Australia bardzo się zmieniła dzięki Polakom
Wśród emigrantów są lekarze, architekci. Nikt nie myśli o tym, żeby wrócić do Polski. My już ich straciliśmy na zawsze - mówi Teresa Zielińska, która pisze książkę o Polakach na Antypodach.
W trzy miesiące objechałaś samochodem Australię i Nową Zelandię. Spałaś w kopalni opali, widziałaś diabły tasmańskie i Uluru, ale to nie atrakcje turystyczne były głównym celem Twojej podróży. Wyruszyłaś w świat, by poznać Polaków, którzy wpłynęli na historię Australii. Czy ten projekt udało się zrealizować?
Tak i nie ukrywam, że chcę o tym napisać książkę. Na swojej drodze spotkałam wielu niezwykłych ludzi. Byli w śród nich tacy, którzy w ogóle po polsku nie mówią, choć podkreślają, że są Polakami. Udało mi się znaleźć bardzo ciekawy wątek w Nowej Zelandii, do tej pory nieznany w naszej historii. Jak Nowozelandczycy przyjęli polskie sieroty z Syberii. Spotkałam bardzo wielu Polaków mieszkających w Australii. Wszyscy oni pochodzą z inteligencji. Zresztą tylko tacy ludzie wyjeżdżali na Antypody, w przeciwieństwie do USA. Są wśród nich: lekarze, architekci, weterynarze, marynarze. Oczywiście nikt nie myśli o tym, żeby wrócić do Polski. My już ich straciliśmy na zawsze.
Czy wśród tych Polaków, których spotkałaś, byli jacyś Opolanie?
Wielu. Jest dziewczyna, która skończyła architekturę. Urodziła się w Opolu, mieszkała w Opolu. Zdecydowała się ze swoim partnerem na wyjazd, tam się urodziły ich dzieci. Nie ukrywa, że tęskni, ale nie za krajem, bardziej za rodziną i przyjaciółmi. Odwiedza ich, jak tylko może. Nawet w tej chwili jest w Polsce. Spotkałam też siostrę zakonną, która pracuje na Tasmanii dla Polaków, a pochodzi z Niemodlina. Po II wojnie światowej, w 1947 roku do Australii przyjechała bardzo duża grupa Polaków. Wtedy może i nie traktowano ich najlepiej. Zaproponowano im kontrakty i bardzo ciężko przez dwa lata pracowali przy budowie elektrowni. To im pozwoliło stanąć na nogi finansowo, ale wielu z nich przypłaciło to utratą zdrowia. Bo to byli ludzie nieprzyzwyczajeni do tak ciężkiej fizycznej pracy. Było wśród nich wielu lekarzy, profesorów, sędziów, nauczycieli. Dlaczego o tym mówię, bo to dla nich pracują te siostry i inni Polacy. Młodsi. Są skupieni wokół organizacji o nazwie Polish Welfare Office i pomagają osobom samotnym ze starej emigracji polskiej. Płaci za to wszystko rząd australijski i stanowy. Wożą ich do kościoła, załatwiają sprawunki czy wizyty lekarskie. W ogóle czuje się tam wielką wdzięczność dla Polaków za ich wkład w rozwój kraju.
Jaka będzie ta książka?
Piszę o ludziach, którzy wyjechali na Antypody i ofiarowali Australii swój talent, swoje wykształcenie, swoje umiejętności. Australia pod ich wpływem się zmieniła. Nie twierdzę, że tylko pod wpływem Polaków, ale też. Oni bardzo często opowiadali o swojej pierwszej wizycie w stolicy Tasmanii czy w innych dziś metropoliach. Mówili, że wyglądały wtedy jak wioski, czyli taka była kiedyś Australia. Zanim została atrakcyjnym krajem, przyciągającym rzesze turystów. Tę transformację zawdzięcza także Polakom.
Przy okazji zbierania materiału do książki dużo też zwiedziłaś. Trzy miesiące to szmat czasu. Długo trwały przygotowania?
