Andrzej Piaseczny: Dzisiaj jest mi dobrze z sobą samym
W tym roku Andrzejowi Piasecznemu stuknęła pięćdziesiątka. Z tej okazji nagrał wyjątkową płytę – „50/50”. Nam zdradza, że woli posiedzieć z mamą na tarasie swego domu niż imprezować.
Niedawno przeszedł pan zakażenie koronawirusem. W jakiej jest pan dzisiaj formie?
Z uśmiechem odpowiadam: na olimpiadę się nie wybieram. Na wszelki wypadek, gdyby można było dawać koncerty, szlifuję jednak formę wokalną. I tutaj jest bardzo dobrze, nie mam żadnych problemów. Na szczęście choroba nie pozostawiła śladów. Jeśli chodzi o formę fizyczną, to zobaczymy za chwilę. Żeby wszystko wyleczyć do końca, na razie nie nadużywałem siły fizycznej. Za chwilę wrócę na ćwiczenia, ale powoli i spokojnie. Brakuje mi ich, bo służą mi one pod względem wizualnym, ale też samopoczucia.
Będzie się pan szczepił?
Tak. Czekam jeszcze, ponieważ jako ozdrowieniec, nie mogłem tego zrobić tak od razu po chorobie. Wiem, że szczególnie wśród młodzieży jest wielu nieprzekonanych, aby w ten sposób zadbać o siebie. Ja jednak namawiam: szczepmy się. I nie wziąłem żadnej kasy za to, żeby tak mówić. Bo nawet, jeśli jesteśmy przekonani, że mamy końskie zdrowie i nic nas nie powali, to warto to zrobić ze względu na innych. Rodziców czy dziadków. Ja sam zaraziłem się od członka rodziny – dwudziestolatka, który przechodził bezobjawowo chorobę i był swego rodzaju „koniem trojańskim”. Dbałem o ręce i maseczki, a i tak się zaraziłem. Czasem może więc to być nieuniknione.
Jak pan ocenia szpitalną opiekę nad chorymi na koronawirusa z własnego doświadczenia?
Służbie zdrowia jest bardzo ciężko. Kiedy rozmawiałem z lekarzami i pielęgniarkami, dowiedziałem się, że pracują w tych specjalnych kombinezonach po cztery godziny, a tam panuje temperatura dochodząca do 40 stopni. Jeśli więc spotykają nas obecnie jakieś trudności w kontaktach ze służbą zdrowia, to powinniśmy wykazać bardzo dużo empatii. Przecież żadna z pracujących tam osób nie jest odpowiedzialna za niedociągnięcia systemowe, które nawarstwiły się przez wiele lat. Ja sam to nadal przerabiam na sobie i swojej rodzinie, bo mam mamę, która potrzebuje stałej opieki i wiem, jak ciężko jest się dodzwonić do lokalnego ośrodka zdrowia. Ale cóż: nie możemy tego zmienić, więc musimy się z tym pogodzić.
Doświadczenie poważnej choroby, zagrażającej życiu, wpłynęło jakoś na pana?
Na pewno wyszedłem ze szpitala znacznie bardziej spokojny. Ja mam choleryczny charakter i długie lata pracuję nad tym, by go powściągnąć. A teraz jestem zdecydowanie bardziej spokojny. Czy są to efekty długotrwałe? Tego na razie nie wiem. Sprawdzę to na sobie w najbliższym czasie.
A skąd ten spokój?
Z nieuniknionego. Znalazłem się bowiem w takiej sytuacji, że ja sam niewiele mogłem już zrobić. Poza pozytywnym myśleniem oczywiście. Byłem poddany różnym procedurom medycznym i całe szczęście zadziałały one na mnie. Kiedy pewnego razu szedłem na badania, przechodziłem koło takiej sali, w której leżało jakieś dziesięć osób pod respiratorami. I pielęgniarka powiedziała mi, że wyjdą stamtąd tylko 3-4 osoby. To są ciężkie przeżycia. Prawdopodobnie wielu ludzi skłoniłyby to do jakichś podsumowań i bilansów życiowych. Mnie się jednak wydawało, że wszystko, co można zrobić, to poddać się losowi z nadzieją, że będzie dobrze. Stąd może ten spokój?
