Artysta życia, "wariat z Krupówek" - słów kilka o Witkacym
Co Witkacy nazywał „uśmiechem kretyna”? Dlaczego w powszechnej świadomości ciągle funkcjonuje jako „wariat z Krupówek”… Pracoholik, hulaka, pijak, narkoman, dziwak? Jaki był? O Stanisławie Ignacym Witkiewiczu opowiada jego badacz profesor Janusz Degler.
Panie Profesorze Drogi, niedawno miał Pan benefis Pod Gryfami, ale więcej na nim było o Witkacym niż o Panu. Wszystko prze ku jakimś sumom, a tu celebryckich skandali w Pana biografii nie uświadczysz, więc z rozpaczy chciałem spytać Pana, najwybitniejszego badacza życia i twórczości tego genialnego ekscentryka z Zakopanego, czy jest coś, czego Pan o nim jeszcze nie wie. Konstanty Puzyna twierdził, że Witkacy jest jak kłębek nici - ciągle z tego kłębka można wysupłać nową nitkę.
To bardzo trafne porównanie, bo od czasu znakomitego wstępu Puzyny, zmieszczonego w pierwszym wydaniu dramatów Witkacego w roku 1962, właściwie bez przerwy z tego kłębka nici wyciągamy coś nowego. Przede wszystkim dlatego, że Witkacy był twórcą wszechstronnym, nie tylko dramaturgiem i powieściopisarzem, ale malarzem i rysownikiem, teoretykiem sztuki i publicystą, filozofem i historiozofem, autorem setek rewelacyjnych fotografii. I jest jeszcze w jedna ważna nitka w tym kłębku - to jego biografia, pełna tajemnic i zagadek, które stopniowo odkrywaliśmy i nadal odkrywamy, m.in. dzięki obfitej korespondencji, jaką prowadził z żoną i wieloma znanymi osobami. Trzeba bowiem podkreślić, że Witkacy to taki twórca, który właściwie stale nam towarzyszy, jego twórczość się nie starzeje, wprost przeciwnie - odnawia swoje znaczenia, o czym decyduje aktualny kontekst społeczny, polityczny, kulturowy, artystyczny. Od roku 1956, kiedy wolno było go wystawiać i o nim pisać, w różnych okresach jakaś część jego dorobku stawała się dla nas szalenie ważna…
Otwiera się na nowo...
Na początku czytaliśmy go przez awangardę francuską, Becketta i Ionesco, przez Sartre’a, bo się okazał prekursorem i to była ta pierwsza nitka bardzo ważna.
Dla świata ważna, nie tylko dla nas...
Właśnie. Miano prekursora otworzyło mu drogę na Zachód. Zafascynowali się nim tłumacze, reżyserzy, badacze w wielu krajach. Jest taka piękna anegdota, ale to prawdziwe zdarzenie. W roku 1966 przyjechał do Warszawy Martin Esslin, autor słynnej książki „Teatr absurdu”, i wraz z Konstantym Puzyną wybrali się na dwa przedstawienia. W Teatrze Polskim obejrzeli sztukę „ONI”. Po spektaklu gość zadysponował: „Jedziemy do autora!” „Ale on już nie żyje” - usłyszał. „To chyba niedawno zmarł?” „Przed wojną” - wyjaśnił Puzyna. „Zaraz, to kiedy on ten dramat napisał?” „W roku 1920” - zaskoczył znów gościa Puzyna. „Czyli przed marszem Mussoliniego na Rzym? Ależ to chyba niemożliwe!” Oczywiście, Puzyna wiele spraw mu wyjaśnił, m. in. wyjątkową rolę w życiu i twórczości Witkiewicza faktu, że w czasie I wojny światowej służył w armii carskiej i był świadkiem rewolucji lutowej i październikowej. Poszli potem do Teatru Narodowego, gdzie grane były dwie sztuki „Mątwa” i „Jan Maciej Karol Wścieklica” - obie z roku 1922. Esslin się zachwycił. Niebawem po tej wizycie ukazało się nowojorskie wydanie „Teatru absurdu” i w rozdziale o prekursorach tej dramaturgii dopisał podrozdział poświęcony Witkacemu. To była pierwsza faza recepcji jego twórczości na świecie, potem przyszły kolejne odkrycia.
