Amerykanin w Polsce. Między sowieckimi a niemieckimi liniami
Dzięki swej niezwykłej ucieczce ze stalagu Joe Beyrle stał się jedynym amerykańskim żołnierzem, który walczył z Niemcami na obu frontach - zachodnim i wschodnim.
W kilka dni po ucieczce ze stalagu w Kostrzynie nad Odrą 20-letni Joe Beyrle był kompletnie wyczerpany. Mocno czuł w nogach kilkadziesiąt kilometrów, które przewędrował nocami przez lasy i śniegi. W dodatku coraz bardziej dawał mu się we znaki głód. Znajdowane po stodołach ziarno czy resztki zamarzniętego jedzenia pozostawione przez Wehrmacht tylko potęgowały jego łaknienie. Wiedział, że nie będzie mógł dalej maszerować na wschód, ku Armii Czerwonej, jeśli nie napełni żołądka ciepłą strawą, nie nabierze sił.
Pewnego dnia zobaczył samotne gospodarstwo. Podkradł się do sąsiadującej z lasem rozpadającej się stodoły. Wszedł na wypełniony sianem strych i przez okienko obserwował podwórko. Pod wieczór zobaczył, że na parterze domu ktoś zapalił świeczkę. Postanowił spróbować szczęścia. Wyszedł z kryjówki i zapukał do drzwi farmy. Przez szparę w drzwiach zobaczył parę staruszków. Wytłumaczył im po niemiecku (był to język, którym na co dzień posługiwano się w jego rodzinnym domu w Michigan), że jest amerykańskim żołnierzem, który potrzebuje pomocy. Starsi państwo nie dali wiary jego wyjaśnieniom lub ich do końca nie zrozumieli. Wzięli go za dezertera z armii niemieckiej i odmówili wszelkiej pomocy. Tłumaczyli, że jeśli znajdą go u nich esesmani z Einsatzgruppen, to zostaną rozstrzelani razem z nim.
Zawiedziony wrócił do swojej kryjówki. Zakopał się w sianie i próbował spać. Śniąc na jawie, choć mróz i głód nie dawały mu zasnąć na dłużej, dotrwał do rana. Wtedy usłyszał kanonadę. Okopanych na skraju lasu niemieckich żołnierzy niecelnie ostrzeliwała sowiecka artyleria. Potem na polach pojawiły się sowieckie czołgi i piechota. Oddział Wehrmachtu odparł szturm Armii Czerwonej i, wykorzystując mgłę, wycofał się na ciężarówkach w kierunku zachodnim. Teraz Beyrle był pewien, że niebawem na farmie pojawią się „żołnierze Wujka Joe”. Postanowił jednak nie wychodzić im na spotkanie, by w ferworze natarcia go nie zastrzelono. Tej decyzji prawdopodobnie zawdzięcza życie.
Po jakimś czasie zobaczył kilkunastu sowieckich żołnierzy - byli w grubych zimowych mundurach, w rękach trzymali pepesze. Po cichu otoczyli dom farmerów. Gospodarze zaczęli do nich krzyczeć, żeby nie strzelali. Zaraz potem starsi państwo wyszli na dwór z podniesionymi rękami.
Przeszukawszy dom, sowieccy żołdacy rozgościli się na podwórku - opatrywali sobie nawzajem rany, a następnie wyprowadzili ukryte w obórce młode wieprzki i kury. Co rusz łypali na nie wygłodniałym wzrokiem. Jeden z nich sięgnął siekierę… Wtem dowódca skinął głową do żołnierzy pilnujących staruszków - ci od razu otworzyli ogień do cywilów. Ścięci seriami z pepesz padli ciężko w śnieg na podwórku.
Rosjanie poczekali, aż ciała przestaną drgać. Po chwili ten z siekierą zaczął rąbać je na mniejsze kawałki, a reszta drużyny zajęła się budową wiaty na podwórku. (…) Niedługo potem rozdrobnionymi zwłokami niemieckiej pary nakarmiono świnie
- wspominał po latach Joe.
Przerażony zachowaniem czerwonoarmistów Beyrle postanowił przeczekać w sianie kolejną noc. Od rana znów obserwował podwórko, wyglądając dogodnej okazji, by się ujawnić. O poranku żołnierze zabili nakarmione ludzkim mięsem wieprze. Z nich przyrządzono tak pożądany przez czerwonoarmistów gulasz. Joe postanowił poczekać, aż zjedzą, i wreszcie wyjść z kryjówki. Sądził, że wtedy będą bardziej przyjaźnie usposobieni i nie skończy jak niemieccy gospodarze.