Teraz celebruje pan swoje pięćdziesiąte urodziny wydaniem nowej płyty „50/50”, na której znajdują się piosenki napisane przez pana ulubionych twórców. Skąd taki pomysł?
Wszystkiemu winien jest Tom Jones. (śmiech) Wiele lat temu nagrał on taką właśnie płytę. Pamiętam, kiedy jej wtedy słuchałem, pomyślałem, że kiedyś też chciałbym zrobić coś takiego. No i teraz pretekstem stała się moja pięćdziesiątka. Chciałem uniknąć tradycyjnej płyty „Best of”, ale i albumu z duetami, jakie nagrywa choćby za oceanem Tony Bennett. Pomyślałem więc, że fajnie będzie zaprosić do współpracy moich przyjaciół. Wiem, że moją barwę głosu da się rozpoznać po kilku sekundach trwania utworu. Ale nieustannie poszukuję własnego charakteru w muzyce. Dlatego poprosiłem o napisanie dla mnie piosenek artystów, którzy mają takie mocne charaktery muzyczne. Częściowo to moi dobrzy przyjaciele, ale częściowo to zupełnie nowe spotkania. Kluczem było to, by każda z piosenek na tej płycie, nosiła znamiona kompozycyjne mojego gościa. Chciałem też, aby ta płyta była uśmiechnięta i żeby przynajmniej w części można było do niej zatańczyć.
No właśnie: przyzwyczaił nas pan, że śpiewa głównie nastrojowe piosenki. Tymczasem na „50/50” dominują energetyczne utwory. Dlaczego?
Ja lubię tańczyć. Moje koncerty nie są smętne i senne. Niektóre piosenki są tak przearanżowane, aby były żwawsze, sięgam też do starszego repertuaru z lat 90., który miał takiż właśnie charakter. Chciałem więc na „50/50” pociągnąć ten wątek. Tym bardziej, że kiedy nagrywam jakąś płytę z autorskim materiałem, zwykle jadę z nią w trasę i wykonuję podczas koncertów wszystkie pochodzące z niej utwory. I teraz chciałbym dawać właśnie takie energetyczne występy, podczas których można będzie potupać nóżką od początku do końca. A jeśli będą wolniejsze fragmenty, to tylko po to, aby zatańczyć „przytulańca”.
Czyli „50/50” to pana powrót do własnych korzeni?
Miejscami tak. Słychać bowiem tutaj mocne odniesienia do lat 90. Kiedy mówimy o piosence „Powiedz kotku”, napisanej przez Kayah, to myślimy nie o tej Kayah z dzisiaj, ale o tej Kayah z okresu jej płyty „Zebra”. Ilekroć spotykam się z Kasią, to zawsze przypominam jej zabawną sytuację. Kiedy ukazała się „Zebra”, zamykałem się z nią w samochodzie, w którym miałem dobry system nagłośnieniowy i słuchałem jej na okrągło przez kilka godzin. Dzisiaj to nie do pomyślenia, ale naprawdę tak wtedy było. Od tamtej pory jestem zafascynowany Kayah i to, że napisała dla mnie piosenkę, uczyniło mnie naprawdę szczęśliwym.
Świetnie pan wypada w tym dynamicznym repertuarze. Na płycie znalazłem podziękowania dla pana wokalnej trenerki. Tak doświadczony wokalista musi ćwiczyć głos?
Zdecydowanie. Lekkość wykonawcza słyszana na płycie oznacza, że wokalista przepracował wszystkie utwory przed ich nagraniem. To rzecz nieunikniona. Nie wyobrażam sobie, by Krystian Zimmermann grał Chopina tylko na scenie. Na pewno trenuje go w domu bardzo mocno. Głos ludzki to również instrument muzyczny. Dlatego od kilku lat regularnie go ćwiczę. Przysłużył się temu ostatnio moment pandemii i zamknięcia w domu. Zacząłem wtedy robić wszystko to, co zawsze odkładałem sobie na później: ćwiczyć jogę i spotykać się z trenerką wokalną. Kiedy miałem nagrywać „50/50”, te ćwiczenia się zintensyfikowały. Jeśli więc słychać teraz na płycie lekkość w moim głosie, to właśnie w dużej mierze zasługa mojej trenerki.
Która z piosenka na płycie jest dla pana najważniejsza?
