Andrzej Wajda zakończył swą pielgrzymkę do Ziemi Obiecanej
Jego skomplikowany życiorys i poruszające filmy odzwierciedlają powojenne losy Polaków. Patriotyczne wychowanie, uwiedzenie komunizmem, nostalgię za szlacheckością, pragnienie wolności i umiłowanie tradycji
Ostatni film Andrzeja Wajdy opowiada o losach malarza Władysława Strzemińskiego. Niegdyś zafascynowany komunizmem, potem został przez ten system zniszczony. Mógł iść na kompromis - i tworzyć w socrealistycznym duchu, ale wolał zachować wewnętrzną wolność i pozostać wiernym ukochanej awangardzie. Dlatego zmarł z głodu, pozbawiony możliwości pracy przez peerelowskich decydentów.
Andrzej Wajda wybrał zupełnie inną drogę. Choć za młodu był w Armii Krajowej, a jego ojciec został zamordowany w Katyniu, zdecydował się na ustępstwa wobec Peerelu. Dzięki temu mógł jednak kręcić filmy, które z czasem niejednokrotnie autentycznie uderzały w komunistyczny system.
Niektórzy krytycy sugerują, że pokazanie historii niezłomnego Strzemińskiego rodzi pytanie: czy aby pod koniec swego życia reżyser nie zaczął zastanawiać się nad słusznością drogi, którą obrał siedem dekad temu?
W okupacyjnym podziemiu
Kiedy w 1939 roku Niemcy wkroczyli do Radomia, gdzie młody Andrzej mieszkał z matką Anielą i bratem Leszkiem, jego ojciec Jakub brał udział w wojnie obronnej Polski. Służąc jako oficer trafił kilka miesięcy później do radzieckiej niewoli. Rodzina długo po zakończeniu okupacji wyczekiwała jego powrotu - i dopiero wiele lat później dowiedziała się, że spoczął z przestrzeloną głową w zbiorowej mogile polskich żołnierzy w katyńskim lesie.
Nic dziwnego, że wychowany w patriotycznym duchu Andrzej już w 1942 roku wstąpił do Armii Krajowej, gdzie służył jako łącznik. Pracował jednocześnie fizycznie i uczył się na tajnych kompletach. Kiedy Gestapo urządziło zasadzkę na jego kolegów z podziemia, uciekł z Radomia do Krakowa, gdzie ukrywał się u swego stryja na Salwatorze, gdzie leży urokliwy cmentarz, na którym niebawem spocznie już na wieczność .
„W życiu miałem wiele szczęścia, bez którego byłoby trudno dać sobie radę w czasach, w jakich żyłem. To prawda, nie wyrywałem się nigdy pierwszy - nie dlatego, abym nie był dość ambitny, ale zawsze najbardziej ciekawiło mnie, co będzie dalej, a ochotnicy szybko giną albo ogarnia ich zniechęcenie” - napisał potem na okładce autobiograficznej książki „Kino i reszta świata”.
Doświadczenie komunizmu
Ponieważ Japonia była sprzymierzeńcem Niemiec podczas II wojny światowej, gubernator Hans Frank urządził w 1944 roku w krakowskich Sukiennicach wielką wystawę sztuki japońskiej. Młody Wajda wybrał się na nią - i został oczarowany. Wcześniej wielkie wrażenie zrobiły na nim witraże Wyspiańskiego w bazylice ojców Franciszkanów. Pod wpływem tych doświadczeń zdecydował się zdawać na podwawelską Akademię sztuk Pięknych.
Było już po wojnie - i władzę z dnia na dzień przejmowali w Polsce komuniści. Kiedy Wajda przyjechał do Krakowa, postanowił odwiedzić swego dawnego nauczyciela z Radomia - Wiktora Langnera. Kiedy zapukał do jego drzwi, został wraz z innymi kolegami pedagoga aresztowany. Okazało się, że Langner działa w AK - i Urząd Bezpieczeństwa urządził zasadzkę na jego znajomych. Wajda trafił do aresztu przy Placu Wolności - ale dzięki koneksjom stryja udało mu się go opuścić po kilku dniach.
Krakowska ASP zaraz po wojnie została zdominowana przez socrealistyczne tendencje. Wielu studentom to nie odpowiadało - również Wajdzie. Dlatego rzucił szkołę i wyjechał do Łodzi, aby studiować na tamtejszej „filmówce”. To było coś zupełnie innego: tam uczono technicznego podejścia do kina, po prostu jak zrobić film, a od ideologii trzymano się z daleka. W ten sposób Wajda pożegnał się z malarstwem na zawsze.
