Rozmowa z Andrzejem Bargielem
Andrzeju, czy to, że pogoda nie pozwoliła ci w tym roku wejść na Mount Everest i zjechać z niego na nartach oznacza, że masz z tą górą niewyrównane rachunki?
W takim sensie to nie mam. Zawsze staram się podchodzić do tego zdroworozsądkowo. Robimy to z moją ekipą dla przyjemności, funu. Oczywiście, przygotowując kolejne wyprawy inwestujemy w to nasz czas…
…i pieniądze…
Tak, ale tak naprawdę jest to trzeciorzędna rzecz. Ważne, żebyśmy czerpali radość z tego co robimy. I tak mieliśmy na Evereście sporo przywilejów. Byliśmy sami. Okazało się, że nawet tam można mieć święty spokój i przestrzeń do działania. Sporo jeździłem na nartach; byłem dwa razy na Przełęczy Południowej, a więc na prawie 8 tys. metrów. Niestety, warunki pogodowe na Evereście bywają różne. Mieliśmy problemy z monsunem, które się przedłużały. Kiedy wyjeżdżaliśmy, ten monsun nadal działał. To spowodowało, że na Evereście było zbyt niebezpiecznie. W konsekwencji musieliśmy nasze ambicje schować do kieszeni i wracać do domu.
Czy za jakiś czas ponowisz próbę?
Szukamy nowych przestrzeni do eksploracji i to jest ważny element naszych wypraw. Mam jeszcze mnóstwo fajnych rzeczy do zrobienia. Myślę, że czasami zdrowiej jest zmienić otoczenie i dać sobie szansę na poznawanie nowych ludzi i miejsc. Jesteśmy ich po prostu ciekawi.
W działalność eksploracyjną wpisane jest to, że może się nie udać. Plany może ci pokrzyżować nie tyle twoja słaba forma, co choćby pogoda, czyli czynnik, na który nie masz wpływu. Tak było na Evereście.
Wiadomo, że to, iż kończymy na szczycie i realizujemy plan w 100 proc., jest dla nas największą nagrodą, przysłowiową „wisienką na torcie”. Ale nasze działanie to jest proces. Na Evereście do końca wydawało się, że – mimo trudnej pogody – nam się uda. Bardzo dobrze się zaaklimatyzowaliśmy i spędziliśmy tam fajny czas. Kiedy się jednak nie udaje, przychodzi trudny moment, rozczarowanie, że – tak jak mówiłem wcześniej – musisz schować swoje ambicje do kieszeni. Dlatego musisz mieć dystans do tego co robisz. Wycofać się, jeżeli ryzyko jest zbyt duże, ze świadomością, że możesz tam wrócić. Nawet sto razy. (śmiech)
Wszyscy himalaiści, z którymi rozmawiałem, powtarzali, że nie jadą w góry po to, żeby zginąć. Jednak podczas wyprawy pewnie musisz mieć z tyłu głowy, że w każdej chwili może się tak stać.
Kiedy jestem w górach, mam świadomość tego, że czyha tam na nas mnóstwo zagrożeń i że trzeba być czujnym, nie zakładać, że jesteśmy super bohaterami i że nic nam nie grozi. Trzeba znać swoje miejsce na tle przyrody, bo jest ona tak silna, iż nie jesteśmy w stanie z nią wygrać. Możemy jedynie nauczyć się „czytać” te momenty, kiedy możemy działać.
A propos stwierdzenia, że nie jesteście super bohaterami. Wielu was za takowych uważa. Być może dlatego, że robicie rzeczy tak ekstremalne, których zwykły śmiertelnik nigdy nie zrobi. Naprawdę nie czujesz się takim bohaterem?
Nieeee. (śmiech) Myślę, że bohaterami są przede wszystkim osoby, które robią coś dla kogoś. My w dużej mierze to co robimy, robimy dla siebie. Dla przyjemności, pasji. Może czasem robimy rzeczy, które niektórym wydają się niesamowite, ale zawsze miałem do tego takie podejście, że uważałem, iż bohaterstwo tu, na ziemi, w codzienności, jest bardziej wartościowe.
Największy fun jest wtedy, gdy uda ci się wyjść na ośmiotysięcznik i zjechać z niego na nartach. Ale na Evereście, na który w końcu nie wyszedłeś, też – jak mówiłeś – ten fun czułeś. Wracałeś z ostatniej wyprawy choć trochę spełniony?
