Andrzej Sikorowski: To już jest moja ostatnia płyta...
Andrzej Sikorowski wraca z nową płytą - „Okno na Planty”. Piosenkarz i kompozytor opowiada nam o przywiązaniu do Krakowa, tęsknocie za młodością, potrzebie wolności i sensu. Mówi także o polityce i podziałach, które za jej sprawą dotknęły także artystów, o swoich rozliczeniach z Kościołem hierarchicznym i relacjach z żoną i córką
Na nowej płycie śpiewa Pan: „Ja mam w genach wpisane to miasto”. Dlaczego Kraków odcisnął na Panu tak wielkie piętno?
Mój ojciec wychowywał się w kamienicy przy Rynku Głównym. Jego dziadek miał stragan w Sukiennicach. Te korzenie po mieczu są więc bardzo mocne. Ja sam urodziłem się i wychowałem w centrum miasta, chodziłem tu do szkół i na studia. Byłem więc od dziecka wpisany w tradycję mieszczańską. Nawet ze swoimi wszystkimi przywarami, z których dzisiaj ludzie się śmieją: niedzielnym obiadkiem, codziennymi odwiedzinami „Zwisu” (popularna kawiarnia - przyp. red.), obwarzankiem po drodze, czytaniem gazety, a nie internetu. To dla mnie nadal codzienny rytuał.
Odziedziczył go Pan po ojcu?
Ojciec był dziennikarzem, więc wychowywałem się wśród ludzi piszących. Klub Dziennikarzy to był mój matecznik. Dzisiaj łapię się na tym, że kiedy spotykam swego rówieśnika-krakusa, to osoby postronne zachodzą w głowę, skąd my wszystkich znamy. Tu chodzi nie tylko o znajomość ludzi, ale też miejsc - że tu kiedyś był taki sklep, a tam - taka knajpa. To też umiejętność wymienienia z pamięci wszystkich kin, jakie w latach 60. za mojej młodości istniały w Krakowie. Albo tego, w której cukierni były najlepsze pączki, a w której - eklery. Może to wszystko dlatego, że wojna nie zniszczyła Krakowa. Zarówno samego miasta, jak również jego mieszczaństwa.
Nie miał Pan ochoty odrzucić tego bagażu tradycji?
Nie - przeciwnie: on zawsze mi był na rękę. Lubię małe środowiska i małe pomieszczenia. Dobrze czuję się w miastach, w których wszędzie jest blisko. Może więc ta moja „krakowskość” jest swego rodzaju przywiązaniem do swojego „grajdoła”? Z całą świadomością tego, że jest to hermetyczne środowisko. Bo ci, którzy przyjechali do Krakowa kilka lat temu, do dziś mają kłopot z asymilacją. Ja jednak przez to, że jestem tu mocno zakorzeniony, w ogóle tego nie odczuwam.
Tak chyba było w Pana przypadku - bo przez siedemnaście lat mieszkał Pan w Rząsce.
Ale każdego dnia byłem w Krakowie! Wsiadałem co rano w samochód i robiłem wszystko, aby spotkać się ze znajomymi. Nie jestem w tym odosobniony. Kiedy wracałem z trasy koncertowej z Andrzejem Zauchą, który też był urodzonym krakusem, od razu umawialiśmy się w Rynku na spotkanie, mimo że spędziliśmy ze sobą wiele dni razem. To była potrzeba patrolowania własnego gospodarstwa. Tak samo pilnuję się, żeby w czasie rozmowy nie zajeżdżać za bardzo po krakowsku. Ale nie zawsze mi się to udaje. W Warszawie mówią wtedy: „Ale żeś pojechał!”. A ja już tego nawet nie kontroluję. Kiedy spotykam się z moimi dawnymi sąsiadami z Pod-górza, a nie jest to towarzystwo z pierwszej ligi intelektualnej, to rozmawiam z nimi „po naszemu” i wtedy jadę równo. (śmiech)
Spotyka Pan tego „Świra z mojej ulicy” z piosenki pod takim tytułem?
Tym świrem jestem ja. Do utworu „Okno na Planty” jest teledysk, w którym łażę po Krakowie i spotykam w różnych wcieleniach swoją córkę. Sprzedaje mi obwarzanka, jest dziwką na Plantach, kelnerką albo policjantką. Mam tam też taką scenę, w której idę ulicą Szpitalną - i jedzie dorożka. I ten dorożkarz mnie pozdrawia - a to w ogóle nie było reżyserowane. Kolega, który robił tego klipa, był zdziwiony, a ja tu tak mam co chwilę. Przypomina mi się tu pewna anegdota. Kiedyś byliśmy z żoną w Chinach i pewien Chińczyk zapytał ją, ile ludzi żyje w Grecji. „Jakieś dziewięć milionów” - ona mówi. A on na to: „To wy się wszyscy znacie!”.
Czy ta nostalgia oznacza, że Pana zdaniem Kraków zmienia się na gorsze?