Chciałam zobaczyć Australię i Nową Zelandię, bardziej dogłębnie, niekoniecznie przemieszczając się przy tym od hotelu do hotelu. Bardziej na własną rękę przejechać cały kraj. Miałam trochę kontaktów z Polakami, szukałam też nowych. Przed wylotem 27 lutego intensywnie pracowałam, żeby przygotować ten wyjazd. Najbardziej atrakcyjne w nim było to, że nigdy nie wiedziałam do końca, gdzie dotrę, kiedy tam będę, gdzie będę nocować, co będę jadła, ile kilometrów w danym dniu przejadę, zanim zdecyduję się na przystanek. Wydaje mi się, że aby poznać Australię, trzeba po prostu wynająć samochód i jechać przed siebie.
I tak zrobiłyście… Bo w tę wyprawę wybrałaś się z córką.
Na pewno bym bez córki nie wyruszyła w taką podróż. Bo nie jestem w wieku, by decydować się na taką niewiadomą. Ona zresztą zainwestowała w tę podróż bardzo dużo. Postanowiłyśmy, że jedziemy na trzy miesiące. Wiem dziś, że to był szalony pomysł. Szalony przede wszystkim ze względów finansowych, ale też i czasowych. Być ponad trzy miesiące poza domem, nie spać w swoim łóżku, nie mieć kontaktów z przyjaciółmi. Teraz raczej bym się na to już nie zdecydowała.
Ale było coś za coś…
To była podróż życia. Zaczęłyśmy od Sydney, ale wiedziałyśmy, że w pierwszej kolejności chcemy zobaczyć Nową Zelandię. Ona zrodziła się tak jakby przy okazji wyjazdu do Australii. Uznałyśmy, że skoro już tam jesteśmy, tak daleko, a do Nowej Zelandii jest stosunkowo blisko, jest to jedyna okazja, by ją zobaczyć. Chciałyśmy też „załapać się” na tamtejsze lato, które nie jest takie upalne jak u nas. Co nie znaczy, że upałów nie było. W Nowej Zelandii chodziłyśmy w długich spodniach i kurtce. Kiedy stanęłyśmy na Slope Point, czyli ostatnim punkcie na Ziemi, to miałyśmy na sobie nie tylko kurtki, ale i czapki. Fakt, że Nowa Zelandia jest wietrzna. Pierwszym wynajętym samochodem objechałyśmy Wyspę Południową. Jest ładna, ma klify, lodowce, gejzery i fiordy, czyli całe mnóstwo atrakcji, które przyciągają turystów. I faktycznie jest ich tam bardzo wielu. Nie ma tam zaś prawie w ogóle mieszkańców. Gorzej jest na Wyspie Północnej. Jest rolnicza. Tam żyją potomkowie Maorysów, ubierający się tak jak wiele lat temu u nas pracownicy gospodarstw rolnych. Chodzą w gumowcach po kolana, które zostawiają przed sklepami, żeby nie nabrudzić w środku. Nie wyniosłam też sympatii do mieszkańców Nowej Zelandii, bo wydaje mi się, że są ogromnie skąpi. Sami się zresztą do tego przyznają. Wychodzą z założenia, że skoro mieszkają tak daleko, to turyści przyjadą do nich tylko raz w życiu. W związku z tym wypompować ich muszą do cna. I tak robią.
Czyli Nowa Zelandia była rozczarowaniem?
Jak mówiłam, że lecę do Australii, to nie było takiego zachwytu, kiedy mówiłam, że do Nowej Zelandii, wydawało się, że do jakiegoś raju. Ja tego tak nie odczułam. W przeciwieństwie do Australii, która ma wszystko, o czym turysta może marzyć.
To była wasza druga podróż do Australii...
Za pierwszym razem to było takie trochę wybadanie sytuacji. Teraz nastawiłyśmy się, że objedziemy całą Australię głównie z południa na północ, pustynię, na której jest święta góra Aborygenów Uluru, przez Australijczyków nazywana Ayers Rock. Ona z każdej strony wygląda inaczej. Naprawdę czułam, że to jest magiczne miejsce. Wiele osób mówiło nam, żeby tam nie jechać, bo to tylko kupa kamieni, nawet mój szkolny kolega, który od 35 lat mieszka na Gold Coast, jeszcze tam nie był.
Ale to nie było jedyne miejsce, do którego wielu Australijczyków nie dociera, a wy dotarłyście.