Na pewno chcieliśmy więcej i nie będę udawał, że jesteśmy zadowoleni, iż tak się to skończyło. Ale z perspektywy czasu nauczyłem się doceniać cały ten proces, to, że jestem w górach i spędzam fajny czas z fajnymi ludźmi. Nie możemy podchodzić do tego zero-jedynkowo, a my w polskim sporcie i w ogóle w naszej mentalności narodowej mamy coś takiego, że jeżeli coś się nie uda, zaraz odbieramy to jako porażkę. A przecież sport jest piękny. Sam trening jest fajny. To, że możesz to robić na co dzień i że wiążą się z tym emocje, pozytywna energia.
Byłeś kiedyś w sytuacji tak ekstremalnej, że śmierć zaglądała ci w oczy, przewinął ci się film z całego życia i już myślałeś „to koniec”?
Nie zawsze mamy wpływ na to co się dzieje. Czasem zagrożenia są aktywowane przez kogoś innego. Miałem takie doświadczenie w 2006 roku, kiedy podczas mistrzostw świata w skialpinizmie śmigłowiec zrzucił na nas lawinę. Zatrzymał się nad dużym nawisem. Miałem wtedy 18 lat.
Jak to się skończyło?
Na szczęście zawody były bardzo dobrze zabezpieczone, były bardzo liczne służby ratunkowe, zawodnicy też są odpowiednio przeszkoleni, by zaangażować się w poszukiwania zaginionych. Ratownicy pomogli zasypanym wydostać się i nikomu nic strasznego się nie stało, ale to był moment, kiedy na koniec straciłem świadomość. Odczuwałem duże zmęczenie, było bardzo ostre podejście, wysoka temperatura. Ale kiedy „odcięło mi prąd”, poczułem, że granica między życiem a śmiercią jest bardzo cienka.
Tu pojawia się problem strachu. Nie pytam, czy go odczuwasz, bo podobno tylko głupiec nie boi się w sytuacji ekstremalnej. Chcę się raczej dowiedzieć, jak sobie z nim radzisz.
Na szczęście mam coś takiego, że staram się odpowiedzieć sobie na wszystkie pytania, które ten strach generują. Kiedy następuje moment kryzysowy, dzieją się rzeczy nieprzewidywalne, jakiś ryzykowny ciąg zdarzeń, to wtedy odczuwam spokój, nie panikuję, nie przeszkadzam innym. Stres mija, a mój mózg przechodzi bezpośrednio do działania. To często przydaje się, czy to w życiu, czy w górach.
Co cię motywuje do podejmowania kolejnych wyzwań? Pytam o to, ponieważ w jednym z wywiadów przeczytałem, że jesteś z natury dość leniwy.
Myślę, że każdy powinien mieć jakiś cel w życiu.
A twoim celem jest…
Szukam różnych celów i wyzwań. To nie jest tak, że mam cel na całe życie.
A na dziś?
Na dziś? Żeby się tu dobrze bawić, spotkać znajomych (4 listopada Andrzej Bargiel był gościem 14. Podkarpackiego Kalejdoskopu Podróżniczego – przyp. JK). Cieszę się także, że my się spotkaliśmy. Kiedy przypomniałem sobie historię z polarem, który mi przekazałeś (Andrzej nawiązuje tu do sytuacji, kiedy w 2016 r. podczas Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem bardzo spodobał mu się mój polar, będący leciwym, ale kultowym modelem Salewy. Sprezentowałem mu go w 2018 r., po szczęśliwym zjeździe Andrzeja z K2 – przyp. JK), ta sytuacja pokazała mi, że życie przynosi wiele miłych, niespodziewanych zdarzeń.
Kiedy nie wyjeżdżasz w góry wysokie, to jak najlepiej lubisz spędzać czas?
Mieszkam na Podhalu. Mam tam środowisko znajomych, z którym się spotykam. Na pewno się nie nudzimy. Uprawiamy różne aktywności typu rower, wspinaczka na skałkach. Lubię posłuchać muzyki, poczytać. Lubię też spokój w domu. W ogóle lubię spokojne życie, potrzebuję przestrzeni prywatności.
