Anna Maria Jopek rozhulała się na całego, nie siedziała bezczynnie w domu
Anna Maria Jopek jest ciągle w biegu. Zatrzymała się na chwilę w Miami, żeby nagrać album „Minione”.
Nareszcie!
(śmiech)
Nie mogłem inaczej zacząć naszej rozmowy, bo przecież aż sześć lat musieliśmy czekać na Pani nową płytę. Co zawiniło: brak inspiracji czy brak czasu?
To drugie. Wie pan, w ile niebywałych współpracy wdałam się i w ilu niezwykłych miejscach byłam w tym czasie?
Proszę nam opowiedzieć.
Dużo tego było. Kierował mną ogromny głód wrażeń. Na przykład przez miesiąc mieszkałam w Edynburgu we wspólnocie teatralnej Pieśń Kozła, gdzie byłam jedną z dwunastu śpiewaków a capella, realizujących szkockie pieśni, w Teatrze Starym w Lublinie pracowałam z mistykiem Leszkiem Mądzikiem nad spektaklem „Czas kobiety”, nagrałam „Bezgranicznie” z Branfordem Marsalisem, objechałam niemal cały świat z moim zespołem, a ostatnio - śpiewałam z Kroke w Skandynawii.
Nie siedziałam więc bezczynnie w domu. Było mi łatwiej tak wędrować z miejsca na miejsce, bo moje dzieci są już starsze. Rozhulałam się na całego.
Co sprawiło, że w końcu jednak postanowiła Pani nagrać nowy album?
Dzisiaj wydanie płyty jest tylko pretekstem do koncertowania i podróżowania. Zmuszanie się do nagrywania w niektórych okolicznościach nie ma sensu.
Tym razem jednak pomysł popracowania w studiu w Miami z Gonzalo Rubalcabą i kubańskimi muzykami był dla mnie tak nęcący, że dałam się skusić.
Ostatnie Pani dokonania płytowe są związane z kulturą latynoską. Co w niej Panią fascynuje?
Ona mnie fascynuje w kontrze do mojej kultury. Z jednej strony drążę swoją polskość: sięgam do muzyki ludowej, kiedy piszę własne piosenki, zawsze robię to w słowiańskiej skali, podejmuję tematy ważne tu i teraz.
Ale z drugiej strony pociąga mnie ta zmysłowość i bliskość cielesna istniejąca w świecie, który ma zawsze słońce nad głową. Nasza kultura jest skoncentrowana na melodii, a latynoska - na rytmie. I to mnie też fascynuje.
Nic w tym dziwnego, bo my przecież chodzimy przez pół roku opatuleni w kurtki, szaliki i czapki - gdzie więc jest tutaj miejsce na ruch bioder i taneczny krok?
Musimy się mentalnie zawiesić - i stajemy się w tym zawieszeniu nostalgiczni, przez co snujemy w muzyce niekończące się frazy, będące wyrazem naszej tęsknoty za światłem. Zanurzam się więc w tej latynoskiej kulturze z lubością, nie udając jednak, że do niej należę.
Z tego zderzenia narodził się pomysł na „Minione”?
Tak. Postanowiłam przywieźć na Kubę przedwojenne polskie piosenki, które są jedynym przykładem na sensualność i rozbujanie naszej muzyki. W żadnej innej epoce przecież nie tańczyliśmy tyle, co przed wojną.
Kiedyś potrafiliśmy nie tylko tańczyć, ale również mówić bez skrępowania o uczuciach takich, jak miłość czy pożądanie.
Gdzie Pani szukała tych kompozycji?
Nie było łatwo. Jest trochę wydanych płyt, głównie składanek. Przesłuchałam wszystkie. Najwięcej utworów znalazłam jednak na YouTubie. Okazało się, że ludzie zgrywają ze starych winyli przedwojenne piosenki - i umieszczają je w tym serwisie.
Chylę przed nimi za to czoła, bo dzięki temu ocalają polską kulturę sprzed lat. Znalazłam tam dużo prawdziwych pereł. Co ciekawe - ostatecznie Gonzago sięgnął po te piosenki, które wygrały z czasem: „Rebekę” czy „Tę ostatnią niedzielę”, których przecież nie musiałam długo szukać.
Okazało się, że zrobiły wrażenie na człowieku z zupełnie innej kultury, mieszkającym na drugim końcu świata.
Co polscy kompozytorzy odcisnęli własnego na latynoskich tych tangach i bolerach?
Te piosenki nie miały wiele wspólnego z argentyńskimi tangami i bolerami. Od początku to była ich polska interpretacja. Cudownie było teraz móc wziąć to na warsztat i zrobić z tego punkt wyjścia do improwizacji z kubańskimi muzykami.
