Anna Jurksztowicz: Macierzyństwo było dla mnie ważniejsze od kariery
Anna Jurksztowicz opowiada nam o tym, jak narodził się jej słynny przebój „Diamentowy kolczyk”, jak wychowywała syna Radzimira Dębskiego i czemu zawdzięcza swój młodzieńczy wygląd.
Swoją premierę miała niedawno pani nowa piosenka – „Wiosennie”. Możemy się cieszyć wiosną mimo pandemii?
Oczywiście. Przyroda zawsze była inspiracją dla artystów. Możemy się nią cieszyć bez względu na sytuację, w jakiej się znajdujemy. I tę radość możemy wyrazić poprzez piosenkę. Nawet zima może inspirować. Kiedyś nagrałam utwór „Zima lubi dzieci”. Dlatego mam w planie zarejestrować całą kolekcję piosenkę, związanych ze zmianami pór roku.
Pandemia pani nie przygnębia?
Życie muzyków zmieniło się przez pandemię radykalnie. Początkowo myśleliśmy, że to potrwa dwa tygodnie. Tymczasem niedawno minął rok od pierwszego lockdownu. Staram się jednak nie popadać w pesymizm. Znam bowiem wcześniejsze epidemie z literatury – i wiem, że kiedyś muszą się skończyć. Mickiewicz pisał o tym w „Sonetach krymskich”. Kiedy podróżował po Krymie i podjeżdżał pod jakieś miasteczko, to czarne flagi oznaczały, że panuje tam zaraza i nie wolno wjeżdżać. „Wszędzie z baszt powiewają chorągwie żałoby”. Czyli było źle – ale ten czas przeminął. To daje nadzieję, że my też to przetrwamy.
O swojej ostatniej płycie „Jestem taka sama” powiedziała pani, że to „dziecko lockdownu”. Co to oznacza?
Wykorzystałam ten czas zamknięcia na zmianę sposobu pracy. Zamiast podróżować z koncertami, skoncentrowałam się na nagraniach w studiu. Nigdy w życiu tyle nie nagrałam, co w 2020 roku. Nie dość, że zarejestrowałam 15 nowych piosenek na „Jestem taka sama”, to zrobiłam nowe wersje utworów z mojego debiutanckiego albumu „Dziękuję, nie tańczę” przy okazji jego prezentacji na żywo podczas Songwriters Festivalu w Opolu. W tym roku ukaże się z tego płyta. Do tego wydałam dwa wydawnictwa w mojej firmie – bo zajmuję się też produkcją innych artystów. Jednym zdaniem: klęska urodzaju. (śmiech)
„Jestem taka sama” wypełniają kompozycję Krzysztofa Napiórkowskiego. Co panią urzekło w jego utworach?
Jestem jego fanką od lat. To wspaniały kompozytor, instrumentalista, ale też wokalista. Śpiewa wręcz przepięknie. Dlatego często zapraszałam go do współpracy. W pewnym momencie zaczęliśmy rozmawiać o wspólnych nagraniach. „Napisz dla mnie coś” – powiedziałam. I dostałam cały zestaw utworów, z których wybrałam aż 15 kompozycji. Więcej nie dało się zmieścić na płytę. (śmiech) Krzysztof zagrał na fortepianie, organach Hammonda i na gitarze. Do tego zaśpiewał ze mną w dwóch utworach. Mam nadzieję, że „Jestem taka sama” przyczyni się do rozwoju jego kariery.
Na płycie słychać niemal wyłącznie akustyczne brzmienia. Skąd pani upodobanie do takich klasycznych dźwięków?
Może to kwestia mojego młodego wieku? (śmiech) A tak na serio: takie klasyczne dźwięki najlepiej przetrzymują upływ czasu. Wyjątkiem dla mnie jest moja debiutancka płyta sprzed ponad 30 lat, pomimo że, jako pierwsza płyta w Polsce, w całości nagrana przy pomocy komputera, jest nadal atrakcyjna brzmieniowo. Bo elektroniczne brzmienia przeważnie szybko się starzeją. Tradycyjny kwartet – gitara, fortepian, bas i perkusja – zawsze się sprawdza. Dlatego postawiłam na akustyczne instrumenty. Początkowo chciałam nagrać „Jestem taka sama” z zagranicznymi muzykami, bo to zwiastuje zawsze nowe brzmienia, ale mając tylu wspaniałych instrumentalistów tutaj w Polsce, podczas pandemii bezrobotnych, zdecydowałam się właśnie ich zaangażować.
