Andrzej Piaseczny: U mnie na wsi nie ma smogu
Ze słynnym wokalistą Andrzejem Piasecznym o życiu w wielkim mieście, domu pod Kielcami, rodzinnych Pionkach, spełnieniu marzeń, czyli „Kalejdoskopie” oraz... o nowej płycie, nad którą pracuje z Anią Dąbrowską.
W programie „Gwiazdy bez tajemnic” gościmy wokalistę, Andrzeja Piasecznego.
Tajemniczy absolutnie... Mało tego! Jeśli coś jest tajemnicą w życiu człowieka, to nie wolno o tym mówić głośno, niezależnie od tego jaką funkcję społeczną się pełni i co zdążyło się osiągnąć w życiu zawodowym. Proszę mi wierzyć, ja nie myślę o sobie jako o gwieździe. Wiem, że po 25 latach pracy faktycznie jestem osobą więcej niż rozpoznawalną, mającą za sobą bardzo duże grono wiernych odbiorców, ale gwiazdy...?
Może jednak zdradzi nam Pan odrobinę tajemnic.
Proszę próbować, niech to będzie szermierka.
Walczyć ze sobą nie będziemy. Na początek złożę życzenia urodzinowe. Wiem, że świętował Pan kilka dni temu i to w taki szczególny sposób.
To już tradycja. Może część z państwa wie, że w okresie kolędowym, kiedy spędzam Święta Bożego Narodzenia u siebie w domu, to zawsze dzieje się to w pierwszy dzień świąt, a jeśli święta spędzam na wyjeździe, to wtedy faktycznie jest to szóstego stycznia, czyli w dzień moich urodzin. Wówczas wybieramy sobie, wraz z pianistą, szefem mojego zespołu muzycznego Łukaszem Kowalskim oraz bardzo przyjazną osobą Sebastianem Sipą, który zapewnia nam oprawę techniczną, wybieramy sobie najczęściej jakiś malutki kościółek, w którym nikt nas się nie spodziewa. To nie jest koncert, ani żadne wielkie wydarzenie. Zawsze proszę miejscowego księdza, aby dotrzymywał tajemnicy i nikogo nie uprzedzał. To ma być niespodzianka. Trafiamy do takich miejsc, do których koncerty kolędowe nie docierają.
Tym razem niespodziankę sprawiliście Bogucicom koło Pińczowa.
Mam wrażenie, że można by zrobić nawet taki konkurs - gdzie są Bogucice? Nie potrafiłbym odpowiedzieć na to pytanie do tej chwili, kiedy tam się znalazłem. To są bardzo piękne momenty, dlatego, że pozostawiając na uboczu to, czym zajmuję się w życiu, chociaż oczywiście jadę z kolędą, to są takie bardzo osobiste chwile. Spotkania z ludźmi, którzy się tego nie spodziewają są bardzo przyjemne. Zawsze ciekawie się obserwuje ich reakcje i później rozmawia się z nimi, kiedy wychodzą z kościoła. Mówiąc otwarcie, nie wiem czy to niespodzianka bardziej dla ludzi, czy dla mnie. Może nie wszyscy o tym myślą ale każdy koncert, każde muzyczne spotkanie jest przeżyciem dla obu stron. Podejrzewa nas się często, i jest w tym odrobina prawdy, że kiedy po raz tysiąc któryś śpiewa się tę samą piosenkę, to trzeba przeciwstawić się pewnej dozie sztampy. Ale to jest tylko pewna doza, ułamek w tym muzycznym spotkaniu. Kiedy robi się taką niespodziankę, to w ogóle jest to przeżycie... Przyznaję się głośno do tego, że dla mnie. Podobnie jak, mam nadzieję, dla ludzi, którzy wtedy spotykają się ze mną w taki sposób.
Czy podobnie było w Bogucicach? Czy wierni mogli się skupić na przeżywaniu tego święta..?
[śmiech] To wszystko zależy od miejscowego księdza. To jednak jest liturgia, więc taki moment w życiu człowieka... Musielibyśmy poruszyć kwestię wiary. A to jest bardzo osobista sprawa dla każdego człowieka i takie spotkanie z Bogiem. Więc tutaj postawmy granicę, której nie będziemy przekraczać. Nie powstrzymam się przed komentarzem, że to także zależy od księdza i od tego, jak on układa sobie życie z miejscową ludnością. Jest to oczywiście powołanie, ale też zawód. A w każdym zawodzie bywają ludzie, którzy są po prostu przyjemni i przyjaźni, a inni zamknięci i trudno do nich docierać. Akurat w Bogucicach było bardzo, bardzo przyjemnie. Myślę, że to nie ja powinienem o tym mówić. Trzeba spytać ludzi, których spotkałem tam szóstego stycznia.
Mówił Pan, że Pana dom jest jak latarnia, a Pan jak latarnik. Czy to nadal aktualne?