Tak. Siedmioma wynajętymi samochodami zrobiłyśmy 20 tys. km i łącznie z podróżą z Polski i do Polski - 16 lotów. To właściwie, tak jak mówiłam wcześniej, była przygoda życia, ale nie mogę powiedzieć, że wakacje życia. Po prostu nie było czasu na odpoczynek. Kiedy wynajmowałyśmy samochód i wiedziałyśmy, że za tyle i tyle dni mamy być w określonym miejscu, nie było takiej możliwości, żeby przystawać gdzieś na dłużej i podziwiać krajobraz. Wiedziałyśmy, że dziennie musimy przejechać 500-600 km, zdarzało się, że 800. Poza tym dość szybko się tam ściemniało, w wielu miejscach nawet o godzinie 17, więc trzeba było wyjeżdżać wcześnie rano. Tam nie jest bezpiecznie poruszać się po zmroku, nie tylko ze względu na zwierzęta.
I jakie zwierzęta udało wam się spotkać?
Kangury oczywiście, ale też pingwiny, wielbłądy, kolczatki, emu, ibisy, papugi, uchatki, dziobaki, koale. Tyle że nie na drodze, tylko raczej siedzące na eukaliptusach i się nimi obżerające. Największa różnorodność jest na Tasmanii. My zrobiłyśmy tam rundę i tyle zwierząt, ile tam widziałyśmy - a były to i diabły tasmańskie, i wombaty, i tygrysy tasmańskie… - nigdzie więcej nie zobaczyłyśmy.
A miasta - czy one robią takie samo wrażenie jak australijska przyroda?
Sydney bardzo lubię i z przyjemnością tam wracam. Ma w sobie bardzo dużo uroku. Popatrzyłam inaczej na Melbourne, bo uświadomiłam sobie, jak przemyślana jest jego przestrzeń. Odkryłam też nowe miasta. Dotarłam do Darwin. To jest stolica Terytorium Północnego, królestwo krokodyli, gdzie na każdym kroku widzisz znaki zakazujące kąpieli. Tam jest tych gadów rzeczywiście najwięcej. Dotarłyśmy do Broome. To jest miasto na północnym zachodzie, gdzie w XIX wieku zaczęli przybywać Japończycy i Chińczycy, bo to jest miejsce poławiania pereł. Ten proceder tam trwa zresztą do dzisiaj. Miejsce kojarzy się także z rajskimi plażami. Trudno to miejsce nazywać nawet miastem. Bo pomiędzy zabudowaniami jest np. 5 kilometrów buszu.
A ludzie? Mieszkańcy Nowej Zelandii was rozczarowali, a Australijczycy?
Doświadczyłam z ich strony bardzo dużo bezinteresownej życzliwości. Kiedy np. szłyśmy ulicą, zatrzymywali się ludzie, pytając, czy nas nie podwieźć. Z wieloma utrzymuję do tej pory kontakt. Wracając do miast, po raz pierwszy odwiedziłyśmy też Cairns, znane ze względu na Wielką Rafę Koralową. Najciekawsze w tym wszystkim były nie te miasteczka, ale samo dotarcie do nich. Bo my nie jechałyśmy autostradami, głównymi szlakami. Jechałyśmy przez takie miejscowości, gdzie były znaki, że następna stacja benzynowa będzie za 300 km. Dlatego też zawsze trzeba było mieć w samochodzie jedzenie i picie oraz pełny bak. Zresztą te wszystkie samochody, które się wypożycza, ze względu na temperaturę mają lodówki. Z nowych miast odkryłyśmy też Perth. Miasto zupełnie niepodobne do australijskich, nowoczesne, budowane na modłę azjatycką, pewnie dlatego, że najbliżej z niego do Azji.
Obawiałyście się czegoś po drodze?
Aborygenów. Dlatego, że oni są nieprzyjaźni. I to nie tylko dlatego, że my byłyśmy turystkami. Oni tak się zachowują w stosunku do białych. Mają taki wyraz twarzy, że jakby wzrok mógł zabijać, to nie miałybyśmy szansy przeżyć. Mają to już nie tylko dorośli, ale też małe dzieci. Wiedziałyśmy np., że jeśli coś się stanie z naszym samochodem, nie możemy od niego odejść. Musimy ściągać pomoc i tkwić tak długo, aż nadejdzie. Tam jeśli nie holujesz samochodu od razu, to już nie masz po co wracać. Zostanie rozebrany na części i spalony.
To kiedy ta książka?
Chciałabym, żeby ukazała się w przyszłym roku.