Po kilkunastu minutach Beyrle wyszedł na podwórku z rękami w górze. Krzyczał, że jest „amerikanski towarisz” i machał trzymaną w lewej dłoni paczką lucky strike’ów.
Ktoś powiedział mi później, że musiałem wyglądać jak ET spotykający Marsjan. Byli zupełnie zaskoczeni. Naliczyłem pięciu Rosjan. Dwóch mierzyło do mnie z pepesz, reszta gapiła się na mnie w osłupieniu
- relacjonował po latach.
W pełnej napięcia ciszy Joe podszedł do sowieckiego oficera. Ten gestem dał mu znak, że może opuścić ręce. Obaj uścisnęli sobie prawice. Czerwonoarmiści ostatecznie przekonali się, że Beyrle jest „swój” po sprawdzeniu guzików jego munduru. Gdy tylko nieufność została przełamana, Amerykanin pokazał Sowietom gestami, że jest głodny. Ci czym prędzej zaserwowali mu gulasz. Rzucił się na jedzenie. Silne łaknienie spowodowało, że zapomniał o okolicznościach, w jakich powstała ta potrawa.
Tak Joe Beyrle zakończył swoje życie jeńca uciekiniera. W kilka dni później niefortunny uczestnik lądowania w Normandii znów stanął z bronią w ręku przeciwko Niemcom, tym razem w szeregach sowieckiej armii. Był jedynym znanym amerykańskim żołnierzem, który walczył w czasie II wojny światowej na obu europejskich frontach. Swojej niezwykłej epopei wojennej - pełnej przygód i ukoronowanej „zmartwychwstaniem” - nie opowiedziałby nigdy, gdyby nie pomoc zakonnic z Warszawy. Oto jego sensacyjne losy.
Jumpin’ Joe
Joseph Beyrle urodził się 25 sierpnia 1923 r. w mieście Muskegon nad jeziorem Michigan - tym samym, w którym 23 lata później przyszedł na świat Iggy Pop. Zarówno jego ojciec, jak i matka byli potomkami niemieckich osadników przybyłych do USA w XIX w. W domu rodzinnym posługiwano się mową „dawnej ojczyzny”, a katolicyzm był ważnym elementem tożsamości.
Dzieciństwo Joego nie było usłane różami. Dorastał w rodzinie wielodzietnej, robotniczej, która zmagała się z permanentnymi kłopotami finansowymi - jak większość Amerykanów w dobie Wielkiego Kryzysu. Mimo to udało mu się ukończyć szkołę średnią, a dzięki doskonałym wynikom sportowym otrzymał stypendium słynnego uniwersytetu Notre Dame. Miał zacząć studia we wrześniu 1942 r. Niestety włączenie się USA do II wojny światowej pokrzyżowało jego plany. Jak setki tysięcy rówieśników został zmobilizowany. Joe zgłosił się do służby w nowo utworzonych oddziałach powietrznodesantowych. Wyobraźnią nastolatka zawładnął olbrzymi plakat przedstawiający żołnierza opadającego na spadochronie z karabinem maszynowym Thompsona w ręce i hasło:
„Wskocz do walki!”
(„Jump into the fight!”).
Młody Beyrle chciał być jak on.
Joe został przydzielony do służby w 506. Spadochronowym Pułku Piechoty - tym samym, na którego wojennych losach oparto fabułę słynnego serialu „Kompania braci”. Przeszkolono go na radiooperatora, a także specjalistę od minowania różnych obiektów. Jednak w swojej jednostce zasłynął z czego innego. Niektórzy z jego kolegów bali się skakać na spadochronie. By uniknąć stresu, prosili go, by w zamian za kilka dolarów wyręczał ich na ćwiczeniach. Ten chętnie się zgadzał. Proceder był trudny do wykrycia, ponieważ wszyscy skoczkowie - w obszernych kombinezonach, hełmach i goglach - wyglądali podobnie. W efekcie, do czasu gdy pułk wylądował w Wielkiej Brytanii, Beyrle miał na swoim koncie przeszło 40 skoków spadochronowych, czyli kilka razy więcej niż przeciętny polski cichociemny. Stąd też pochodził jego pseudonim Jumpin’ Joe (ang. Skaczący Joe).