Tak, to oaza, ale taka, która jest otwarta. Jest duża część ludzi, która jakby umiejscawia osoby rozpoznawalne tylko i wyłącznie w centrum. A jak ktoś nie mieszka w Warszawie to jest wielkie zdziwienie. Ja nigdy nie mieszkałem na stałe w Warszawie. Wiadomo, że spędzam tam dużo czasu, w zależności od tego jak układają się wymogi mojej pracy, natomiast jako o domu, zawsze myślałem o miejscu tutaj, nieopodal Kielc.
Czy to lokalny patriotyzm, czy stoi za tym coś innego?
Pięknie byłoby się przyznać do takiego lokalnego patriotyzmu, ale ja myślę, że po za tym, z czym nam się kojarzy lokalność, jej granicami i społecznością, to są konkretne miejsca na Ziemi, które sprowadzają się do przywiązania właśnie do tego miejsca, a nie innego. Zresztą, uknułem sobie taką hipotezę jakiś czas temu, że czasem to miejsca wybierają nas, a nie my miejsce, więc może jest to patriotyzm miejsca w stosunku do nas... Tak przekornie m mówiąc. Proszę mi wierzyć. Uważam, że niezależnie od tego, jak się czasem myśli o takich lokalnych społecznościach - wszędzie może być dobrze, ale to zależy przede wszyskim od nas. Nie od sąsiada i dwustu sąsiadów, kiedy mieszka się dobrze, ale najpierw od nas samych. Kiedy my uśmiechamy się do ludzi, to trudno im jest się na nas złościć.
Pytam o dom, oazę i latarnię, bo muszę przytoczyć fragment wywiadu dla dwutygodnika „Gala”. „Topowy artysta, od 20 lat utrzymujący się na szczycie, na co dzień żyje zamknięty w swojej samotni pod Kielcami.” Tak trochę mrocznie to brzmi... Dalej czytamy: „ Nazywa ją złotą klatką, ale nie złotą wieżą. Jak wytrzymuje w niej z samym sobą?”.
Ojej! Rozumiem, że to jest wstępniak. Nie moje słowa, tylko wypowiedź osnuta na podstawie moich odpowiedzi na pytania. Faktycznie zabrzmiało to w mroczny sposób, ale mrocznie u mnie absolutnie nie jest. Nie jest to ani wieża, ani klatka, chociaż klatka czasem tak, ale świadomie otwierana i zamykana. Jest taki sposób wychowywania zwierząt domowych, szczególnie psów, nie wiem czy wie pani o tym, że trzeba mieć w domu klatkę i przyzwyczajać psiaka od małego, do tego, że spędza jakiś czas w zamkniętym miejscu. Jednym słowem, że potrafi być ze sobą. To jest ogromnie trudna sztuka.
Wówczas psy czują się bezpiecznie. Mój akurat chowa się do szafy.
No właśnie! To jest ogromnie duża sztuka. Ludzie różnią się... Chcielibyśmy, żeby różnili się skłonnością do myślenia, więc zwierzętom to ludzie otwierają i zamykają klatki, ale sobie powinni sami to robić. Napisałem kiedyś taką piosenkę dla Seweryna [Krajewskiego - przyp. red.] na płytę „Jak tam jest”. Nie pamiętam już tytułu, ale słowa brzmiały mniej więcej tak: „dziś zamknięte trwają prace...”. No właśnie, to moja słynna pamięć... W każdym razie zawarłem w niej własną potrzebę - tak, ja lubię bywać sam, dobrze mi się bywa ze sobą, dobrze mi się ze sobą rozmawia wewnętrznie, a wreszcie, kiedy się pisze, nie jest to czynność działania grupowego. Zawsze się jest wtedy tylko i wyłącznie samym. Lubię wtedy zamykać swoją klatkę, która na co dzień jest otwarta. Nie jest to mroczne miejsce, absolutnie. Ja pochodzę z małego miasteczka, jak być może Państwo wiecie - z Pionek niedaleko Radomia. Zresztą, kiedy przeniosłem się do Kielc, miejscowa ludność miała mi za złe, że pisze się o mnie, że jestem z Kielc. Często ludzie nie zadają sobie trudu odnalezienia miejsca urodzenia, ponieważ mieszkam w Kielcach od bardzo dawna. Było to w moim kierunku sporym zarzutem w takiej maleńkiej miejscowości. Ja zawsze zresztą mówiłem o tym głośno, nie wstydząc się kompletnie tego, skąd jestem, bo tam spędziłem duży czas swojego życia. Dlaczego o tym mówię? Bo kiedy dorastałem, myślałem, że przeniosę się do dużego miasta. Jest taki naturalny pęd w kierunku jakiegoś stłoczenia.
Z Pionek niedaleko do stolicy.