Poprzednia pani płyta była bardziej taneczna, ta ostatnia jest zdecydowanie refleksyjna. Skąd ta odmiana?
Taki miałam nastrój. „O miłości, ptakach i złych chłopakach” zawierała bardziej elektroniczne brzmienia, choć nie brakowało na niej i „żywych” instrumentów. Też bardzo lubię tę płytę. Teraz chciałam zrobić coś innego – i poszukać nowych alikwotów. Muzyka jest bowiem tajemnicą. I nawet, kiedy się coś zaplanuje i rozpisze, to i tak się pojawiają pewne niespodzianki, które nas zaskakują. I to jest najciekawsze w tej pracy.
Tytuł „Jestem taka sama” można by odczytać w kontekście pani fascynacji muzycznych. Bo słychać tu jazz, blues, soul czy country – czyli to, co od zawsze było bliskie pani sercu.
Ja wychowałam się na muzyce chóralnej. Potem zaczęłam śpiewać gospel i jazz. Fascynowałam się też world music. Nagrałam płytę „Poza czasem” z hinduskimi mantrami. Generalnie jestem jednak piosenkarką popową.
No właśnie: uczyła się pani klasycznego śpiewu, ale w pewnym momencie porzuciła tę drogę i zwróciła w stronę popu. Dlaczego?
W Szczecinie, gdzie się wychowywałam, był wspaniały chór Politechniki Szczecińskiej pod dyrekcją Jana Szyrockiego. I oni postanowili założyć nowy zespół, który śpiewałby gospel. Zawiesili ogłoszenie o naborze w mojej szkole muzycznej i kiedy je przeczytałam, jako jedyna jej uczennica, zgłosiłam się na przesłuchanie. To była dla mnie nieznana przestrzeń, ale kiedy mnie przyjęto, totalnie odjechałam na punkcie gospel. Potem poznałam inne „czarne” gatunki: jazz, blues, soul. I choć studiowałam operę z wielką miłością, zdecydowałam się pójść w stronę popu.
Nie żałuje pani, że nie została śpiewaczką operową?
Może trochę. Generalnie miałam wiele planów na siebie, kiedy wchodziłam w dorosłość. Musiałabym mieć dziesięć żyć, żeby je wszystkie zrealizować. Jak w grze komputerowej. (śmiech) Opera miała wielki wpływ na rozwój mojego głosu. Jest on w pełni wykształcony: potrafię odpowiednio oddychać przeponą i z podparciem. To była wielka szkoła wokalistyki. Dlatego bardzo mi się przydała.
Cała Polska usłyszała o pani dzięki „Diamentowemu kolczykowi”, którym wygrała pani konkurs „Premier” opolskiego festiwalu w 1985 roku. Jak ta piosenka do pani trafiła?
Pracowałam wtedy w Poznaniu w orkiestrze Zbyszka Górnego. To miasto było wówczas bardzo silnym miejscem polskiej muzyki rozrywkowej. Mieli fantastyczne studio, gdzie nawet nagrywał zespół Boney M. Dlatego warto było tam pracować. W orkiestrze na etacie pianisty zatrudniony był młody kompozytor Krzesimir Dębski. Kiedy mnie usłyszał, zaproponował mi zaśpiewanie swoich utworów. Bardzo mi się one spodobały, choć trochę się ich bałam, bo były lekko jazzowe. Jedną z nich był właśnie „Diamentowy kolczyk”, który jeszcze wtedy nie miał tekstu i nieco inaczej brzmiał.
Jak pani wspomina tamten występ w Opolu?
Wtedy to wyglądało zupełnie inaczej niż dzisiaj. Na festiwal nie jechało się z gotowym nagraniem. Konkurs „Premier” był naprawdę konkursem premier: wychodziło się na opolską scenę i śpiewało się publicznie swój utwór naprawdę pierwszy raz w życiu. Tak było przez wiele lat. Pamiętam, że wszyscy zapisywaliśmy sobie teksty na podłodze. Bo nie było prompterów. Zbyszek Wodecki zawsze miał kartkę, podobnie Rysiek Rynkowski. Ja pisałam sobie na dłoniach. (śmiech) Bo każdy był mocno stremowany.
