Andrzej Drop: Moglibyśmy kształcić więcej lekarzy
Z prof. Andrzejem Dropem, rektorem Uniwersytetu Medycznego, rozmawia Aleksandra Dunajska.
Młodzi ludzie marzący o zawodzie lekarza są i będą zawsze, więc na brak kandydatów na studia Uniwersytet Medyczny nie może narzekać. Ale i tak o miejsce na uczelni walczyło w tym roku dużo mniej kandydatów niż jeszcze kilka lat temu.
Rzeczywiście, na kierunku lekarsko-dentystycznym było w tym roku 28 osób na miejsce, podczas gdy wcześniej było ich nawet 36. Mieliśmy też problem z naborem na zdrowie publiczne. Ostatecznie jednak kierunek ruszył.
To tylko kwestia niżu demograficznego, czy może także podnoszonych w ostatnich latach przez młodych lekarzy problemów rezydentów? Początkujący medycy skarżą się na przepracowanie i niskie zarobki. Czy nie zniechęca to potencjalnych kandydatów na studia, pokazując, że praca lekarza to nie zawsze droga usłana różami?
Przyczyną jest raczej niż, ale sytuacje, o których pani mówi, też mają znaczenie. Problemem są tu pieniądze, ale też możliwość rozwoju zawodowego powiązana z liczbą rezydentur (ostatnio zwiększono ich liczbę dla województwa lubelskiego, może to nieco zminimalizuje związane z tym kłopoty naszych absolwentów). Ta kwestia wiąże się też z faktem, że niektóre specjalizacje, np. kardiologia czy ginekologia, uważane za najbardziej intratne i prestiżowe, są szczególnie oblegane przez młodych ludzi. Tymczasem na inne, jak np. chirurgię ogólną, patomorfologię czy medycynę sądową, nie ma chętnych.
W ostatnich latach pojawia się coraz więcej uczelni, także niepublicznych, które otwierają kierunki medyczne lub okołomedyczne. Przykładem jest np. Uniwersytet Rzeszowski. Czy Uniwersytet Medyczny obawia się takiej konkurencji?
Nie. Mamy tradycję 66 lat nauczania medycyny, doświadczenie, zgromadzony kapitał ludzki, zaplecze szpitalne. Nie może się z nami porównywać uczelnia, która otwiera jeden kierunek, opierając się na dydaktykach z innych ośrodków i współpracy ze szpitalem, który władze samorządowe sztucznie przekształciły z wojewódzkiego na kliniczny. Trzeba jednak przyznać, że pula ministerialnych pieniędzy na kształcenie medyczne jest jedna, a mnożenie liczby ośrodków powoduje jej większe rozdrobnienie. Obawiam się też trochę, jaka będzie jakość kształcenia na tych nowych kierunkach, jakich lekarzy te uczelnie „wypuszczą” w świat.
Nowo powstające kierunki medyczne podbierają też uczelni kadrę. Stara się Pan ograniczać to zjawisko - wprowadził Pan we wrześniu zarządzenie, zgodnie z którym zgodę na etatową pracę w innej uczelni mogą dostać m.in. ci nauczyciele akademiccy, których praca została pozytywnie oceniona w UM. Liczy się też ocena dorobku naukowego. Skąd taki pomysł?
Moim celem jest dbałość o jakość kształcenia na naszej uczelni. Kiepski asystent nie będzie pracował lepiej, jeśli swój czas będzie dodatkowo dzielił między UM i pracę w innych uczelniach. Poza tym, wiedzę i doświadczenie pracownik zdobywa w murach UM, na bazie naszej infrastruktury. Dzielenie się tym musi podlegać ograniczeniom.
Uniwersytet Medyczny ma procentowo najwięcej studentów zagranicznych wśród lubelskich uczelni - ponad 1200. Uczelnia szczyci się tą liczbą, ale polscy studenci czasami narzekają, że „angole” płacą za studia i są w związku z tym hołubieni przez władze uczelni - np. mają zajęcia w dogodniejszych godzinach.