Andrzeju, wśród tych, którzy działają w górach wysokich, jesteś taki trochę osobny. W tym sensie, że definiujesz się bardziej jako narciarz wysokogórski niż himalaista. Nie kręci cię kolekcjonowanie ośmiotysięczników, stawiasz sobie nieco inne cele. Proponowano ci wyjazd z Narodową Wyprawą Zimową na K2 (2017/2018), ale nie chciałeś.
Nie mam dystansu do środowiska himalaistów, z wieloma wspinaczami mam dobre relacje. Zawsze dbałem o to, żeby czerpać radość z tego co robię. Jeżeli mam ciekawość i chęć, żeby coś zrobić, jeżeli coś mnie inspiruje, to staram się to realizować. Ciężko mi wziąć udział w wyprawie, gdzie ktoś każe mi coś zrobić, a ja tego nie czuję i nie rozumiem. Nie czuję, że to może być dla mnie coś wartościowego. Nigdy nie patrzyłem na to co robię z tej perspektywy, że chcę komuś zaimponować czy zapisać się z historii.
W historii himalaizmu już się zapisałeś.
Ale to nie był czynnik, który mnie motywował.
Sam himalaizm się zmienia. W sytuacji, kiedy wszystkie ośmiotysięczniki zostały zdobyte latem i zimą, wielu wspinaczy koncentruje się na robieniu ekstremalnie trudnych dróg na sześcio- czy siedmiotysięcznikach.
Na ośmiotysięcznikach też można robić ekstremalnie trudne drogi, tylko trzeba świetnie się wspinać i mieć duży potencjał wydolnościowy. To są poważne wyzwania i to wszystko się dzieje. Może teraz w mniejszej skali, ale w górach wysokich jest jeszcze mnóstwo do zrobienia, dla wielu pokoleń. To jest kwestia inicjatywy i ambicji wspinaczy.
Jest jeszcze jeden motyw, dla którego może nie warto żałować, że nie udało się na Evereście. Zjechałeś na nartach ze szczytu K2, najtrudniejszego technicznie ośmiotysięcznika. To musiał być fun!
Wiązało się to z dużym obciążeniem, bo wyzwanie było bardzo skomplikowane. Cały proces trwał długo. Wyjeżdżałem tam dwa razy (w 2017 i 2018 r., podczas pierwszej próby niebezpieczne warunki zmusiły Andrzeja do wycofania się – przyp. JK). To nie było tak, że przyjechałem i wiedziałem jak to zrobię. Na K2 trzeba było przebić się przez labirynt szczelin, wykonać dużo pracy, której nikt nie widział. Przed finalnym zjazdem miałem przez te dwa lata bodaj 15 wyjść w górę. Trzeba było podjąć wiele decyzji. Kiedy zjechałem na dół, poczułem ulgę, że już jest po wszystkim. No i radość. Na Evereście jest inaczej. Technicznie jest łatwiej, jest to głównie przedsięwzięcie wydolnościowe.
Z Everestu wróciłeś miesiąc temu. Odpoczywasz czy już wytyczasz sobie kolejne cele?
Teraz muszę skończyć przewodnicki kurs międzynarodowy, który – tak jak studia – trwa 5 lat. Jestem już na finiszu i chcę to jakoś doprowadzić do końca. Byłem w Dolomitach, bardziej wakacyjnie. Ale myślę już o zimie i mam nadzieję, że niebawem gdzieś wyląduję na nartach. Pewnie w Alpach.
***
Andrzej Bargiel – rocznik 1988, narciarz wysokogórski i himalaista. Wychował się w Łętowni koło Jordanowa jako dziewiąte z jedenastki dzieci Marii i Józefa Bargielów. Mieszka w Zakopanem. W ramach projektu „His Sunt Leones” (Tu są lwy) zjechał na nartach (z wierzchołka do bazy) z kilku ośmiotysięczników: Sziszapangma (2013), Manaslu (2014), Broad Peak (2015) i K2 (2018). W tym roku pogoda uniemożliwiła mu dokonanie tego samego wyczynu na Mount Evereście. W 2019 r. otrzymał tytuł „Śnieżnej Pantery” za pobicie (o 12 dni) rekordu świata w zdobyciu 5 siedmiotysięczników położonych na terenie byłego ZSRR.