A propos tego, co Pan mówił wcześniej o kontekstach, wspomniani w anegdocie „ONI”, dziś sprawiają wrażenie, jakby zostali napisani po ostatnich wyborach parlamentarnych u nas....
To jest właśnie owa szczególna cecha jego dramaturgii, że pod wpływem wydarzeń politycznych wymowa niektórych utworów staje się niezwykle aktualna. Dość przypomnieć, że „przebojem” stanu wojennego byli „Szewcy”, a Wścieklicę łatwo można było utożsamiać ze znanymi postaciami, np. Witosem, potem z Wałęsą. Towarzyszy temu proces odkrywania różnych dziedzin działalności Witkacego. Na przykład odkryciem było wydanie po raz pierwszy dwóch powieści: młodzieńczej „622 upadki Bunga, czyli Demoniczna kobieta” i ostatniej „Jedyne wyjście”, których rękopisy spoczywają w Ossolineum…
Dodam, że do ostatniego wydania „…Bunga” nie tylko napisał pan Posłowie, ale też „Słownik postaci rozpoznanych”, co dla Czytelnika zainteresowanego epoką jest dodatkowym smaczkiem, bo zawiera biografie osób będących pierwowzorami powieściowych postaci.
Bez wątpienia największym odkryciem były fotografie. Okazało się, że jest to niezwykle oryginalna dziedzina jego działalności. Kiedy w Centrum Pompidou w Paryżu otwarto w 1982 r. wystawę polskiej sztuki, na której pokazano także jego fotografie, podobnie zareagowano, jak Matin Esslin po obejrzeniu „ONYCH”. „Kiedy wykonano te fotografie?” - pytali krytycy. Trudno było im uwierzyć, że przed 1914 rokiem, bo ówczesny aparat fotograficzny nie dawał takich możliwości, przede wszystkim ujmowania twarzy w dużym zbliżeniu lub w ciasnym kadrze. Stało się to jednak możliwe dzięki prostemu „wynalazkowi” jego przyjaciela, który do obiektywu dołączał kawałek rury, wydłużając w ten sposób obiektyw. Trywialny pomysł, ale Witkacemu pozwolił wykonać całe serie portretów psychologicznych, które zapewniły mu miejsce w światowej historii fotografii.
Nie wiem, czy Pan pamięta, że dla naszych Czytelników był przewodnikiem po wrocławskiej wystawie w roku 2010 „Psycholizm” właśnie z tymi fotografiami Witkacego.
Oczywiście, że pamiętam. Jego przygoda z fotografią zaczęła się od tego, że ojciec podarował mu aparat fotograficzny, jako początkującemu, ale dobrze zapowiadającemu się czternastoletniemu malarzowi, żeby fotografował pejzaże, które potem mógł dokończyć w pracowni. Wkrótce jednak bardziej zaczęły interesować go osoby z najbliższego otoczenia oraz odwiedzające ojca, a byli to wybitni artyści, pisarze, działacze społeczni i polityczni. Dom Ślimaka w Zakopanem, w którym Witkiewiczowie mieszkali od 1890 roku, to było niezwykle istotne centrum życia kulturalnego i intelektualnego.
Ale przecież w okresie międzywojennym Zakopane, choć modny kurort letnią i zimową porą, też odgrywało ważną rolę kulturalną.
Bywała tu cała ówczesna elita. Wszyscy…
Z wydanych przez Pana listów Witkacego do żony pamiętam, bo takie zdarzenia skrupulatnie on odnotowywał, że odwiedził go Artur Rubinstein z żoną Nelą, z domu Młynarską, i Witkacy błyskawicznie wykonał jego portret. Lista portretowanych przez niego znanych osób jest imponująca. A kogo nie ma na tej liście?