Koniec końców wieści o jego wyczynach dotarły do przełożonych. Nie spotkała go żadna kara. Wręcz przeciwnie. Postanowiono wykorzystać go w tajnych operacjach. Na początku 1944 r., gdy pułk był już w Wielkiej Brytanii, Joe dwa razy, w kwietniu i maju, skakał na terytorium okupowanej Francji razem z angielskimi agentami SOE. Jego jedynym zadaniem było przekazanie bojownikom z Resistance pieniędzy. Dwukrotnie udało mu się wrócić po wykonaniu zadania, nie napotykając najmniejszego nawet problemu. Jednak trzecia wyprawa za kanał La Manche nie zakończyła się już tak pomyślnie.
Żałoba w Muskegon
W nocy z 5 na 6 czerwca 1944 r. rozpoczął się desant aliantów w Normandii. Grupa Joego Beyrle’a znalazła się wśród oddziałów lądujących na zapleczu Utah Beach w pierwszym rzucie. Niestety po skoku znalazł się za niemieckimi liniami, daleko od swoich kolegów. Osamotniony próbował prowadzić dywersję - wysadził wojskowy agregat prądotwórczy. I zaraz potem pojmali go komandosi z Wehrmachtu.
Niemcy traktowali amerykańskich jeńców na ogół zgodnie z konwencjami międzynarodowymi, jednak Beyrle nie miał tego szczęścia. Jeszcze na terytorium Francji pracownicy Abwehry brali go na konwejery, wielogodzinne przesłuchania, podczas których pozbawiano go snu, wody i jedzenia. Chcieli od niego wyciągnąć informacje na temat jego macierzystej jednostki wojskowej. Mimo że doprowadzili go na skraj załamania nerwowego, to nic z niego nie wyciągnęli. Po kilku tygodniach, rannego i wycieńczonego, wysłano Beyrle’a do obozu jenieckiego, stalagu pod Frankfurtem.
Tymczasem rodzina w Muskegon już godziła się z utratą swojego ukochanego syna i brata. 17 września 1944 r. odbył się nawet jego pogrzeb. Przedwczesna żałoba wynikała z pomyłki wojskowych. W czasie porządkowania pobojowisk w Normandii znaleziono zmasakrowane zwłoki amerykańskiego żołnierza, obok których leżał nieśmiertelnik Joego (ten zgubił go raptem kilka dni po D-Day w chaosie ewakuacji). Wydedukowano, że resztki ciała należą do niego i niezwłocznie poinformowano o tym tragicznym fakcie rodzinę. Jednak młody Amerykanin, choć mocno pokiereszowany, żył i kombinował, jak się wyrwać Niemcom z okowów.
Wehrmacht kontra gestapo
Przez następne tygodnie Joe był parokrotnie przenoszony z jednego stalagu do drugiego. W końcu, w październiku 1944 r., trafił do obozu jenieckiego III C w Starych Drzewicach pod Kostrzynem nad Odrą. W międzyczasie udało mu się wysłać przez Czerwony Krzyż list do rodziny. Beyrle’wie otrzymali go już kilka dni po przedwczesnym, jak się okazało, pogrzebie syna. Ich radości nie było końca.
Pełen życia młody Amerykanin nie poddał się depresyjnej atmosferze beznadziei panującej w stalagu. Jego ducha nie złamały ani głód, ani przemoc stosowane przez Niemców do utrzymania dyscypliny w obozie (Joe został postrzelony za próbę kradzieży ziemniaka). Od kiedy tylko trafił za druty, myślał jedynie o ucieczce. Wkrótce znalazł dwóch rodaków, Quinna i Brewera, którzy podzielali jego obsesję. Pewnego wieczoru, z pomocą przekupionego wartownika, udało im się pokonać ogrodzenie stalagu i wsiąść do pociągu towarowego, który stał na pobliskiej bocznicy. Zakładali, że odjedzie on na wschód, by mogli się przedrzeć do Armii Czerwonej. Niestety, pociąg zawiózł ich do samego serca III Rzeszy - Berlina. Tam zwrócili się o pomoc do przypadkowo napotkanych Niemców. Ci podstępnie ich pojmali, a następnie odstawili ich na Prinz Albrechtstrasse 8, czyli do kwatery głównej gestapo. Tamtejsi funkcjonariusze oskarżyli ich o szpiegostwo i zaczęli bestialsko torturować. Wieszano ich za ręce pod sufitem, bito i rażono prądem. Z pewnością zostaliby zakatowani na śmierć, gdyby nie interwencja Wehrmachtu, który zgłosił się po „swoich” jeńców. Oficer, posiłkując się groźbami, wyrwał Amerykanów z rąk gestapowców. I odstawił z powrotem do Kostrzyna.