- Nie miałem wtedy siły, charakteru, wytrwałości, woli. Inni byli zdolniejsi. Ja wtedy pierwszy raz byłem żonaty. Moja żona okazała się fantastyczną malarką. I to mnie też w jakimś sensie zdeprymowało. Musiałem szukać innego towarzystwa, innej uczelni, innego miejsca dla siebie - wspominał po latach w dokumencie „Kredyt i debet”.
Zdradzona generacja
Wajda zadebiutował filmem „Pokolenie” w 1954 roku. Jak na chłopaka z AK, którego ojciec zginął w Katyniu, było to sprzeniewierzenie się ideałom. Socrealistyczny obraz opowiadał bowiem o aktywistach z komunistycznej Gwardii Ludowej. Mimo sprawnej reżyserii i dobrego aktorstwa, krajowa i emigracyjna opozycja przyjęła film z dezaprobatą. Nic więc dziwnego, że młody reżyser postanowił się zrehabilitować - a ponieważ sprzyjała temu polityczna odwilż po śmierci Stalina, zrealizował wstrząsającą epopeję warszawskich powstańców w „Kanale”.
Z jeszcze większym entuzjazmem przyjęto nakręcony dwa lata później „Popiół i diament”. Choć powieść Andrzejewskiego była kompromisem z komunistyczną cenzurą, Wajda tak pozmieniał wątki, że obraz z fenomenalną kreacją Zbyszka Cybulskiego, zamienił się w poruszający testament byłych żołnierzy AK - zdradzonych i prześladowanych po II wojnie światowej przez komunistycznych oprawców. Oba filmy były nie w smak ówczesnym władzom, mimo to zdobyły jednak znaczące nagrody na festiwalach w Cannes i Wenecji.
„Mój bohater postąpi jak przedstawiciel tego pokolenia, które liczy tylko na siebie i na pistolet dobrze ukryty, pewny i nie chybiający. Kocham tych nieustępliwych chłopców, rozumiem ich. Chcę moim skromnym filmem odkryć przed widzem kinowym ten skomplikowany i trudny świat pokolenia, do którego i ja sam należę” - tłumaczył Wajda w programie do premierowego pokazu „Popiołu i diamentu”.
Między historią a współczesnością
Kiedy za rządów Gomułki naczelnym hasłem stała się „mała stabilizacja”, Wajda zrozumiał, że aby kręcić dalej filmy w Polsce, musi wypowiadać się w sposób zawoalowany.
Dlatego postanowił dać w kinie wyraz swej nostalgii za dawną Polską - tą przedwojenną, szlachecką i patriotyczną. Stąd „Lotna”, a potem „Popioły”, ukazujące bohaterstwo polskiego żołnierza - zarówno tego z kampanii wrześniowej, jak i z napoleońskiej. Nie była to jednak bezkrytyczna gloryfikacja - bo w tym drugim przypadku reżyser pokazał, że Polacy walcząc o ojczyznę, dali się wmanewrować w rzeź niewolników na San Domingo czy wycinanie hiszpańskiej ludności cywilnej pod Somosierrą.
Z drugiej strony Wajda obserwował uważnie to, co dzieje się wokół niego w Polsce. Dowodem tego okazali się „Niewinni czarodzieje” - nakreślony z polotem opis wielkomiejskiej młodzieży epoki boomu na jazz. Oczywiście historię dwojga zakochanych pokazaną na tle nocnego życia ówczesnej stolicy można było również odczytywać w politycznym kontekście - i z takich też pozycji zaatakowali obraz peerelowscy krytycy, doskonale zdając sobie sprawę, że w tamtym czasie pochwała jazzu oznacza pochwałę wolności.
- Niewinny temat młodego lekarza, który lubi elastyczne skarpetki i dobre papierosy, posiada magnetofon i nagrywa na nim swoje dialogi z dziewczętami, którego jedyną pasją jest gra na perkusji w jazzowym zespole Krzysztofa Komedy, okazał się bardziej drażliwy dla ideologów-wychowawców niż Armia Krajowa i powstanie warszawskie - śmiał się potem reżyser w jednym z wywiadów.
Koniec z romantyzmem
Wajda często uciekał najpierw z Łodzi, a potem z Warszawy do Krakowa. Tu poznał, dzięki Piotrowi Skrzyneckiemu z Piwnicy pod Baranami, scenografkę Krystynę Zachwatowicz. To on polecił ją reżyserowi, kiedy ten pracował w Starym Teatrze nad „Biesami”. Spektakl okazał się sukcesem i pociągnął za sobą następne realizacje sceniczne reżysera w Krakowie. A współpraca obojga artystów okazała się tak owocna, że postanowili ją kontynuować nie tylko w teatrze, ale i w kinie.