Nie ma mowy o takim faworyzowaniu jakiejkolwiek grupy. A w kwestii studentów zagranicznych spotykaliśmy się już z różnymi zarzutami - np., że powinniśmy kształcić lekarzy, którzy zostają w kraju, tymczasem studenci z Tajwanu czy USA po dyplomie wracają do siebie. Pamiętajmy jednak, że zagraniczni studenci otrzymują ze swoich krajów stypendia i płacą za naukę w UM. Te środki przeznaczamy na rozwój uczelni, inwestycje, które służą wszystkim studentom, także tym z Polski. Skąd np. wzięlibyśmy fundusze na wkład własny przy budowie Ośrodka Medycyny Doświadczalnej? Skąd mielibyśmy środki na własny fundusz stypendialny dla najlepszych studentów? Zgodzę się, że w Polsce brakuje lekarzy, ale problem na pewno nie tkwi w liczbie kształconych studentów zagranicznych. To raczej kwestia faktu, że młodzi ludzie po dyplomie wyjeżdżają za granicę, szukając lepszych warunków pracy, niż oferuje im ojczyzna. Problem to też limity kształcenia, które narzuca nam Ministerstwo Zdrowia, a które są związane z miejscami specjalizacyjnymi w szpitalach. Nieraz już prosiliśmy resort o poluzowanie tych ograniczeń. Bez skutku.
Jeśli mówimy o regulacjach - Ministerstwo Nauki planuje zmienić zasady finansowania uczelni wyższych. Bardziej ma się liczyć jakość kształcenia, umiędzynarodowienie, a nie liczba studentów. Ideałem ma być proporcja: 1 nauczyciel na 12 studentów.
Na pewno uczelnie medyczne powinny być w systemie finansowania potraktowane inaczej. W naszym przypadku, ze względu na specyfikę prowadzenia zajęć, 12 studentów przypadających na jednego nauczyciela akademickiego to za dużo. Trudno sobie wyobrazić 12 młodych ludzi przy łóżku jednego pacjenta. Właściwa liczba to 6. Rektorzy uczelni medycznych oprotestowali już te propozycje resortu i prawdopodobnie nasze uwagi zostaną uwzględnione. Sama idea proponowanych zmian jest jednak dobra. Finansowanie uczelni powinno być w jak największym stopniu uzależnione od jakości kształcenia, klasy kadry akademickiej, wartości prowadzonych badań, a nie tylko od liczby studentów. My już od dawna bardzo dbamy o jakość kształcenia. Powołaliśmy pełnomocników, którzy nad tym czuwają, wprowadziliśmy finansowe dodatki projakościowe dla naszych asystentów. Bardzo liczymy się też z opiniami studentów na temat wykładowców. Oceniają oni m.in. punktualność, przygotowanie merytoryczne, umiejętności przekazywania wiedzy wykładowców. Wyniki są brane pod uwagę przy okresowej ocenie pracownika.
W jakim kierunku powinny zmierzać nowe regulacje dotyczące szkolnictwa wyższego?
Jest wiele potrzeb ekonomicznych. Niezbędne jest większe finansowanie badań naukowych. Ważna jest jednak także pewna stabilizacja, niezmienność przepisów, gwarantujących ciągłość i sens podejmowania określonych działań. Przykład - kilka lat temu zdecydowano, że nie będzie stażu podyplomowego po studiach medycznych. Zdecydowaliśmy więc o budowie Centrum Symulacji Medycznej celem upraktycznienia studiów - przyszli lekarze będą tam mogli ćwiczyć na symulatorach i fantomach. Staż podyplomowy jednak wrócił. Nie chodzi o to, że centrum jest teraz niepotrzebne, bo taka infrastruktura to w XXI wieku podstawa działania uczelni medycznej. Ta sytuacja charakteryzuje jednak rzeczywistość, w jakiej funkcjonujemy.
Jak wygląda współpraca uczelni z biznesem? Uniwersytet Medyczny ma spore możliwości, jeśli chodzi o pracę na rzecz gospodarki.
Patenty powstają u nas głównie na farmacji, dotyczą różnych substancji o potencjalnym znaczeniu leczniczym. Mamy też rozwiniętą robotykę, z której słynie neurolog prof. Konrad Rejdak. Powołaliśmy Centrum Transferu Wiedzy, które ma działać na rzecz praktycznego wykorzystania efektów pracy naszych naukowców. Z najnowszych działań - podjęliśmy współpracę z UMCS w zakresie komercjalizacji mutanazy (enzym pomagający m.in. zwalczyć próchnicę zębów. Technologię jego produkcji opracowali naukowcy z UMCS - red.). Jest jednak w tym względzie sporo barier, jedna z najpoważniejszych jest finansowa. Np. w przypadku sztucznej kości prof. Grażyny Ginalskiej, wynalazku sprzed kilku lat, same ubezpieczenia dla osób uczestniczących w badaniach klinicznych to koszt kilku milionów złotych. Znalazł się jednak przedsiębiorca zainteresowany inwestowaniem w to przedsięwzięcie i mamy nadzieję, że dzięki tej współpracy uda się produkować i sprzedawać sztuczną kość na dużą skalę.