy zastanawiają się, jak ich przedszkolanka połknęła niemowlaka albo Marysia jako straszliwy smok z książki „A ja nie chcę być księżniczką". Uczuciowe rozterki przedszkolaków z książki „Kocha, lubi, szanuje" wcale zasnąć nie pomagają. Skąd pan wie, jak opowiedzieć dzieciom o tematach, za które chcieliby się wziąć rodzice, ale nie wiedzą, czy wiedzą, jak?
Każdy rodzic jest ekspertem, tyle że wąskiej specjalizacji - jedynie od własnego dziecka. A i to ekspertem, który ciągle popełnia błędy. Ale przecież próbujemy, staramy się! Każdy ma swoje wspomnienia, doświadczenia - z dzieciństwa własnego czy naszych dzieci. Wykorzystuję więc w książkach to, czego nauczyło mnie moje rodzicielstwo - z nadzieją, że może pewne patenty okażą się pomocne i innym. Świeże bodźce czerpię pełnymi garściami z rozmów z moimi czytelnikami. Szanuję autorytety, wierzę w naukę, zatem konsultuję też niektóre kwestie z psychologami i pedagogami. Korzystam także z literackiej intuicji. Autorzy książek dla dzieci cieszą się zaufaniem rodziców i dziadków swoich czytelników. Ci dzielą się ze mną często niesamowitymi historiami, które przydarzyły się w ich domach, oczywiście z udziałem dzieci. Opowiadają, co im nie wyszło, dziękują za rady, dzielą się potknięciami, rozterkami...
Żalą się jak barmanowi...
O właśnie: bywam barmanem od spraw wychowawczych, a koktajle, które serwuję rodzicom czytelników mogą zawrócić w głowie.
Bywam pytany, czy to ja napisałem Biblię. Pewna dziewczynka zasugerowała nawet, że mógłbym się do tego bardziej przyłożyć, bo w Biblii nie wszystko zakończyło się dobrze. Lubię te zabawne pytania, np. o to, czy kiedykolwiek byłem przystojny. Dorosłym często brakuje dystansu do siebie, dobrze zatem, że dzieci wciąż potrafią nakłuwać nasze nadmuchane ego.
W Bydgoszczy nie uciekał pan od pytań dzieci, które z rodzicami, w strugach deszczu, pod wspólnym parasolem, czekały na odpowiedź. - A kiedy napisze pan książkę o mnie - zapytał jeden z chłopców. - Jeszcze ja mam pytanie, jeszcze ja! - wyrywał się inny: - Czy panu nie kapie na głowę? Obaj dostali odpowiedzi, całkiem na serio. Na jakie pytania od czytelników pan czeka?
Zawsze na te, które jeszcze nie padły. Mam wrażenie, że przez 20 lat usłyszałem chyba wszystkie, zwłaszcza, że najmłodsi nie troszczą się o to, co wypada, co jest politycznie poprawne. Pytają często o to, o czym gdzieś usłyszeli - w rozmowach dorosłych, w telewizji, w radiu. I nie miał im kto pewnych spraw wyjaśnić. Kiedy w mediach głośno było o żołnierzach wyklętych, pewna dziewczynka zapytała mnie, kiedy napiszę książkę o żołnierzach przeklinających. Jakoś to sobie połączyła. Dzieci patrzą na mnie i pytają bez ogródek: jak to jest być starym człowiekiem? I choć często buzia sama się śmieje, odpowiadam rzetelnie, jak tylko potrafię, bo przecież jako 49-letni autor jestem od niektórych moich czytelników nawet kilka razy starszy. Podkreślam: kilka razy, a nie lat! To tak, jakbym spotkał kogoś, kto urodził się w XVI wieku… Też byłbym ciekaw, jak to jest być aż taaak starym. Bywam pytany, czy to ja napisałem Biblię. Pewna dziewczynka zasugerowała nawet, że mógłbym się do tego bardziej przyłożyć, bo w Biblii nie wszystko zakończyło się dobrze. Lubię te zabawne pytania, np. o to, czy kiedykolwiek byłem przystojny. Dorosłym często brakuje dystansu do siebie, dobrze zatem, że dzieci wciąż potrafią nakłuwać nasze nadmuchane ego.
„Kacperiada" powstała 20 lat temu. Co się przez ten czas u pana zmieniło?
