Andrzej Muszyński: Żyję w kolebce ludzkości
Chciałbym, żeby moja książka dotarła do ludzi Jury. Żeby mogli poczytać o prehistorii, o przodkach, którzy tu żyli setki, tysiące lat temu, a ich ślady wciąż można znaleźć w okolicznych jaskiniach - mówi Andrzej Muszyński, pisarz, reportażysta, poeta, podróżnik, autor książki "Dom ojców".
Kiedy poznałam Andrzeja Muszyńskiego, szukał miejsca na dom. A właściwie szukał skały na Jurze Krakowsko - Częstochowskiej , którą pierwszy raz w życiu zobaczył świadomie. Przypominała dziki odrost Tatr, była chropowata i ciepła. Jej żar zdawał się mówić do jego pleców, kiedy ją dotykał. Czy dzieci lepiej wyczuwają przyszłość?
Dziś siedzimy u Andrzeja w kuchni i rozmawiamy o jurajskiej mitologii, którą stworzył w książce „Dom ojców”, o powieści zrodzonej z czasu, pamięci i duchów przodków, którzy mieszkali tu pół miliona lat temu. Z okien widać skałę, tę samą, do której przytulił się ponad ćwierć wieku temu. Tego samego dnia, kiedy poczuł bezcielesne mrówki na swoim ciele, kiedy poczuł cudzy głód.
A jednak znalazłeś.
I postawiłem pod nią dom.
Czym on teraz jest?
Miejscem, w którym jestem u siebie z pełną świadomością, że chcę tu zostać do końca życia. Geografia wciąż determinuje moją tożsamość i patriotyzm. Kiedy wracam z podróży i widzę bielące się skały Jury, czuję się jak w domu.
Odnalazłeś to miejsce po 25 latach, dlaczego?
Pamiętałem tę fascynację, która mi towarzyszyła, kiedy dotarłem do Powroźnikowej Skały podczas dziecięcej rowerowej wycieczki. Wydała mi się wielka i pierwotna. Robiła i robi wrażenie na każdym, kto pierwszy raz ją zobaczy - strzela w niebo jak turnia. Dla mnie, mieszkającego w Jurze, ale poza zasięgiem skał, to było coś całkiem nieznanego. Znałem Pustynię Błędowską i jej mitologię, ale nie to. Pamiętam, że dotknąłem wtedy tej skały. Przez wszystkie kolejne lata pamiętałem myśl, która mi wtedy towarzyszyła: że dobrze byłoby zamieszkać w jej cieniu. Ale życie toczyło się dalej, przemierzyłem setki kolejnych tras, robiłem różne rzeczy, dotarłem do punktów na krańcach świata. W końcu wróciłem i odnalazłem to miejsce w jurajskim labiryncie i zbudowałem tu dom.
I miejsce to stało się „dociążeniem czasoprzestrzeni”?
Nagle zacząłem rozumieć tych wszystkich ludzi, którzy siedzieli przed chałupami na ławkach i patrzyli godzinami w nie wiadomo co. Kiedyś to budziło moje zdziwienie, a to przecież zupełnie naturalna niewymuszona medytacja. Życie głównie teraźniejszością. Tak dziś to czuję, ale trzeba też pamiętać, że ta sama ziemia, która wywołuje ten stan, czasem ogłusza, dyktuje człowiekowi warunki, układa mu kalendarz.
Jesteś zakorzeniony.
Przestałem odczuwać pragnienie ciągłego odkrywania. Własna przyszłość przestała być tak ważna jak wcześniej. Własne wspomnienia, które były kiedyś moją główną pożywką w twórczości, stały się nagle mniej znaczące. Nie ma na to wpływu. Ale nie buntuję się przeciwko temu. Mam w sobie na to zgodę, cieszę się nawet, że nie muszę wciąż wracać pamięcią do chwil, żeby pisać. Życie przeobraża się i przynosi nowe opowieści.
Ta książka domknęła ważny etap?
Mówi o Ojcowie, ojcostwie, naszych prehistorycznych przodkach - matkach i ojcach. O kilkuletniej orce na polu nigdy wcześniej nietkniętym ręką człowieka, nieuprawianym. O tym, że kiedy udało mi się wytrzebić go tak, jak robili to nasi przodkowie i przygotować do uprawy, pomyślałem, że jestem w innym miejscu. Nigdy wcześniej nie myślałem, że praca na ugorze to taka gehenna.
Zwłaszcza kiedy atakują cię różne plagi, między innymi perz, który ma korzeń jak suknia ślubna.