Z czasem zażyłość przerodziła się w miłość - i para wzięła ślub w 1974 roku. Zachwatowicz była czwartą żoną Wajdy - po Gabrieli Obrembie, Zofii Żuchowskiej i Beacie Tyszkiewicz. Jedyne dziecko, jakie doczekał się reżyser pochodziło ze związku z tą ostatnią - jest nim córka Karolina.
Mając wsparcie Zachwatowicz, w latach 70. Wajda zaczął rozliczać się z polską historią w krytycznym kontekście. Tak powstało symboliczne „Wesele” pokazujące przez pryzmat dramatu Wyspiańskiego, że od czasów zaborów Polacy są nieustannie skłóceni, co nie pozwala im się wybić na niepodległość.
Potem w „Ziemi obiecanej” odmalował w naturalistycznych barwach, jak drapieżny kapitalizm doprowadza w przedwojennej Łodzi do podziałów klasowych i narodowościowych, które pokutowały potem w PRL-u.
- Największym bogactwem dla filmu była sama powieść Reymonta. Miałem tego świadomość. Reymont opisał ludzi, którzy tworzyli drugi, obok romantycznego, nurt naszej historii. Bez nich, bez ich fabryk, bez robotników, którzy tam pracowali w strasznych warunkach, nie byłoby tego, co jest dziś - deklarował jednak Wajda.
Kronikarz Solidarności
W 1975 roku Wajda dokonał radykalnego zwrotu w swej działalności. Podczas wystąpienia na Forum Filmowców w Gdańsku zarzucił władzom kraju, że poprzez cenzurę hamują rozwój kinematografii i sprawiają, że polskie kino ucieka w tematykę historyczną.
Na potwierdzenie tych słów przystąpił do realizacji „Człowieka z marmuru” opowiadającego o tragicznych losach przodowników pracy. Choć scenariusz budził kontrowersje, reżyser potrafił wykorzystać swe koneksje , aby doprowadzić do realizacji obrazu. Mimo, że oficjalna krytyka nad Wisłą odniosła się doń niechętnie, na festiwalu w Cannes otrzymał on prestiżową nagrodę FIPRESCI, a zachodnie media okrzyknęły go „kamieniem milowym w historii polskiego kina”.
Po sierpniowym strajku w 1980 roku Wajda postanowił bezzwłocznie kontynuować swe dzieło. Rok później powstał zrealizowany na gorąco „Człowiek z żelaza”, który opowiadał o trudnych polskich losach do czasu solidarnościowej rewolucji i zawierał profetyczne przeczucie wprowadzenia stanu wojennego. Film został obdarowany w Cannes główną nagrodą - Złotą Palmą.
Przejęcie władzy przez generała Jaruzelskiego oznaczało dla Wajdy konieczność emigracji nad Sekwanę. Trwała ona cztery lata - i pokazała, że pełna wolność twórcza wcale nie sprzyja reżyserowi. Właściwie tylko „Danton”, którego realizację rozpoczęto jeszcze Polsce, był jedynym udanym dziełem z tego okresu.
Po przełomie w 1989 roku Wajda nie mógł się długo odnaleźć w polskim kinie. Nic więc dziwnego, że w końcu postawił na pewniaki - ekranizacje „Zemsty” i „Pana Tadeusza”. Amerykańscy akademicy uznali chyba, że nie stworzy już nic przełomowego i przyznali mu Oscara za całokształt twórczości.
Reżyser jednak pracował dalej. W efekcie otrzymaliśmy dwa odmienne filmy: nazbyt hagiograficznego „Wałęsę” oraz porażający autentycznym tragizmem „Katyń”. Tak naprawdę do pełnej formy powrócił jednak dopiero w „Powidokach”.
Środowiska opozycyjne wobec obecnej władzy odczytały film jako „antypisowski”. Być może jest w tym jakaś racja - wszak Wajda nie krył niechęci do rządzącej partii, bo jak powiedział w wywiadzie dla „Die Welt” - „Nie o taką Polskę walczyliśmy”.
Z drugiej strony nie ukrywał, że „Powidoki” są filmem zdecydowanie antykomunistycznym. Jego zdaniem jest to opowieść „o człowieku z zasadami, który nie chce odstąpić od swoich przekonań i przeciwstawia się systemowi”.
Trudno więc nie porównywać drogi życiowej obu twórców. Czyj wybór był słuszny - Strzemińskiego czy Wajdy?
Źródło: TVN24