Jo i kobieta czołg
Berlińska przygoda bynajmniej nie zniechęciła trzech Amerykanów. Na początku stycznia 1945 r. podjęli kolejną próbę ucieczki. Pewnego dnia jeden z ich kolegów, włączony do spisku, na umówiony znak wszczął bójkę na placu apelowym stalagu, skupiając na sobie uwagę wszystkich wartowników. W tym czasie Joe, Quinn i Brewer, niezauważeni, weszli do pustych beczek, które zabierał ze sobą rolnik dostarczający co tydzień warzywa do obozu. Niestety, gdy tylko wóz farmera wyjechał poza druty, najechał na wielki przydrożny kamień. Beczki z uciekinierami stoczyły się na ziemię. Trzej Amerykanie wypadli z nich i zaczęli uciekać do lasu. Woźnica krzykiem zaalarmował strażników. Ci otworzyli ogień do biegnących. Tylko Joemu udało się dobiec między drzewa, gdzie był bezpieczny. Quinn i Brewer zostali śmiertelnie trafieni, a on biegł dalej co sił w nogach.
Przez następnych kilka dni Beyrle, śpiąc za dnia w stodołach i maszerując w nocy, dotarł do linii frontu. Tam nastąpiło opisane na wstępie spotkanie z sojuszniczą Armią Czerwoną. Pomimo dość przerażających okoliczności Amerykanin wreszcie odetchnął. Po rutynowym przesłuchaniu przez komisarza pozwolono mu spać i jeść do woli. Następnego dnia poznał dowódcę oddziału, który wziął go pod opiekę. Ku jego zdziwieniu była to tęga, ogorzała od wiatru i mrozu kobieta. Beyrle w swoich wspomnieniach nazywa ją tylko „Panią Major”. Jednak historycy ustalili, że musiała to być 22-letnia Aleksandra Samusenko - jedyna przedstawicielka płci pięknej, która dowodziła batalionem czołgów w ówczesnej Armii Czerwonej.
„Pani Major” chciała odstawić Beyrle’a na tyły, jak innych wyzwoleńców ze stalagów. Lecz on wytłumaczył jej, że chce przyłączyć się do Armii Czerwonej, by walczyć z „Niemcami i zdobyć Berlin”. Tankistka chętnie przyjęła go w szeregi swego oddziału. Z tej okazji na poniemieckiej farmie zorganizowano tęgą popijawę. Wódka lała się strumieniami. Osłabionemu Joemu nie przepuszczono żadnej kolejki.
W następnych tygodniach Joe, wyposażony w pepeszę i parę granatów, służył w oddziałach zwiadowczych zdominowanych przez etnicznych Rosjan i Ukraińców. Szybko zdobył ich uznanie jako specjalista od ładunków wybuchowych i naprawy sprzętu radiowego. Mimo że miał wielki szacunek dla swoich towarzyszy broni, to taktyka Armii Czerwonej i panujące w niej stosunki napawały go przerażeniem. Zwracał uwagę na chaotyczny, rytualny, krwawy rytm prowadzenia ofensywy. Najpierw do ataku ruszały czołgi i zwiad. Jeśli nie udało im się z marszu sforsować niemieckiej obrony, do akcji wkraczała piechota złożona głównie z zamieszkujących ZSRS ludów azjatyckich. Ci atakowali do skutku, wykrwawiając się na potęgę. Zdarzało się, że ginęli w ostrzale prowadzonym przez własną artylerię, gdyż koordynacja działań pomiędzy oddziałami sowieckimi była minimalna. Zadziwiało Beyrle’a, że „Pani Major” w ogóle nie liczyła się ze stratami. Nawet jak dziennie jej oddział zmniejszał się w czasie walk nad Odrą o 10 zabitych żołnierzy i jeden czołg. Zwracał też uwagę, że jego koledzy z oddziału gardzili swoimi azjatyckimi kolegami. Nazywali ich mięsem armatnim i kpili z ich frontowej użyteczności.
Na początku lutego 1945 r., gdzieś w okolicach Kostrzyna, oddział Beyrle’a został zbombardowany przez stukasy. Eksplozja zmiotła go z czołgu, na którym siedział. Odłamki utkwiły mu w pachwinie i kolanie. Silnie krwawił i tracił przytomność. Jego frontowa przygoda zakończyła się.