Tak to opisałem? Taki biały jest, bielutki. I czujesz się całkowicie bezbronny. Pamiętam, siadłem kiedyś zmordowany tutaj, gdzie teraz rozmawiamy, i pomyślałem, że to trzeba wszystko opisać. Że trzeba długiej noweli, która opowie, jak to jest przyjść na ugór i za parę lat mieć z niego mąkę. Trzeba powalczyć parę lat na ugorze, żeby zrozumieć, że ziemia to nie podręcznik, do którego dostajesz instrukcję. Jak i życie zresztą.
Piszesz, że pierwszy rok na roli jest jak dzieciństwo.
Naiwne i radosne. Przygotowałem glebę, zasiałem i przed oczami widziałem wielkie plony. Wielkie zbiory, które pozwolą mi zarobić na pisanie... Przyroda sprowadziła mnie szybko na ziemię. Ale też nie pozwoliła mi uschnąć, bo podsycała marzenie. Pozwalała planować, myśleć o przyszłości. To jest wciąż kapitalny kontakt z przyrodą. Bardzo prosty. Z powietrzem, wodą, ziemią. Człowiek wraca do domu wyzbyty fochów i lęków, spokojniejszy. To wciąż porządkuje życie, a czasem nie ma się na siebie pomysłu. Mam poczucie, że ludzie, którzy używają w ten sposób ziemi, nieźle rozumieją ją i czują, mają do niej pewien intuicyjny szacunek.
Ziemia dała ci przynależność?
Czuję się przynależny do jurajskiego pejzażu. Może dlatego, że stało się to naturalnie, bez napięcia. Przecież ja jestem stąd, wychowałem się kilkadziesiąt kilometrów na północ. Nie przyszedłem tutaj
rozmawiać z pozycji człowieka z miasta, z często utopijną wizją życia w wiejskiej chałupie z kawałkiem pola. Wychowałem się na wsi. Znam ten świat, jego odruchy, reakcje. Wiedziałem, że nie ma większego sensu projektować przyrody czy światopoglądu innych. Mam tu swoich znajomych. Kiedy pytają mnie, skąd jestem, to mówię: z Racławic. A co miałbym mówić?
Wychowałeś się na wsi, potem z niej uciekłeś do miasta, by znów wrócić. Tak miało być?
Uciekłem, będąc świadkiem umierającego świata, o którym pisałem w „Miedzy”. Tymczasem on nie umarł, ale przeobraził się. Kultura musi się zmieniać, bo bez zmian umiera. Spójrz, tam pod płotem chodzą mi czasami lisy i sarny, co roku jeżdżę do młyna, a moja trzyletnia córka biega wokół domu na bosaka. To wszystko się odrodziło w zupełnie nowych formach.
Inaczej czytasz dziś wieś?
Jestem bardzo daleki od diagnoz czy socjologicznych prognoz. Wieś z jej silną kulturą i symboliką dawno odeszła w przeszłość, jej już nie ma. Czasami wydaje mi się, że jest w pewnym rozkroku. Na pewno świat jawi się tu bardziej wyrazisty, więcej tu widać, wszystko jest otwarte, wystawione na widok. Kiedy sąsiad idzie ulicą, widzę go już z 300 metrów, patrzę, jak porusza się wolno, po 10 minutach mija mój dom. Kiedy wracam, patrzę przez okno, on wciąż jest w drodze. I kiedy tak go obserwujesz w tym pejzażu, to zmienia się perspektywa. Jakiś ważniejszy się wydaje.
Wokół czego skupia się tu życie?
Nie jestem znawcą, ale to chyba wciąż dość konserwatywny świat, dla którego ważny jest rytuał kościelny. Na ile to jest autentyczne? Nie umiem ci powiedzieć. Na pewno jest to ładne. Sam zachwyciłem się rezurekcją, o której opowiadam w książce. Tak podejrzewałem - że to będzie piękny widok wiosną. Wstałem o świcie i poszedłem tam przez skałę, piechotą, pod drewniany kościół, który ma już z pięćset lat. Dziś na przykład, w Wielki Piątek jest u nas organizowana procesja. Wędrówka zaczyna się przy kościele, a ostatnią stacją Drogi Krzyżowej jest Kalwaria Czubrowicka. Byłem w szoku, z jakim rozmachem jest to zorganizowane. Nocą, wśród tych skał, pod wygwieżdżonym niebem - to przejmujący widok.
Po co stworzyłeś jurajską mitologię?
W hołdzie dla tej ziemi. Chciałbym, żeby dotarła do ludzi Jury. Żeby mogli poczytać o prehistorii, o przodkach, którzy tu żyli setki, tysiące lat temu, a ich ślady wciąż można znaleźć w okolicznych jaskiniach.
Ta ziemia o to wołała?