Jak się pani odnalazła w tej nagłej popularności, która spadła na panią po występie w Opolu?
Nie było to łatwe. Telewizyjne transmisje z Opola oglądała wtedy cała Polska. Dlatego z miejsca stałam się powszechnie rozpoznawalna. Od razu pojawiły się też propozycje koncertów. Jechało się więc w trasę, podczas której występowało się co najmniej dwa razy dziennie. Bilety były dystrybuowane w zakładach pracy i na te koncerty waliły prawdziwe tłumy. Trzeba więc było dbać o głos.
Jak sobie pani z tym radziła?
Przez naukę operowego śpiewu, miałam dużo łatwiej. Rozumiałam, że o głos trzeba dbać. Wiedziałam, iż bardzo się trzeba pilnować w życiu prywatnym. Nigdy nie wolno podnosić głosu – na imprezach, kiedy jest głośno czy w samochodzie, gdzie słychać warkot silnika. Wystarczy godzina rozmowy w takich warunkach i głos jest zdarty. Ja nigdy nie prowadzę rozmów telefonicznych przed występem, bo mnie to „zdziera” i głos musi mieć czas, żeby „odrosnąć”. Bo to żywy organizm.
Pierwsza pani płyta „Dziękuję, nie tańczę” uznawana jest dziś za klasykę polskiego popu. Skąd ta jej ponadczasowość?
Często sama się nad tym zastanawiam. Mój syn Radzimir bardzo lubi tę płytę i twierdzi, że te utwory są fantastyczne. Kiedy nagrałam ten album, miałam 20 lat. Choć dostawałam utwory od innych kompozytorów, wybrałam piosenki Krzesimira, które wtedy uchodziły za bardzo ambitne, powiedziałabym nawet awangardowe. Jakaś intuicja podpowiadała mi, żeby to właśnie po nie sięgnąć. Miałam też to szczęście, że teksty do tych utworów napisał Jacek Cygan. Choć były bardzo poetyckie, można było powiedzieć, iż są to swego rodzaju reportaże z ówczesnej rzeczywistości. Dzisiaj już nie wszyscy wiedzą o co tak naprawdę w nich chodzi.
Co pani ma na myśli?
Czy wie pan o czym jest utwór „Dziękuję, nie tańczę”? To pierwsza na świecie piosenka, która podejmuje temat związany z ruchem „#metoo”. Czyli mówi o robieniu kariery przez łóżko. Teraz mówię o tym głośno na koncertach – i wszyscy są totalnie zaskoczeni: „Aha, to ciekawa historia”. Jacek napisał w piękny sposób z punktu widzenia dziewczyny jak to wygląda. I proszę bardzo: jak to dzisiaj jest aktualne.
Ma pani na swoim koncie wyjątkowo dużo piosenek do seriali i filmów, choćby do „Na dobre i na złe”, „Matek, żon i kochanek” czy „Rancza”. Jak to możliwe?
To ma związek z moją firmą wydawniczą. Tak się złożyło, że dzięki Krzesimirowi produkowałam dużo muzyki filmowej. W związku z tym, kiedy otrzymywaliśmy zamówienie na piosenkę do filmu, ja nagrywałam partie wokalne jako demo. I one często już w tej pierwotnej formie podobały się w post-produkcji. Było ich sporo – ale najbardziej lubię te mniej znane. W zasadzie mogłabym wydać całą płytę pełną takich utworów.
Ale „Dumki na dwa serca” do „Ogniem i mieczem” nie dane było pani zaśpiewać, choć pierwotnie tak miało być.
To prawda. Producenci potrzebowali jakiejś młodej gwiazdy, która porwie młodzież. Ja miałam wtedy 34 lata i uznano, że jestem za stara. To było przykre, ale pogodziłam się z tym. Aktorzy też chodzą na castingi, a rolę otrzymuje tylko jeden z nich. Jest to więc wpisane w nasz zawód i nigdy nie należy tego rodzaju decyzji traktować w kategorii porażki.