Uratowany przez Wizytki
Sowieccy sanitariusze odwieźli go do szpitala polowego w Gorzowie Wielkopolskim. Panowały tam fatalne warunki. Leczono tylko żołnierzy, którzy zostali ranni w kończyny. Takim jak Joe, trafionym w korpus czy brzuch, tylko zmieniano opatrunki. Nawet nie czyszczono im ran. Gdy wyli z bólu, pojono ich wódką - jedynym dostępnym środkiem przeciwbólowym. Młody Amerykanin krzyczał, prosząc lekarzy o pomoc, ale nikt nie reagował. Dla nich był tylko jeszcze jednym „nieuleczalnym” w chórze nieszczęśników.
Gdy był już na skraju wytrzymałości, poirytowany z bezsilności i osłabiony, znów dopisało mu szczęście. Po kilku dniach pojawił się z wizytą w szpitalu sam marszałek Gieorgij Żukow. Oczywiście obecność „amerikanskiego towariszcza” zwróciła jego uwagę. Przez adiutanta zapytał Beyrle’a, jak mu może pomóc. Amerykanin poprosił go o żelazny list, który zobliguje wszystkich sowieckich wojskowych do udzielenia mu pomocy. Marszałek z miejsca mu takowy dokument wypisał. Mając taką przepustkę w rękach, Joe od razu uciekł ze szpitala - uznał, że póki ma jeszcze resztki sił, musi się przedostać do miejsca, gdzie ktoś go uratuje. Dlatego też z pomocą sowieckich kierowców i polskich kolejarzy - przez Kraków i Łódź - trafił do Warszawy. Myślał, że działa tam amerykańska ambasada, która udzieli mu pomocy. Gorzko się rozczarował.
W niespełna miesiąc po wyzwoleniu stolica Polski była morzem ruin. Joe krążył niepewnym krokiem po zrównanym z ziemią Starym Mieście, wypytując przechodniów o ambasadę USA. Wreszcie ktoś znający angielski wytłumaczył mu, że najbliższa taka instytucja znajduje się dopiero w Moskwie. Wtedy zdesperowany Amerykanin pokazał mu swoje rany. Ten zaprowadził go do zrujnowanego w czasie powstania warszawskiego klasztoru Wizytek. Zobaczywszy figurę swojego patrona - św. Józefa, pod którego wezwaniem jest także kościół na Krakowskim Przedmieściu - czuł, że trafił pod właściwy adres.
Zakonnice, ciężko doświadczone podczas hekatomby w lecie 1944 r., prowadziły swój dom opieki w podziemiach zniszczonego klasztoru. Siostra przełożona zrobiła to, czego nie podjął się żaden sowiecki lekarz - wyjęła odłamki tkwiące w ciele Joego. Wreszcie, po tygodniu od zabiegu, przygotowano dla niego gorącą kąpiel i wyprano mu ubranie. Młody żołnierz czuł, że pod opieką wizytek jego zdrowie się ustabilizowało, ale by całkowicie je odzyskać, była mu potrzeba profesjonalna opieka medyczna. Dlatego też po kilku tygodniach pobytu u sióstr znów wykorzystał list żelazny od Żukowa i wsiadł w pociąg sanitarny wiozący rannych czerwonoarmistów z Warszawy do Moskwy. W dwa tygodnie później przekroczył próg amerykańskiej ambasady. Stamtąd ruszył w dalszą podróż. W maju 1945 r. wreszcie wylądował w ramionach rodziców w Muskegon. Tak skończyła się jego długa i niebezpieczna wojenna epopeja.
Bohater dwóch frontów
Po wojnie Joe Beyrle pracował przez trzydzieści lat jako handlowiec.
Nie zapomniał o dzielnych polskich siostrach, które uratowały mu życie. Gdy w latach osiemdziesiątych odwiedził Polskę, wstąpił także do klasztoru Wizytek. Jeszcze raz podziękował zakonnicom za udzieloną pomoc i odwdzięczył się datkiem.
W 1994 r., z okazji uroczystości 50. rocznicy D-Day w Waszyngtonie, Bill Clinton i Borys Jelcyn odznaczyli Beyrle’a medalami za służbę w US Army i Armii Czerwonej.
Joe Beyrle zmarł 12 grudnia 2004 r. w Toccoa - miejscu, gdzie rozpoczynał swoją służbę wojskową.