Nie umiem tego powiedzieć. Jedne piosenki były dla mnie łatwiejsze w śpiewaniu, w inne musiałem natomiast włożyć więcej pracy. Nigdy wcześniej nie śpiewałem falsetem – a tak stało się w przypadku piosenki Mroza. Musiałem więc się tego nauczyć. Ważne są również teksty. Tym razem wypowiadam się w nich na nieco poważniejsze tematy niż tylko „kocham cię” i „przytul mnie”. To powoduje, że do jednych piosenek mam większy sentyment, a do drugich - mniejszy.
Płytę promuje „Przedostatni” z politycznym podtekstem. Co skłoniło pana do nagrania takiego utworu?
Wkurzenie. Za każdym razem, kiedy próbuję powiedzieć coś światopoglądowego, to dostaję komentarze w rodzaju: „Panie Piaseczny, niech pan przestanie i zajmie się śpiewaniem”. No dobrze – ale ja przecież żyję w tym kraju. A polityka ma wpływ na nasze życie codzienne. Kiedy idziemy do sklepu i musimy wydać na te same produkty dwa razy tyle co przed rokiem, to co na to wpłynęło? Polityka. Kiedy widzimy kobiety wychodzące na ulice i żądające prawa wyboru dla siebie, to co je do tego zmusiło? Polityka. Zwykle wypowiadałem się na te tematy podczas kampanii wyborczych, kiedy pyta się mnie na kogo będę głosował. Teraz zrobiłem to w piosence.
Nie obawia się pan, że straci przez to część słuchaczy?
To nie jest tak, że przyznając się do pewnego światopoglądu, namawiam do jego przyjęcia innych. Mnie zależy tylko na tym, żebyśmy dyskutowali. Tymczasem ostatnio Polacy przestali ze sobą rozmawiać, a zaczęli się opluwać. I to jest ten moment, w którym nie można rozłączyć muzyka od obywatela. Tak naprawdę „Przedostatni” ma bardzo delikatny tekst – to jest wyrażenie swoich poglądów w sposób bardzo dyplomatyczny. Ale nie udało mi się od tego uciec. Tym bardziej, że już nie chcę od tego uciekać, mając jednocześnie nadzieję, że w przyszłości nie będę musiał nagrywać więcej takich piosenek, bo to wcale nie jest mi właściwe. Są stali komentatorzy naszej rzeczywistości politycznej, jak Kazik czy Muniek Staszczyk. Ja się nigdy do nich nie zaliczałem. Dlatego wcale nie tęskno mi do powtarzania tego rodzaju utworów.
Odczuwa pan te polityczne podziały wśród swoich bliskich czy znajomych?
Odczuwam. Dlatego w najbliższej rodzinie unikamy dyskusji politycznych. Tak jest bezpieczniej.
Co zrobić, by zasypać tę przepaść między Polakami?
Obserwując rzeczywistość polityczną nad Wisłą, wydaje się, że szanse na to są niewielkie. Ale ogromnie za tym tęsknię. Bo zapomnieliśmy o tym, że życie, którego częścią jest polityka, to nieustanne ścieranie się i znajdowanie zbiorów wspólnych. Oczywiście to nie jest tak, że nie możemy poza ten wspólny obszar wychodzić. Ale jako społeczeństwu, istniałoby się nam najbardziej komfortowo w granicach, na które wspólnie się zgadzamy. Ekstremizmy nie są nigdy dobre dla nikogo. Dlatego mam nadzieję, że to wspólnotowe postrzeganie rzeczywistości kiedyś wróci u nas.
Kolejnym utworem z „50/50”, który wywołał szum w mediach jest „Miłość”. Internet uznał, że to pana coming out, w którym przyznaje się pan, że jest gejem. To prawda?
Piosenka jest jasna i czytelna: mówi o tym, żebyśmy się nie wykluczali w miłości. Ale nie sprowadza się wyłącznie do seksualności. Bo osób wykluczonych z miłości jest więcej. To są choćby ludzie z niepełnosprawnościami fizycznymi czy intelektualnymi czy ludzie w podeszłym wieku. Dlatego ta piosenka ma szerszy wydźwięk. Oczywiście jest ona wsparciem dla społeczności LGBT+ i od tego absolutnie nie uciekam.
Śpiewa pan w tej piosence: „Nie kochać, to byłby grzech”. Jest pan dzisiaj zakochany?