Kiedy tu zamieszkałem, interesowałem się historią tego miejsca, przeczytałem sporo książek, ale czułem, że coś jest nie tak. Że czegoś brakuje. Jakby ludzkich historii. Jakby przyroda je zdominowała. Wydawało mi się, że Jurze brakuje silnego toposu, wątku, jak w innych regionach, na przykład poszukiwania własnej tożsamości, wykorzenienia. Zastanawiałem się, czy to możliwe, żeby tę krainę czytać wyłącznie przez interakcje ludzi z naturą. W końcu zacząłem odkrywać historię pierwszych mieszkańców tej ziemi i zrozumiałem, że żyję w kolebce ludzkości. Pierwsi ludzie przyszli tu dawniej, niż powszechnie sądzimy. W Jaskini na Biśniku ludzie mogli żyć do pół miliona lat temu. W Jaskini Ciemnej neandertalczycy żyli już ze sto tysięcy lat temu. 15 tysięcy lat temu odbywały się tu polowania, zaślubiny, pewnie kanibalistyczne uczty. I wówczas zadałem sobie pytanie: kim w zasadzie jesteśmy? Kim był pierwszy człowiek, który podbił Europę. W końcu zobaczyłem fotografię rekonstrukcji chłopca z Turkana z gatunku homo ergaster, który żył około półtora miliona lat temu. Zobaczyłem w nim człowieka. Miał ludzką twarz. Zacząłem odkrywać ten świat i pisać „Dom ojców”.
Życie trwa zbyt krótko, żeby ludzie dociekali, co jest pod stopami i by zajmowali się obcymi duchami - piszesz. Ty postanowiłeś je jednak wywołać.
Tak, było sporo przygód. Czytając o możliwym tajemniczym mordzie w Jaskini Maszyckiej sprzed piętnastu tysięcy lat, nie spodziewałem się, że tak trudno będzie mi później spędzić w niej noc. Taki był plan, ale odpuściłem. Coś mnie od niej odpychało. Pracuję wyobraźnią. Widziałem te sceny sprzed dziesiątek tysięcy lat. Jestem zaprawiony w biwakowaniu w terenie, a tam pod jaskiniami był jakiś niepokój. A przecież to nasz pierwszy dom.
Niepokój, że naruszasz przestrzeń?
Naruszam, a do tego mam z tego wielką satysfakcję. Ta ludzka epopeja jest dłuższa niż nas uczyli w szkole. Jest piękna i bogata. Cieszyło mnie, że przywracam tym dziesiątkom tysięcy pokoleń twarz. Twarz przodków, którzy rodzili się i umierali na tej ziemi, a nie zostawili po sobie słowa. Nie zapisali się.
Co zmieniło w tobie takie porządkowanie?
Udało mi się spojrzeć na ludzi sprzed miliona lat z empatią, a literatura dała mi narzędzie, dzięki któremu mogłem ich opisać. Umiejscowiłem mój własny los na skali czasu, o której do tej pory nie miałem pojęcia. Poczułem się mało ważny, co okazało się pewną ulgą. Prehistoria poszerzyła i w pewien sposób domknęła mój horyzont. Nie wszyscy mają łaskę wiary, która kiedyś dawała ludziom poczucie bezpieczeństwa, a religia udzielała prostych odpowiedzi na pytania o sens życia czy cierpienia. Ta najdalsza przeszłość i widok nocnego nieba daje mi pewne oparcie. Korzystam z tego.
Pomaga ci się to odciąć od świata?
Staram się raczej nie odcinać. Mieszkam pod lasem, mój dom stoi 300 metrów od innych. Kiedy go budowałem i usprawniałem ziemię, wypadłem z mediów społecznościowych i przez parę lat prowadziłem życie eremity. Życie na prowincji wiąże się z paroma zagrożeniami. Horyzont zaczyna się zacieśniać i trzeba wychodzić do świata. Ja to robię, pisząc. I podróżując, bo mnie znów nosi.
Jura wciąga jak amonit.
Tak, zasysa. Trzeba ją przemierzać, wpadać z widoku w widok. Trzeba się zgubić parę razy. Tylko w ten sposób daje się poznać. Kiedy już się wsiąknie w tę najdalszą przeszłość, to już nie ma ucieczki. To jest intrygujące.
I jak się z tym czujesz?
Po napisaniu „Domu ojców” czuję się wolny. Życie przestało mi dyktować tematy, to ja zacząłem sobie je wybierać. Chciałbym móc pisać następne książki z podobną pasją i radością. Pisanie to dla mnie czysta przyjemność, najprzyjemniejsza rzecz, którą mogę robić.
Traktujesz to jak dar?
Traktuję literaturę jak dziedzinę sztuki. Więc w tym sensie to rodzaj daru, jak malarstwo. Dar i jednocześnie przekleństwo, bo gdybym nie mógł tego robić, to straciłbym sens. Czyli nie do końca jestem wolny tak, jakbym sobie wyobrażał.