Dlaczego u progu dużej kariery zrezygnowała pani ze śpiewania?
Na świat przyszły dzieci i chciałam być w domu. To spowodowało, że nie koncertowałam przez kilka lat. Chciałam się jednak rozwijać – ale w innym kierunku. Podjęłam studia prawnicze, a po ich ukończeniu założyłam własne wydawnictwo i zajęłam się jego prowadzeniem. Produkowałam muzykę filmową, wydawałam nuty i płyty, udzielałam licencji na korzystanie z utworów z naszego katalogu. Podeszłam więc kompleksowo do tematu. W końcu jednak nadeszła tęsknota za występami i nagraniami. Teraz ta sytuacja ponownie przeżywa rozkwit.
Nie żałuje pani, że przedłożyła macierzyństwo nad karierę?
Nie. Żałowałabym, gdybym tego nie zrobiła i przegapiła ten czas, kiedy dzieci są małe. Dla mnie macierzyństwo było ważniejsze i ciekawsze od kariery. Bo ileż trwa takie prawdziwe macierzyństwo? To zaledwie dwadzieścia lat. Mówię zaledwie, bo czas naprawdę za szybko płynie. Teraz moje dzieci są dorosłe i nadal jestem ich matką, ale to zupełnie coś innego.
Podobno początkowo nie chciała pani, by syn Radzimir zajął się muzyką. Dlaczego?
Bo nie wiedziałam, czy został obdarzony muzycznym talentem. Do każdego zawodu trzeba mieć pewne predyspozycje, by nie stał się on dla nas frustrujący. A ja chciałam mu tego oszczędzić.
Kiedy się okazało, że Radzimir ma muzyczny talent?
Obserwowałam go uważnie od małego. Patrzyłam jaki ma stosunek do muzyki. I w pewnym momencie zobaczyłam, że będzie w stanie poradzić sobie w show-biznesie sam – beze mnie i bez swojego ojca. Wtedy zaczęłam go wspierać.
Złośliwcy mogli twierdzić, że drogę do kariery toruje mu znane nazwisko. Nie obawiała się pani tego?
Nazwisko to ma, ale imię musiał sobie sam wypracować. (śmiech) Oczywiście było mu łatwiej, bo od dziecka wyrastał w domu pełnym muzyki. Ale czy inaczej jest w domu piekarza? Jego dzieci od małego wiedzą jak się piecze chleb i co zrobić, żeby był smaczny. Tak samo dzieci prawników czy lekarzy. Kiedy idą w ślady rodziców, mają możliwość zapytania się czy poradzenia u mistrzów. Kiedy nie wiedzą czegoś, dzwonią do ojca czy matki i od razu mogą się dowiedzieć. Dlatego w jakimś sensie mają łatwiej. Ale gdyby nie miały talentu, wykonywanie przez nich takiego samego zawodu, jak rodzice, nie miałoby sensu. Ja bym nigdy nie chciała, by moje dziecko jechało tylko na mojej renomie. Byłabym idiotką.
Miała pani okazję współpracować z Radzimirem. To wyjątkowe doświadczenie?
Na pewno. Ale on przecież nie będzie pracował z mamusią. (śmiech. Czasami robimy coś razem, bo takie mamy zamówienie. Ale on ma swój świat muzyczny, a ja swój. Wspieramy się. Może kiedyś nagramy wspólną płytę, ale na razie mamy tyle swoich odrębnych zamówień, że nie ma czasu się spotkać.
Śpiewała pani gospel i hinduskie mantry. Skąd u pani fascynacja duchową stroną muzyki?
Muzyka jest ważna w duchowości. W każdej religii funkcjonuje śpiew, jako sposób na podniesienie nas na wyższy poziom istnienia. Zawsze lepiej się czujemy, gdy sobie pośpiewamy. Nawet z tej przyczyny, że oddychamy znacznie lepiej niż kiedy tylko mówimy. To moje ciche odkrycie. Po każdym koncercie jesteśmy lepiej dotlenieni – i ja, i moja publiczność. Stąd śpiew czy mantrowanie są obecne we wszystkich religiach. W ten sposób wpływa się pozytywnie na swój dobrostan.