Nie. Uważam, że się zmienia na lepsze. Ja nie tęsknię za tym Krakowem, w którym trzeba było czekać kilka godzin, aby napić się piwa. Siedziało przy stoliku dwóch facetów, a na tym stoliku stało dwanaście kufli. Bo się zamawiało na zapas, ponieważ za godzinę mogło zabraknąć. Trudno więc tęsknić za takimi czasami. Młodość jednak tak mocno determinuje nasze późniejsze poczynania, że bez względu na to, w jakich warunkach będziemy ją spędzać, wspominamy ją z wielkim sentymentem. Tą naszą naiwność, spotkania z dziewczynami, zapał do balangi.
Dlatego śpiewa Pan, że „tęsknota za młodością nie jest tęsknotą za komuną”.
Broń Boże! Za komuną się nie tęskni. Ja jednak bardzo nie lubię kombatanctwa. Bo przecież wszyscy byliśmy w tym Peerelu umoczeni i do pewnego stopnia go sankcjonowaliśmy. Ludzie, którzy naprawdę nie wyrażali zgody na sowiecki reżim, albo wyjeżdżali za granicę, albo siedzieli w kryminale. Natomiast cała reszta - i ja również, choć nie byłem żadnym „TW” - akceptowałem ten porządek, chodząc na uczelnię czy kupując papierosy w kiosku. Uczciwość każe mi to powiedzieć. Dlatego nie tęsknię za komuną, ale za tamtym czasem. Niedawno rozmawiałem z mamą - i ona powiedziała mi, że kiedy podczas Powstania Warszawskiego jej rówieśnicy ginęli z bronią w ręku, ona w tym samym czasie w Krakowie ze znajomymi urządzała prywatki, tańczyła i przytulała się. Bo była młoda - i chciała normalnie żyć. To samo było z nami za czasów stanu wojennego. Znajomi siedzieli w kryminale - a my siedzieliśmy przy stole zastawionym bimbrem.
Dzisiaj Pan śpiewa: „Coraz rzadziej popijamy wódkę czystą”. Zdrowie nie pozwala?
Cóż: to kwestia pewnego statusu życia, oczywiście finansowego. Dzisiaj możemy sobie pozwolić na nieco lepsze alkohole niż tzw. hara, jak to się kiedyś mówiło. Na pewno „amerykanizujemy” się ostatnio w tej materii - stąd moda na whisky czy tequilę. Ja jednak, kiedy piję alkohol w sposób wyczynowy, to tylko czystą wódkę. Bo inne trunki źle znoszę. Generalnie jednak teraz pije się coś innego, dba się o formę.
Nie tęsknię za komuną, tęsknię za tamtymi czasami, za młodością i tą naszą naiwnością
Dzisiaj też nie każdy by się napił z każdym. Leszek Długosz występuje w filmie „Smoleńsk”, a Pan niedawno skarżył PiS za bezprawne wykorzystanie swojej piosenki w spocie wyborczym. Skąd te podziały?
Cóż - odnoszę wrażenie, że polska inteligencja poczuła się w pewnym momencie zwiedziona sytuacją, w której została ze-pchnięta na margines. Jej zdaniem uczyniła to poprzednia partia rządząca. A moim zdaniem uczynił to sam współczesny świat - skomercjalizowany i skomputeryzowany - który już nie potrzebuje głębokiego namysłu. Dziś nie ma etosu autora piosenki, bo melodie bierze się z publishingu, a teksty wypluwa komputer. Stąd u tych, którzy uprawiają ambitną twórczość, pojawił się żal, że taka sytuacja zaistniała. Szukają więc nowych popleczników, którzy by tę rzeczywistość zmienili. Bo myślą, że nowy porządek przywróci tę dawną normalność.
Jedną z najważniejszych piosenek na Pana nowej płycie jest „Wyspa wolność”. Brakuje Panu dziś wolności w Polsce?
Nie. Ale brakuje mi sensu. Doszło do sytuacji, w której nie mam nad sobą cenzora i nie muszę kombinować, jak go przechytrzyć. Mogę więc o wszystkich wszystko napisać. Tylko dlaczego ta ocenzurowana kultura sprzed 30-40 lat, to były Himalaje intelektu? Przykre jest, że dzisiaj nie mogę znaleźć dla siebie odpowiedniego miejsca. Kilka dni temu obejrzałem w telewizji „Panny z Wilka”. I pomyślałem: „Dlaczego takich wspaniałych filmów nie ma więcej, tylko jestem skazany na kretyńskie seriale?”. Wszystko, co wymaga głębszego zastanowienia, zostało odsunięte na bok. Bo potrzeby słuchaczy i widzów mierzy się za pomocą słupków słuchalności i oglądalności.
A może to odbiorcy się zmienili?
Zapotrzebowanie na tandetę było zawsze. Polska inteligencja zapomniała, że choć dostaliśmy paszporty, mamy wspólną Europę, buduje się autostrady, a obejścia domów są czystsze, żyje w tym kraju spora grupa ludzi, która ma to w dupie. To wszystko do niczego jest jej niepotrzebne. Nagle okazało się, że są tacy, którym potrzebne jest tylko te 500 zł, które zapewne nie pójdzie na podręczniki i ubrania, ale na coś innego. Ci, którzy dzisiaj rządzą, zagrali taką kartą - i okazało się to skuteczne. To jednak nie jest tylko problem Polaków - bo populizm wygrywa dziś na całym świecie.