Jest tylko jedna osoba, której nie udało mu się sportretować i czego nie mógł przeboleć. To Marszałek Józef Piłsudski, spokrewniony z Witkiewiczami…
Kiedy patrzymy na niego z odległej perspektywy, to mogę jako zdecydowanie mniej pracowity powiedzieć, że to był… pracoholik1
Dzięki jego wieloletniej korespondencji z żoną odkryliśmy niektóre cechy jego osobowości i tajemnice życia. Od ponad pięćdziesięciu lat grono badaczy Witkacego walczy z jego czarną legendą hulaki, pijaka, narkomana, dziwaka…
No, ale to dość prymitywne opinie, ludzi żyjących tylko sensacją, plotką.
Niestety, legendy często stają się obiegowymi stereotypami, którymi chętnie się posługujemy, gdy ktoś lub coś wymaga pewnego wysiłku intelektualnego albo narusza utrwalone przyzwyczajenia lub poglądy. Mamy lepsze samopoczucie, kiedy możemy to zlekceważyć za pomocą jakiejś obiegowej formułki. Witkacy nazywał takie reakcje „uśmiechem kretyna”.
W moim odczuciu to mu dodaje uroku taka legenda birbanta w zderzeniu z tym, co stworzył.
To, co stworzył, jest rzeczywiście imponujące. Ponad 40 dramatów, z których niestety połowa zaginęła. Nie ma chyba wątpliwości, że obok Wyspiańskiego jest naszym najwybitniejszym dramatopisarzem XX wieku. Cztery nowatorskie powieści, które na tle ówczesnej prozy są zjawiskiem na wskroś oryginalnym. Ponad 4500 portretów - wielki zbiorowy portret polskiej inteligencji. No i jeszcze filozof, który wypracował własny system filozoficzny, co wtedy było ewenementem. Ale w powszechnej świadomości ciągle funkcjonuje jako „wariat z Krupówek”…
W Pana książce „Witkacego portret wielokrotny” pierwszy raz widziałem taką karykaturę Linkego, na której wytrysk szampana albo czego innego, jak gejzer utrzymuje w powietrzu jegomościa pod wpływem wszystkiego, co sobie tylko wyobrazimy.
Ta karykatura zatytułowana „Życie” powstała z inspiracji jej bohatera, jakby w odpowiedzi na plotki i pomówienia, o których z ironią pisał we wstępie do „Narkotyków”. Oczywiście, swoim zachowaniem często świadomie prowokował opinię publiczną, celowo naruszał niektóre tabu, przełamywał obyczajowe normy, co przeważnie budziło oburzenie i utrwalało negatywną legendę.
Skutek był podobny, jak dziś walce z brukowcami.
Dla mnie naprawdę wielkim odkryciem stała się korespondencja z żoną. Te cztery tomy, zawierające 1278 listów, to także jego wielkie niezamierzone dzieło, które pozwala lepiej go poznać i zrozumieć.
Pokazuje swoje słabości i przyznaje się do nich.
Jest szczery do granicy ekshibicjonizmu. Takiej korespondencji nie mamy w polskiej literaturze. Był przekonany, że żona zgodnie z jego prośbą niszczy wszystkie listy. I dlatego traktuje ją niemal jak spowiednika, któremu można powierzyć każdą, nawet bardzo intymną sprawę lub ujawnić wstydliwą tajemnicę. To nie są listy problemowe, nie pisze o filozofii czy o sztuce. Szczegółowo relacjonuje, co robi każdego dnia. I to jest dodatkowa wartość tej korespondencji, bo na jej podstawie można stworzyć dość dokładny diariusz jego życia. Wyłania się z tych listów obraz człowieka ogromnie zapracowanego.
Żeby się o tym przekonać, wystarczy uważnie przeczytać we wspomnianej Pana książce - Kronikę życia i twórczości. Prawie dzień po dniu, wiemy, co się dzieje. Tam się gdzieś spotyka, tu z kimś polemizuje, coś skończył pisać albo zaczyna, namalował obraz, rozmawiał o operowym libretcie z Szymanowskim… I tak bez końca.
Porządek dnia był dokładnie ustalony. Dzień zaczynał się od porannej gimnastyki, potem kąpiel pod prysznicem, którym była zawieszona u powały sufitu konewka z wodą, powrót do łóżka i obowiązkowa lektura dzieł filozoficznych…
To jest jeden z powodów moich fascynacji jego osobą, że człowiek może być tak zorganizowany, jak nakręcony mechanizm.