W jakiej duchowości odnajduje się pani najlepiej?
Szanuję wszystkie religie. Podchodzę do nich analitycznie: interesuję się ich historią i rozwojem. Staram się zrozumieć jak funkcjonują i jak wypracowały swoje założenia. To bardzo ciekawe. Interesuję się też psychologią i psychiatrią. Szczególnie zaciekawiły mnie badania mózgu w ramach neuropsychiatri. Bo pokazują one, jak zbawienny wpływ na nasz organizm ma wprowadzenie się w stan medytacji. Teraz wiemy to dzięki skanowaniu mózgu, ale mnisi już tysiąc czy dwa tysiące lat temu wiedzieli to bez takich badań. Teraz mamy tylko na to potwierdzenie naukowe.
Od lat ćwiczy pani jogę. To dla pani ważny element życia i rozwoju duchowego?
Jogiczny styl życia jest przepiękny, ale bardzo trudny do zrealizowania, bo związany jest z wieloma wyrzeczeniami. Trzeba być wegetarianinem i nie używać alkoholu. I to mnie już wyklucza, bo ja lubię mięso i wino. (śmiech) Ale praktykuję jogę jako gimnastykę. To wymyślili geniusze. Joga sprawia bowiem, że rozwijamy w sobie giętkość. Sport aktywuje w nas różne konkretne umiejętności. A joga ćwiczy elastyczność całego ciała. I można z tego korzystać przez całe życie, nawet do późnej starości.
W tym tkwi sekret pani młodzieńczego wyglądu?
Nauczyłam się dbać o siebie. Staram się zawsze dobrze wysypiać. To najważniejszy czynnik. Nie nadużywam alkoholu. Dwie lampki wina zupełnie mi wystarczają. Bo wino, mimo, że jest dziełem sztuki, to jest też trucizną, ponieważ zawiera alkohol. Dlatego musimy uważać z ilością. Zwracam też uwagę na to, czym się odżywiam. Bo jesteśmy tym, co jemy. Napisałam nawet książkę kucharską o tym, jak inteligentnie jeść i pić. Musimy bowiem wiedzieć, które pokarmy nas wspierają, a które degradują. To ma ogromny wpływ na urodę, zwłaszcza kobiet. Oczywiście dbam, aby zapewnić sobie codziennie dawkę ruchu i korzystam z zabiegów medycyny estetycznej.
Jaką kuchnię pani lubi?
Im prostsza, tym lepsza. Powinniśmy wszyscy bardzo ograniczyć mięso. Przede wszystkim ze względów ekologicznych. Bo niemal całe światowe zasoby wody i ropy idą na produkcję paszy dla zwierząt hodowlanych. W efekcie następuje erozja gleby. Możemy od czasu do czasu upolować jakieś zwierzę lub złowić rybę, ale „produkcja” zwierząt na ubój w sposób niehumanitarny jest niedopuszczalna. Takie mięso na pewno nam nie służy.
Gotuje pani obiady na co dzień?
Staram się. Nawet jedno danie – ale żeby było domowe. Jak przeczyta pan moją książkę, to dowie się pan, że najważniejszym składnikiem każdej potrawy, jest miłość. To dlatego w trudnych czasach, matki potrafiły wykarmić swe dzieci, robiąc coś z niczego. Dlatego ludzie przetrwali.
Od czterech lat jest pani babcią. To też ćwiczenie w miłości?
Bycie babcią to coś cudownego. Polecam to każdej kobiecie. Bo wtedy ma się dziecko, ale nie musiało się go urodzić. (śmiech) Na razie mam jednego wnuczka – i jest cudem świata.
Rośnie kolejne pokolenie muzyków w rodzinie Dębskich?
Zobaczymy. Na pewno nie będę nic wnuczkowi narzucać. Bo potem ktoś powie, że babcia mu coś załatwiła. (śmiech) Oczywiście sam już garnie się do muzyki. Ale czy mogło być inaczej? Mój wnuczek ma bowiem zawodowych muzyków nie tylko po stronie swojej mamy (czyli mojej córki), ale również po stronie jej męża. Zatem to jest taka sytuacja jakby miał odziedziczyć aż dwie piekarnie. (śmiech)