Ja zawsze odpowiadam na takie pytanie, że jestem zakochany w życiu. Ale tym razem nie będę stosował uników. Tak - jestem szczęśliwym człowiekiem w wymiarze partnerstwa z najbliższą mi osobą.
Z kolei w „Genotypie” śpiewa pan: „Czas zakochać się w sobie”. Skąd taka refleksja?
Pracuję nad tym bardzo długo i polecam wszystkim. Nikt nas nie pokocha, jeśli najpierw nie pokochamy się sami. Wyczytałem to oczywiście w jakiejś mądrej książce. Ale jest taka prawda, że nasz stosunek do siebie samych ma przełożenie na stosunek innych do nas. Trzeba wierzyć w siebie, swoje umiejętności i talenty. Jeśli cały czas się negujemy i nie dostrzegamy własnej wartości, to nigdy nie będziemy szczęśliwymi ludźmi. Ta miłość własna to podstawa naszego życia. Kiedyś amerykański gitarzysta George Benson napisał o tym piosenkę, którą potem wylansowała Whitney Houston – „The Greatest Love Of All”. I mój „Genotyp” jest trochę inną wersją tamtego przeboju. Dzisiaj potrafię nagrywać radosne i uśmiechnięte piosenki, bo przerobiłem tę miłość własną i jest mi dobrze z sobą samym.
W „Ty swoje rób” pojawia się przesłanie głoszące, żeby nie przejmować się opiniami innych i samemu kierować swym życiem. Udaje się to panu?
Tak. Trzeba brać pod uwagę opinie innych, ale trzeba z tego wyciągać własne wnioski i podejmować własne działania. Tę piosenkę sprezentował mi w całości Jarecki, więc tekst jest jego, ale ja się w nim ładnie odnajduję i chętnie go śpiewam.
Niedawno pojawiła się informacja, że nie będzie pan już trenerem w „The Voice Senior” i „The Voice Of Poland”. To pan zrezygnował czy TVP?
Praca w „The Voice” polega na tym, że nie podpisuje się kontraktów długoterminowych, tylko na konkretne edycje. Wiem, że teraz konstruuje się już skład jurorski „The Voice Senior” na kolejny sezon, ale nie bierze się mnie pod uwagę.
Nie żal panu tego?
Dla mnie to nie jest wielki problem. Mam wiele zajęć w życiu, więc na pewno nie będę się nudził. Oczywiście program sam w sobie ma wiele wielowątkowych wartości. Bez względu na to czy w nim będę czy nie, to chyba najlepsze talent-show w telewizji. I wszystkich zachęcam do jego oglądania. To bardziej muzyczna przygoda dla jego uczestników niż poszukiwanie przez show-biznes talentu do promocji. Chociaż to pewnie kwestia ageizmu: gdyby w radiach grało się piosenki laureatów „The Voice Senior”, to pewnie by mieli oni otwartą drogę na scenę. Tak stało się w Anglii, gdzie wielką karierę zrobiła Susan Boyle, która zaistniała, będąc po pięćdziesiątce. U nas na razie to się nikomu nie udało.
Miał pan wyjątkowo dobre porozumienie z seniorami. Na czym ono polegało?
Pojęcia nie mam. Może wystarczy być otwartym człowiekiem – i już. A ja staram się być kimś takim. Moja menedżerka śmiała się, że uczestnicy „The Voice Senior” traktowali mnie jak synka. I może coś w tym było? Skoro przynosiło to dobre efekty na ekranach telewizorów – to super.
„The Voice Senior” to coś innego niż „The Voice Of Poland”?
Te programy są podobne ze względu na formułę, ale ze względu na ludzi, których się tam spotyka – zupełnie inne. Może się wydaje, że seniorzy chcą się mniej ścigać. Przeciwnie: chcą się ścigać. Tylko może bardziej rozsądnie, bez podkładania nóg i darcia szat, jeśli się nie uda. Oczywiście drobne obrażania się na trenerów i ich wybory czy na kolegów i koleżanki, którzy przeszli dalej, też się zdarzają. To przecież element ludzkiego charakteru. To jednak odmienna praca, która mnie przyniosła wiele wspaniałych wspomnień.
Co panu dało trenowanie seniorów?