W roku 1936 napisał do żony, że jest osobnikiem doskonale uporządkowanym, że wszystko ma swoje miejsce. Począwszy od bab, a skończywszy na gaciach…
Większość ludzi nie ma pojęcia, jakim był konsekwentnym i pracowitym artystą.
I na wszystko miał czas - i na długie rozmowy o filozofii z przyjaciółmi, i na korespondencje z wieloma osobami, i na wycieczkę w Tatry, i na popijawkę, jeśli tak się sytuacja ułożyła. Lubił błyszczeć w towarzystwie i chętnie przyjmował zaproszenia.
Nie czytałem jego wszystkich listów. Czy są takie, w których opisuje i komentuje cechy fizyczne swoich partnerek. Ta ma wspaniały biust, a tamta, to i owo… Czy coś takiego zdarza się w jego korespondencji?
Nie. Był bardzo dyskretny. Nie wdawał się w ocenę urody, ani innych cech i zalet. To był też przejaw taktu wobec żony. Nie wychwalał zbytnio swoich partnerek, żeby ją to nie zabolało. Natomiast otwarcie zwierzał się z kłopotów i zmartwień, jakich mu przysparzała Czesia Korzeniewska, z którą łączył go burzliwy romans od 1929 roku. Irytowały go wszelkie przejawy głupoty i braku szacunku dla intelektu, zwłaszcza u krytyków literackich
Nie lubił, gdy ktoś się na niego obrażał. Bardzo przeżywał, gdy skonfliktował się z Boyem-Żeleńskim.
Boy był jednym z nielicznych, którzy docenili jego twórczość i entuzjastycznie o niej pisał. Poróżnił się z nim około roku 1930, zarzucając mu, że zamiast rozwijać się filozoficznie, zajmuje się sprawami „piekła kobiet” i aborcji. Trzeba też pamiętać, że żona Boy’a była najwierniejszą kochanką Witkacego, robiła korekty jego artykułów i głównego dzieła filozoficznego, które jej dedykował. Malował ją wielokrotnie, także Boya. Całe pokoje były „wytapetowane” ich pięknymi portretami. Kiedy Żeleńscy przeprowadzali się z Krakowa do Warszawy, Zofia nie wzięła portretów namalowanych przez Wyspiańskiego, a spakowała portrety Witkacego. Tego znieść nie mogła pracująca u nich od kilkunastu lat gosposia, która oburzona zrezygnowała ze służby. Niestety, cała galeria Żeleńskich w Warszawie spaliła się podczas powstania. Spłonęły portrety, ale też obrazy z wystawy, którą miał Witkacy w stolicy.
Strata niewyobrażalna…
Tragiczna. Dziś portrety Witkacego osiągają ogromne ceny na aukcjach. To także rezultat odkrycia dorobku jednoosobowej Firmy Portretowej „S.I. Witkiewicz” i całkowita zmiana oceny jej działalności. Doceniliśmy wartość jej „wytworów”, przede wszystkim jako portretów psychologicznych.
Niezwykłe i jedyne w swoim rodzaju, bo oryginalnie pogłębione.
Starał się dotrzeć do osobowości człowieka, uchwycić jakiś charakterystyczny jej rys. Klientami byli przedstawiciele różnych zawodów: generalicja, palestra, artyści, pisarze, ziemiaństwo. Cały przekrój społeczny polskiej inteligencji, której tragiczny los dopełnił się we wrześniu 1939 roku, na wszystkich frontach wojny, w obozach koncentracyjnych i łagrach sowieckich…
Z tych czasów Witkacego najbardziej mi żal ilości i intensywności sporów i polemik o filozofię sztuki. Sam odpowiadał na każdą najmniejszą krytykę tego, co zrobił.
To były okres, w którym polemika była podstawą wymiany myśli. Artyści rożnych kierunków tworzyli programy oraz manifesty i żarliwie się o nie spierali. Powstało kilka ważnych książek o charakterze polemicznym. Największy rozgłos zdobył „Beniaminek” Karola Irzykowskiego, który był polemiką z krytyką uprawianą przez Boya. Oczywiście ten nie pozostał dłużny. Witkacy permanentnie uwikłany był w spór z „Wiadomościami Literackimi”.