Faktycznie nadała Pani tym piosenkom bardzo indywidualny ton, poprzez nasycenie ich typową dla Pani nostalgią. Chciałaby Pani żyć w dwudziestoleciu międzywojennym?
Nie. Jestem w dobrym czasie. Jeśli za czymś tęsknię, to za pięknem, formą, ideałami, bo strasznie mało jest tego obecnie. To jest to tytułowe „Minione”. Trochę to jednak jest przekorne, bo wychodząc z Kubańczykami od czegoś, co było dawno, zwróciliśmy się w stronę przyszłości.
Gonzalo jest erudytą. Flirtuje z wieloma dawnymi tradycjami pianistycznymi - kubańską, chopinowską, słychać u niego francuski impresjonizm, trochę muzyki rosyjskiej i kod amerykańskiego jazzu, ale wszystko to formalnie i harmonicznie popycha w przyszłość.
Jak Pani budowała w sobie obraz tej minionej Polski sprzed wojny?
Moja babcia wiele mi opowiadała. Zresztą dużo słyszałam o tamtym okresie od wszystkich kobiet z mojej rodziny. One bardzo go kochały. Dlatego wiem, że to był najpiękniejszy czas dla Warszawy.
Wszyscy potrafili się pięknie ubrać, tańczyli na balach, chodzili do kawiarni, mieli wysokie maniery, dbali o detal. Duchowość łączyła się ze zmysłowością. A potem przyszła wojna - i wszystko stało się okrutne i beznadziejne.
W moim świecie nie ma granic, podziałów i nierówności. Jestem prawdziwą demokratką
Mężczyźni zginęli lub trafili do niewoli, kobiety musiały radzić sobie same, aby ocalić siebie i swoje dzieci. Piękno ustąpiło miejsca prozie życia. I okazało się, że kobiety są bardzo dzielne, wykazały dużo charakteru i siły.
Bardzo przesiąkłam tymi opowieściami mojej babci i moich cioć - a teraz mogłam wreszcie wrócić do tych najpiękniejszych czasów ich młodości i oddać im swój pokłon.
Jak się Pani pracowało w Miami?
Cudownie było tę płytę nagrywać tam. Mogłam iść o świcie nad morze i zobaczyć, jak wstaje słońce nad nieruchomą taflą wody. Mogłam w tej ciepłej wodzie przesiedzieć aż do dziewiątej rano - i dopiero wtedy pójść do studia.
Ponieważ pracowałam z samymi Kubańczykami, oni przychodzili na nagrania z całymi rodzinami. Bardzo się tego obawiałam, bo nagrywanie to dla mnie niezwykle intymna czynność i potrzebuję do tego ogromnego skupienia.
Zrozumiałam jednak, że oni kochają pracować we wspólnocie, bo są ogromnie rodzinni. Te rodziny siedziały więc w ciszy i w milczeniu obserwowały naszą pracę. To okazało się tak pomocne, jakbyśmy grali koncert.
No właśnie: nie brakowało Pani swojej rodziny?
Moje dzieci by tyle nie wytrzymały w jednym miejscu. Straciłyby cierpliwość po kwadransie - i wyszły (śmiech). Dlatego byłam pod tak ogromnym wrażeniem, jaka tam jest kulturowa wspólnota. My tego nie mamy.
Poznała Pani Kubę od niemuzycznej strony?
Nie było na to czasu. Ja jestem jak japońska wycieczka: wpadam i wypadam. Przyjechałam, zrobiliśmy nagrania w dwa dni, zabrałam dysk pod pachę - i wyjechałam. Tymczasem tam wszystko robi się powoli. Byłam więc tam reprezentantką neurotycznej części świata.
Polacy mają problem z przełamywaniem kulturowych barier. Pani chyba już nie?
Ależ skąd. Kocham inność, jestem orędowniczką praw wszystkich kultur i wszystkich mniejszości. To dla mnie esencja życia. Bo poprzez te odmienności dowiaduję się też wiele o sobie - to mnie otwiera na przestrzał. W moim świecie nie ma granic, podziałów i nierówności. Jestem prawdziwą demokratką.
Gdzie Pani odpoczywa po tych podróżach?
W domu, w oczach moich dzieci. Ale nie nazwałabym tego wyciszeniem. Dzieci są najważniejszym tematem w moim życiu. Może na tym skończę opowieść o nich, bo nienawidzą, jak mówię o nich publicznie, i będzie potem awantura. (śmiech)
W marcu już rusza Pani w Polskę ze swoimi Kubańczykami w trasę promującą „Minione”. Uda się odtworzyć klimat ze studia w Miami?
Na nic się nie nastawiam - jadę w tę trasę gotowa na wszystko. Pracuję z takimi muzykami, którzy wyjątkowo cenią improwizację. Mogę jednak wszystkich zapewnić, że będzie to prawdziwe.