Najlepiej uczymy się ucząc. Kiedy się próbuje namówić kogoś do sięgnięcia po jakieś nowe rozwiązania czy do zastosowania jakiś innych sztuczek, to najpierw sprawdza się je na sobie. Bo przecież trzeba pokazać jak to zrobić. Poza tymi wartościami pedagogicznymi, praca w tym programie to nauka wielkiej chęci życia. I zapatrzenia się w jego blaski, a nie cienie. Bo przecież w „The Voice Senior” pojawiają się ludzie, którzy mają za sobą ciężkie historie na karku. A jednocześnie jest w nich światło, które nie jest gasnące, ale świeci pełnym blaskiem. „Hej, jesteśmy tu, chcemy spełniać swoje marzenia, a nie tylko zajmować się wnukami!” – mówią ci uczestnicy. Oni nie chcą być niewolnikami swojego wieku. To, że nagrałem teraz taneczną płytę, w dużej mierze jest pokłosiem tego, że spotkałem w „The Voice Senior” starsze od siebie osoby, w których była ogromna radość życia.
Pan czuje się dziś jeszcze juniorem czy już seniorem?
Tak po środku. Mógłbym zapuścić brodę i wąsy i być hipsterem. (śmiech)
W jednym z wywiadów powiedział pan: „Mając te 50 lat, czuję się bardziej świadomym człowiekiem”. Woli pan siebie z dzisiaj niż tego sprzed ćwierć wieku?
Zdecydowanie. Bardzo lubię siebie w dzisiejszym wydaniu. Gdyby ktoś zaproponował mi przeniesienie się w czasie do początku lat 90., na pewno nie zgodziłbym się na taką podróż.
Bardzo się pan zmienił przez ten czas?
Tak. Mówiłem już, że mam naturę choleryka. A dzisiaj nie jestem już nim prawie wcale. Chociaż to tak jak z alkoholizmem. Nie przestaje się być cholerykiem. Można to tylko zaleczyć. (śmiech)
Kiedyś opowiadając o swej młodości, stwierdził pan: „Powinienem szumieć bardziej”.
To jest takie żałowanie z uśmiechem. Gdybym mógł zmienić coś w swojej młodości, to bym tego nie zrobił, bo przecież dzisiaj jestem konsekwencją tego, co się wydarzyło w moim całym życiu. Kto wie kim bym był, gdybym szumiał bardziej? Niech więc zostanie tak, jak jest.
Tamten rozrabiający Piasek z lat 90., to była pana kreacja?
W przypadku muzyki popowej element kreacji jest bardzo ważny. Zawsze w domu ubieram się bardziej niedbale niż na scenę czy do telewizji. Od początku pracuję z ludźmi, którzy są fachowcami w swych dziedzinach – stylistami czy producentami. Kiedyś bardziej, dziś mniej, bo teraz jestem świadomy, wiem co mi się podoba, a co nie. Za młodu miałem mniejsze doświadczenie, więc częściej radziłem się tych, którzy mieli je większe ode mnie.
Dzisiaj woli pan posiedzieć z mamą na tarasie niż imprezować?
Nie. Pół na pół. 50 na 50. Nie można się sprowadzać wyłącznie do bujanego fotela, bo tam zostaniemy na zawsze. Bujanie się na fotelu, choć może przyprawić o zawrót głowy, to jednak szaleństwem nie jest. (śmiech)
Skąd pana wyjątkowo dobra relacja z mamą?
Miłość. Ona wszystko tłumaczy. Tak zostałem wychowany. To skarb, który wyniosłem z domu. Najpierw rodzice dbają o nas, a potem my o nich. Dlatego dzisiaj to ja zajmuję się mamą. Podobnie moja siostra czy brat.
Pana siostra jest mężatką i ma córkę. Jakim jest pan wujkiem?
Najlepszym na świecie. Jestem w stanie oddać wszystko, by Zosi było dobrze. Ona jednak jest tak wychowana przez swych rodziców, że cieszy się z najmniejszego drobiazgu. Nie muszę więc sięgać po nie wiadomo co, żeby ją usatysfakcjonować.
Nie żałuje pan, że nie ma własnych dzieci?
Nie. Kiedy kończyłem 40 lat, zastanawiałem się nad tym. Ale doszedłem do wniosku, że będę znacznie lepszym wujkiem niż ojcem.