To wszystko kipiało.
I to był właśnie ruch intelektualny, a nie stojąca woda.
A Witkacy narzekał, że jest marazm, bo nikt nie próbuje rzetelnie zgłębić dzieła sztuki.
I na dodatek krytycy nie czytają Edmunda Husserla i nie dbają o systematyczny rozwój intelektualny.
Pamiętam, że zaintrygowały mnie narzekania autora szkiców o Czystej Formie, który pracował właśnie nad „szwedzką sztuką”, że jak nie dostanie Nagrody Nobla i towarzyszących jej pieniędzy, to marnie skończy, bo klepie biedę.
To oczywiście był żart zaprawiony autoironią. Ale aby go zrozumieć, trzeba przypomnieć kontekst ówczesnych wydarzeń. Wtedy kandydatami do Nobla byli Stefan Żeromski i Władysław Reymont. W prasie toczyły się spory, który ma wygrać, ale jak wiemy wygrał ten drugi i to przede wszystkim dzięki kongenialnemu przekładowi na język niemiecki, natomiast Żeromskiego źle tłumaczono. Prawdopodobnie zaważyła też pruderyjna postawa Akademii Szwedzkiej, którą zgorszyły „Dzieje grzechu” Żeromskiego. O nagrodzie Nobla pisze Witkacy w liście do Leona Reynela, który wspomagał go wtedy finansowo i być może była to zawoalowana prośba o kolejną pożyczkę. Witkacy był zresztą na tym punkcie przeczulony i pouczał znajomych, że pożyczki należy bezwzględnie zwracać.
Ale, gdy ktoś go tak potraktował, to mu się nie podobało.
Tak, bo uważał, że jemu więcej wolno. W wielu jego reakcjach można dopatrzyć się zachowania dziecka. Z upodobaniem robił dziesiątki min, jak sztubak wywalał język, parodiował i przedrzeźniał dorosłych. Napisałem właśnie o tym szkic do najbliższego numeru „Pamiętnika Teatralnego”, który w całości będzie poświęcony Witkacemu. Zatytułowałem go „Witkacy dzieckiem podszyty”…
Dotąd nikt tak na Witkacego nie popatrzył.
Inspiracją stał się nieznany dokument. Witkacy w liście do żony wspomina, że był u Karola Ludwika Konińskiego, który siadając przydusił jego ulubiony kalejdoskop, dziś raczej zapomnianą dziecięcą zabawkę. Potem przypomniałem sobie, że o tym kalejdoskopie pisał Henryk Worcell. Kiedy pierwszy raz przyszedł odwiedzić Witkacego w „Witkiewiczówce”, ten dał mu do zabawy właśnie ów kalejdoskop. Ale autor „Zaklętych rewirów” nie bardzo wiedział i dość zawile tłumaczy, co to za instrument. Witkacy potem napisał szczegółową instrukcję, jak urozmaicić zabawę kalejdoskopem. Trzeba w górnej części żelatynowego okienka wyciąć otwór, wysypać szkiełka, które były w środku i wsypać różne drobne rzeczy (koraliki, szpilki, papierki kolorowe itp.), żeby uzyskać nowe zmieniające się obrazy. „Zaraz, zaraz” - pomyślałem. - „To tak, jak z tym dzieckiem, które dostaje nową zabawkę i jest ciekawe, jak ona działa i co jest w środku. Korci je, żeby to sprawdzić i gotowe jest rozmontować zabawkę”. Przypominałem także jego pasje do kolekcjonerstwa wywodzące się z dziecięcych lat i będące ich rezultatem albumy „osobliwości”. Niestety, tekst musiałem skrócić i opuściłem dłuższy wywód o eksperymentach i grach językowych, o jego wierszykach przypominających dziecięce zabawy z językiem. Prof. Jerzy Cieślikowski w książce „Wielka zabawa” wykazał, że dzieci na wszystkich kontynentach mają podobne upodobanie w zabawach językowych. Być może niektóre z nich Witkacy mógł usłyszeć na Cejlonie lub w Australii, dokąd wyprawił się z Bronisławem Malinowskim w 1914 r. Jak choćby to: „Bubuja abuja/ Buhaja kabuja / Kabula Kabyl buja”…
Z tej dziecięcej eskapady musimy wrócić do brutalnego świata dorosłych. Nie wszyscy sobie uświadamiamy, z czego ów pracowity, acz kontrowersyjny artysta żył. A on, choć skromnie, ale żył tylko ze sztuki.