Niedaleko, ale wylądowałem w Kielcach. Tu zacząłem studia i później na tyle się oswoiłem z miastem i okolicami, że kompletnie nie chciałbym mieszkać w innym miejscu. Być może właśnie dlatego, że tu nie jest aż tak bardzo tłoczno, poza pewnymi godzinami, kiedy trudno wyjeżdżać na ulice - niektórzy robią z tego pewnego rodzaju zarzuty. Ja je troszeczkę rozumiem, natomiast staram się je balansować, żeby powiedzieć same dobre rzeczy. Niemniej jednak, gdybyście Państwo starali się - tak jak ja - wychodzić do miasta częściej po godzinie 19 - wtedy, kiedy okazuje się, że ulica Sienkiewicza w Kielcach jest miejscem niemalże martwym... To róbcie to! Nie zamykajmy się we własnych domach. Myślałem, że będę chciał mieszkać w miejscu bardziej zatłoczonym, chociażby w stolicy. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że będę chciał mieszkać na wsi. A wreszcie, po 10, czy 15 latach mieszkania w samym centrum, w Kielcach, faktycznie wyniosłem się na wieś.
Być może taki kontrast był potrzebny.
Czasem, kiedy próbuje się mnie ująć w jakieś ramy, to mówi się o ucieczce. Broń Boże! To nie jest żadna ucieczka, tylko potrzeba swobodniejszego oddechu, a wczoraj okazało się, że Kielce są niemalże na czele miast obdarowanych smogiem. U mnie na wsi nie ma smogu.
Nie ma smogu, a jest za to piękny ogród. Oczywiście w sezonie.
Staram się, żeby to było miejsce, w którym jest wiele zakamarków różniących się między sobą do tego stopnia, żebym mógł poczuć się w nich troszeczkę inaczej. Ponieważ to jest prawie 1,5 hektara ziemi, to takich miejsc jest kilka. W zależności od tego, jakie się ma w głowie myśli, można się chować, albo wychodzić w takie miejsce, z którego widać całe Kielce, zamek w Chęcinach, a przy dobrej pogodzie nawet lampkę na nadajniku na Świętym Krzyżu... Mam Was wszystkich na oku [śmiech].
Przed nami na stoliku płyta „Kalejdoskop”, którą przekazał Pan na licytację dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. 30 tysięcy euro za jeden dzień nagrań ze słynną holenderską Metropole Orkest. Czy z perspektywy czasu uznaje Pan, że było warto?
Oczywiście! Warto spełniać marzenia.
Wiem, że pragnął Pan tego od dawna, rozmawialiśmy o tym przed premierą.
Tak. Nie po drodze mi z myślą, że wytworzyła się cała kategoria płyt symfonicznych i ustawiłem się z nią w dosyć długiej kolejce między innymi wykonawcami, ale to nie ma kompletnie znaczenia. Marzenia trzeba spełniać i to faktycznie było jedno z moich. Proszę mi wybaczyć jeśli się powtarzam i ktoś już to słyszał, ale kiedy byłem w szkole średniej, wpadła mi w ręce płyta Eltona Johna z koncertem z filharmonią w Sydney. To był taki moment w moim życiu, kiedy wcale nie byłem pewien, że będę robił to, czego pragnąłem, czyli muzykować. Obiecałem sobie, że kiedyś spróbuję nagrać orkiestrową płytę tego formatu. Może słowo „formatu” nie jest tu szczęśliwe, bo w jakiejś mierze oznaczałoby powodzenie tej płyty. Chociaż nie narzekam na powodzenie „Kalejdoskopu” to z Eltonem Johnem trudno byłoby mi się równać. Nie jest to możliwe. Jeśli chodzi o brzmienie i oprawę to jest to absolutnie perełka. Nigdy nie układam sobie w głowie rankingu moich płyt, ale ta na pewno pozostanie w mojej pamięci jako jedna z przyjemniejszych przygód w moim życiu W tej chwili pracuję nad następną płytą. Może jesienią spróbuję Państwa poczęstować czymś nowym. To efekt pomysłu sprzed siedmiu lat, kiedy spotkałem się w pierwszej edycji The Voice of Poland z Anią Dąbrowską i wymarzyłem sobie, żebyśmy nagrali płytę wspólnie. Może nie nagrali, ale napisali. To ma miejsce właśnie teraz. Ania komponuje, a ja piszę teksty. Mam producenta, z którym nagrywałem lata temu moje pierwsze solowe płyty, to Michał Przytuła. To nie będzie przewrócenie wszystkiego do góry nogami, to potrafi robić tylko Madonna. Na każdej kolejnej płycie przedstawia się w zupełnie innej odsłonie. Ja uprawiam raczej filozofię małych kroków. Myślę, że wszyscy moi zwolennicy będą usatysfakcjonowani. Czy uda mi się zawrzeć na tej płycie przebój? Tego nigdy nie wiemy. Zobaczymy. Chciałbym.
Tego Panu życzę. Dziękuję za rozmowę.