W tej samej piosence śpiewa Pan, że marzy się Panu takie miejsce, gdzie „bez pacierza się idzie do nieba”. Z Kościołem Panu nie po drodze?
Jestem niewierzący, ale jestem chrześcijaninem. Moim zdaniem te dwie rzeczy się nie kłócą. Ja wyznaję filozofię Chrystusa, bo jeżeli dwa tysiące lat temu ktoś zaproponował filozofię miłości bliźniego silniejszej niż śmierć, to ona mi odpowiada. Za to cała otoczka dobudowana przez Kościół, który jest jednym wielkim interesem, też mnie w ogóle nie zajmuje. Staram się tylko żyć tak, by innym nie przeszkadzać, a raczej pomagać. A rumianych kolegów w sutannach poza kilkoma wyjątkami nie akceptuję.
Pana córka Maja też podziela te poglądy?
Tak. W takim domu została wychowana. Choć brałem ślub kościelny w cerkwi. Było to potrzebne do formalności, bo Grecy mieli kiedyś fuzję Kościoła z państwem. Zresztą moja żona jest wnuczką popa - dlatego śmieję się z niej, że jest teraz „pop music”. Swoje poglądy na Kościół wyłożyłem już na poprzedniej płycie w piosence „Lekcja religii”. Od tamtego czasu wiele osób przychodzi do mnie po koncertach i mówi, że ten tekst otwarł im oczy na wiele spraw. Przysłuchiwałem się ostatnio wypowiedziom papieża w Krakowie. I zauważyłem, że to jest bardzo sensowny pan, ale totalnie przygnieciony świadomością, że Kościół jest w defensywie. Bo ten Kościół mówi językiem, który z XXI wiekiem nie ma już nic wspólnego.
Widzieliśmy w Krakowie tysiące młodych ludzi na Światowych Dniach Młodzieży.
Tak: ale to była zabawa. Oni tu przyjechali pobyć ze sobą, potańczyć i pośpiewać. Franciszek jednak ich kilka razy oblał zimną wodą - podczas swoich krótkich homilii wygłoszonych z okna na Franciszkańskiej. „Dobra, dobra, pląsać możecie, ale na tym świecie dzieją się też rzeczy ważne i przykre”. Nic więc dziwnego, że nasz hierarchat tego gościa nie akceptuje.
Między Panem a Mają jest idealny układ, jaki powinien być między ojcem a córką?
Jeśli chodzi o sprawy artystyczne, to tak. Dla niej moi koledzy i koleżanki ze sceny to wujkowie i ciocie. Dlatego w naturalny sposób jest jej bliżej do Marka Grechuty czy Ewy Demarczyk niż kapeli rockowej. Ona była na takie literackie śpiewanie skazana. Ja jej tylko umożliwiłem start, jakiego inni młodzi ludzie nie mają. Nie była więc zmuszona do występów w „Mam talent”. Maja od razu wskoczyła na głęboką wodę - i będąc młodą wokalistką mogła występować w markowych salach z dobrymi muzykami. Teraz w sztafecie pokoleniowej odbiera ode mnie pałeczkę - i to ona pobiegnie dalej.
A co będzie, jak pewnego dnia Maja przyjdzie do Pana i powie: „Zakochałam się wczoraj w maklerze”, jak Pan śpiewa?
Ja te sprawy mam już posprzątane. Maja zakochała się w lekarzu i ma już czteroletnią córkę. Co ciekawe: on jest też Grekiem. Pracuje na kardiologii przy Kopernika. Dlatego ten „makler” już jej chyba nie grozi.
Żona się nie obraziła na Pana, kiedy zaśpiewał Pan: „Kochać ciebie miła to kawał ciężkiej jest roboty”?
Moja żona jest osobą z poczuciem humoru. Kiedy pyta, jak będziemy obchodzić 39. rocznicę ślubu, odpowiadam: „Minutą milczenia”. (śmiech)
Podobno „Okno na Planty” to Pana ostatnia płyta. Skąd ta decyzja?
Nagrywam płyty raz na 5-6 lat. A za następne pięć lat będę facetem po siedemdziesiątce. Nie sądzę więc, abym miał wtedy ochotę bawić się w jakąś wielką promocję. Kiedy z zespołem Pod Budą dostałem Złotą Płytę za PRL-u, to oznaczało, że sprzedaliśmy 150 tysięcy egzemplarzy winylowych. Dzisiaj złoto dostaje się za 15 tysięcy. Mało tego: mój wydawca powiedział mi kilka dni temu, że jak sprzedamy „Okna na Planty” parę tysięcy, to będzie bardzo dobrze. Po co więc się starać? Czy w tej sytuacji będę miał ochotę na kolejną płytę? Nie sądzę. Ja się już z nikim nie muszę ścigać. Mam swoją publiczność, którą kocham i szanuję. Dopóki będę mógł śpiewać w sposób, jaki mnie zadowala - będę to robił. A potem sobie odpocznę.