Właściwie jedynym źródłem utrzymania była działalność Firmy Portretowej, co zmuszało go do intensywnej pracy i poszukiwania klientów poza Zakopanem. Portretami opłacał lekarzy i dentystów. Uważał, że obowiązkiem męża jest utrzymywanie żony i każdego miesiąca wysyłał Jadwidze dwieście złotych. Dlatego w listach tak skrupulatnie wymienia, kogo rysował i jakie wziął honorarium lub zobowiązuje ją do odebrania jego części od klientów z Warszawy. Przeważnie za portret pobierał pięćdziesiąt złotych. Taką cenę ustalił w regulaminie Firmy Portretowej „S. I. Witkiewicz” w roku 1928. Oczywiście, niektóre portrety, np. kobiece z obnażonymi szyjami i ramionami były o jedną trzecią droższe. Czasami jednak żalił się, że zna malarza, który za konwencjonalny portret bierze trzy tysiące. I chociaż z czasem zdobył jako portrecista środowiskowe uznanie, to jednak cennika nie zmienił.
Honoraria za artykuły były skromne. Za dwutomową powieść „Nienasycenie” dostał trzy tysiące i nic więcej.
I całe to honorarium poszło na spłacenie długu, które przyniósł prowadzony przez matkę pensjonat.
Był jednak przedstawicielem jakiejś artystycznej niszy.
Na jego poczynaniach długo kładł się cień ojca. Najbliżsi krewni uważali go za nieudanego syn wielkiego ojca. Ciążyło to na nim jak fatum.
Dziś też to jest problemem.
Dla każdego dziecka, które ma wybitnego ojca, jest to trudna sytuacja. Wystarczy przypomnieć syna Goethego, córkę Przybyszewskiego i wielu innych.
Może wyjątkiem są Stuhrowie, ale Maciek jest nieprzeciętnie zdolny.
Nieraz oceny i związane z nimi uprzedzenia mają wymiar ponadczasowy. Na przykład w Zakopanym Witkacy do dziś nie ma swojej ulicy. Jest ulica Witkiewicza-ojca. Górale zapamiętali go - i to przechodzi z pokolenia na pokolenie - jako dziwaka i ekscentryka, trochę wariata. Jego ojciec to było dobre panisko. Pamiętają mu, że jak szedł przez Bukowinę, to podchodził do wszystkich bud z psami, które go nie gryzły, i uwalniał je z krótkich łańcuchów. Można sobie wyobrazić, co się działo, kiedy ta wataha z wściekłym ujadaniem biegła przez całą wieś. Walczył o to, aby psy miały dłuższe łańcuchy i poświęcił temu rozdział w „Niemytych duszach”.
Czy wiemy, jak spędzał czas świąteczny?
No i wróciliśmy do Witkacego dzieckiem podszytego.
Czekał na prezenty?
Zgadł pan. Imieniny obchodził dwa razy. Na Stanisława i na Ignacego, no i obowiązkowo urodziny 24 lutego. Po śmierci matki żalił się w liście do żony: „B[ardzo] ciężko bez Matki. Nikt nie grał na katarynce - prezentów nie dostałem”.
Na sylwestra wyjeżdżał do żony do Warszawy?
To były to dla niego trudne chwile. Wolał zostać w Zakopanem, bo w Warszawie musiałby dokonać wyboru, z kim spędzić ten wieczór: z żoną czy z Czesią. W Zakopanym były huczne bale sylwestrowe, maskarady. Możemy powiedzieć, że życia miał momentami trudne, ale potrafił je maksymalnie wykorzystać. Był przecież artystą życia.