Przede wszystkim ta pierwsza książka jest dla mnie ważna jako punkt odniesienia, bo pomaga mi dostrzec coś, na co zazwyczaj nie zwracamy dużej uwagi - na nieustanną przemijalność naszego życia. Kiedy patrzę na siebie sprzed 20 lat zazdroszczę sam sobie - odwagi pisania. Nie miałem wtedy świadomości, że istnieje tyle gremiów, tyle grup, które będą mnie oceniać; pisałem, bo sprawiało mi to frajdę - bez presji, którą sam na siebie nakładam dziś, próbując ścigać się właśnie z samym sobą. Oczywiście po tylu latach pracy dysponuję lepszym warsztatem, piszę po prostu lepiej - doświadczenie zrobiło swoje. Podjąłem w swoich książkach już tyle tematów… - w gruncie rzeczy mam być z czego dumny. Ale literatura nie jest wyścigiem na ośmiotysięczniki - kto pierwszy zdobędzie jakiś temat, najlepiej zimą, i bez dodatkowego tlenu! Nie jest najważniejszym przełamywanie kolejnego tabu - choć wydawcy teraz aż się trzęsą, żeby jakieś nowe koniecznie przełamać. Najważniejsza, moim zdaniem, jest zajmująca opowieść - a jeżeli przy okazji jej zapisywania jakieś tabu skruszeje i rozsypie się w proch, to i lepiej, choć jest to efekt uboczny. W Polsce, którą toczą światopoglądowe wojenki, literatura dla dzieci także nie jest wolna od wpływów ideologii. Kiedy królują antagonistyczne postawy, już samo użycie niektórych słów czy ich wariantów, np. feminatywów, w czasie, kiedy kobiety walczą (i słusznie!) o swoje prawa, jest opowiedzeniem się po którejś ze stron. A przez to odpowiedzialność za słowo, którą dzielą autor, redaktor i wydawca, jest większa, większa też jest wywierana na nas presja. Obserwuję, że dostaje mi się po równo z prawej i z lewej strony. Niektórzy wytykają mi, że jestem za bardzo liberalny, inni, że w moich książkach jest za dużo tak zwanych normalnych rodzin, jeszcze inni irytują się, że dorosła bohaterka mojej książki jest w ciąży, ale nie wyszła jeszcze za mąż…, o rany! Zawsze będzie ktoś niezadowolony. Choć zdecydowana większość moich czytelników to inteligentni, dowcipni ludzie - którzy myślą samodzielnie, a nie pakietami dostarczanymi przez thinktanki.
Pierwsi czytelnicy „Kacperiady" to już dorośli ludzie...
Łatwo ich rozpoznać na spotkaniach autorskich - po tym, że wydania „Kacperiady", które dzierżą w dłoniach, są bardzo zaczytane: poprzecierane, posklejane. To piękne, niebezpiecznie wzruszające chwile (bo staram się nie rozklejać podczas rozmów z czytelnikami, a w takich momentach nie jest łatwo o niezmącone oko), zwłaszcza gdy mówią, że „Kacperiada” była ich pierwszą, ukochaną książką i teraz czytają ją swoim dzieciom. Przez lata moje książki rosły wraz z czytelnikami, zwłaszcza z tym najważniejszym - z moim synem, Kacprem. Kacper ma już 25 lat. Podobnie jak wielu moich czytelników sprzed lat. Czas o nich pomyśleć.
Szykuje się dla nich niespodzianka...
Tak, mam nadzieję, że po wakacjach gotowa będzie pierwsza książka dla dorosłych. Piszę ją wspólnie z Hubertem Klimko-Dobrzanieckim, którego bardzo cenię jako autora. I nie tylko ja - mam nadzieję, że nasi fani połączą siły, i że czeka nas genialna trasa promująca książkę! Obaj kochamy podróże, obaj gotujemy. Postanowiliśmy połączyć jedno z drugim i stworzyć przeplatankę przygodowo-kulinarną. Kilkadziesiąt historii, których pisanie przypomina grę w tenis czy w ping-ponga - o właśnie, jest to literacki ping-pong! Raz ja piszę jakąś opowiastkę, raz Hubert - oczywiście w taki sposób, aby przeleciała nisko nad siatką i zmusiła partnera do mistrzowskiego odbicia. Mogę już zdradzić, że to będą bardzo niegrzeczne, czasem nieoprawne opowieści, krwawe, ale i śmieszne. Takie prawo literatury dla dorosłych!